Proces przełamywania w sobie kulturalnej fantastyki, przełamywania w ogóle Polski fantastycznej, a sięganie po realizm kulturalny – to wszystko, co po prostu stanowi treść rewolucji dokonującej się w polskiej świadomości zbiorowej – przebiega z niezmierną gwałtownością. Widać czarno na białym, że wszelkie, bogate zresztą drogi, jakimi podąża wojenna myśl polska, mają jedną i tę samą, wspólną dla siebie oś.
Od fantastyki do realizmu.
Realizmem dyktowana jest praca nad włączeniem w orbitę kulturalnej współczesności ludzi i dzieł stanowiących historię XIX wieku. Realizmu dowodzi jednoczesna i to istotnie samych podstaw sięgająca krytyka kultur: demokratycznej i totalnej. Za owoc przełomu realistycznego można uznać wyznaczenie kulturze polskiej przez nas samych jakiejś prawdziwej roli w krystalizacjach kulturalnych Europy środkowej i Bałkanów.
To nie jest jeszcze istota realizmu, ale to dowodzi, że wszystko, co zaczynamy dziś – powstaje bezpośrednio w natchnieniu ideą kultury realistycznej.
Temperatura grozy i temperatura bohaterstwa spełniły rolę wody i ognia, które hartują. Przyszło okupione boleśnie zrozumienie, że prawdziwa kultura wymaga twardości psychicznej, charakteru i twórców w pełni dojrzałych. Dostrzegliśmy całą kapryśność, wręcz – fantastyczność historii dotychczasowej. Odkrywamy w jej różnorodnych strukturach brak woli liczenia się z rzeczywistością, brak charakteru przyjęcia jej za coś, co dyscyplinuje twórcę, brak siły wreszcie na jej kolumbiańskie odkrywanie, rozszerzanie i duchowy podbój.
Z tego właśnie wynikł imperatyw nadający pion rewolucyjny przemianom. Imperatyw kultury, osiągającej poprzez realizm swoją niełatwą, oporną, stojącą przed człowiekiem jako wielkie zadanie – prawdziwość.
*
Dla Marksa i tego nurtu myśli polskiej, nad którym Marks silnie zaciążył, problem realizmu i fantastyki kulturalnej rozwiązywał się równie prosto, co apodyktycznie. Realizm kultury oznaczał istnienie bezpośrednich, dających się wprost palcem wskazać, związków pomiędzy kulturą a „typem życia” czy typem „klasy” twórców. Fantastyka z kolei oznaczała brak takich związków.
Była to interpretacja stosunkowo ostrożna. W pełni ryzykowną okazała się dopiero interpretacja dalsza. Prawdziwą, realną kulturą – w tym drugim wypadku – stawała się nie byle pierwsza lepsza konsekwencja między „typem życia” a twórczością, nie jakikolwiek i między czymkolwiek związek. Chodziło bowiem o związek z „typem życia” i „klasą” społecznie twórczą, z ośrodkami rzeczywistych i niezakłamanych procesów pracy ludzkiej. Pracy – jak dodawała natychmiast myśl marksistowska – rzeczywistej i niezakłamanej, to znaczy fizycznej.
W zależności gdzie myśl ta się zatrzymywała: na pierwszej czy na drugiej ze swoich ideologicznych stacji – widziała wszystko w odmiennym świetle. Kultura Moliera, Voltaire’a, Balzaca i Prousta w pierwszej interpretacji były wyrazem realizmu kulturalnego, ponieważ Molier, Voltaire, Balzac i Proust wykazywali rzeczywiście harmonię między swoimi „typami życia” a twórczością. W drugiej natomiast interpretacji nieomal wszystko, co było, z wyjątkiem może Majakowskiego czy Gorkiego, przedstawiało się jako ponura fantasmagoria, orgia kaprysu, złudzenia, kłamstwa, jakiś inny wymiar rzeczywistości.
Sztuka, cała nawet kultura nie były przepojone kroplą realizmu, ponieważ albo były pogodne i zapomniały o nędzy ludzkiej i jej cierpieniu, albo były chmurne i – zapominały wtedy, że jest jedno tylko, jedno jedyne dozwolone źródło chmurności: nędza ludzka wynikła z niesprawiedliwości społecznej, albo nawet, jeżeli o niczym z tych rzeczy nie zapominały i litowały się nad nędzą ludzką, wynikłą z niesprawiedliwości społecznej, to zapominały natomiast, że wszelka litość i miłosierdzie – jak mówił Sorel – rozbrajają gniew społeczny, wydzierając mu z zaciśniętych pięści cios zemsty.
Realizm kultury był jeszcze jednym mitem. Czymś równie dalekim, abstrakcyjnym i nierealnym, co Sorelowski mit „powszechnego strajku” czy Marksowski mit „społeczeństwa bezklasowego”.
*
Nacjonalistyczna z kolei propaganda rozegrania partii między realizmem a fantastyczną kulturą nie znalazła nie tylko swojego Brzozowskiego (jeśli „nawrócenie” samego Brzozowskiego uznać tu za nieistotne!), ale nawet nie wytworzyła żadnej zwartej „szkoły”. U samych podstaw nacjonalistycznej koncepcji tkwi dualizm. Ilustrują go dwa nazwiska: Wasilewskiego i Górskiego.
Wasilewski operuje bronią pokrewną nieco marksistom. Marksiści wprawdzie starali się ukazać twórczość kulturalną jako coś z góry zdeterminowanego podłożem ekonomiczno-socjalnym i jako coś ślepego w rezultacie – Wasilewski zaś nie przywiązuje tej zasadniczej wagi do ekonomiczno-socjalnego podłoża, ale nie wyrzeka się jednocześnie myśli o determinowaniu twórczości kulturalnej w ogóle. Monografie o Norwidzie czy Kasprowiczu zdradzają ten sam, stały motyw myślowy. Siłą determinującą, określającą i porządkującą twórcę jest jego rodowód: krew i historyczna tradycja. Kultura osiąga swoją prawdziwość wtedy, kiedy dochodzi aż do samych źródeł, gdzie bije: krew i historia. I one stanowią kryterium realizmu.
Górski używa już metody właściwszej myśli nacjonalizmu. Kryterium realizmu i fantastyki kulturalnej widzi w służeniu lub w ignorowaniu misji dziejowej Narodu. Realistami kultury są: Skarga, Mochnacki, Mickiewicz, Wyspiański. Fantastyką jest wszystko żyjące i rozwijające się poza strefą historycznego, realizującego napięcia. Twórcy podbici czarem kultur obcych: francuskiej, włoskiej, angielskiej, twórcy podbici nawet czarem kultury własnej, ale nie idący jednocześnie ku jej nowym przełomom i epokom – są twórcami kulturalnej fantastyki.
Zakres misji kulturalnej w całokształcie misji Narodu przybiera tu granice różne. Misję ujmuje się nieraz jako pogłębienie świadomości narodowej, nieraz jako wprowadzenie do świadomości pewnych akcentów politycznych, nieraz wprost jako imperializm kulturalny, idący ręka w rękę z imperializmem politycznym.
Treścią misji jest jednak na ogół osiąganie wartości leżących poza celami narodowego egoizmu, wartości absolutnych. Kryterium realizmu kulturalnego osiąga dzięki temu perspektywy na absolut. Realizmem kulturalnym, przy tym pogłębieniu, jest twórczość zbliżająca czy pociągająca kulturę ku wartościom bezwzględnym, ku absolutnej prawdzie, przed oblicze Boga.
*
Dla kultury dwudziestolecia były to rzeczy obce. Zarówno polskie odgałęzienie myśli marksistowskiej, jak dualistyczna myśl polskiego nacjonalizmu wydawały się pełne wrogości, niedopasowane zupełnie do Skamandra i tym bardziej do Awangardy, do powieści rozkwitającej niedwuznacznie w cieniu Marcelego Prousta, do groteski Gombrowicza, do dramatu, który był dramatycznym żartem Witkiewicza. Kultura, której literackim owocem było to wszystko, nie cierpiała zarówno Brzozowskiego, jak Górskiego: obaj byli w swoich koncepcjach kulturalnych jacyś bezosobowi, tajemniczy, bezlitośni. Obaj widzieli wszystko przez pryzmat jakichś anonimowych sił społecznych czy historycznych, które nie liczyły się wcale z momentem ludzkiej intymności, poczucia własności i jedyności wszelkich ludzkich przeżyć. Zapatrzone w historię, nie dostrzegały ceny jakiejś jednej jedynej chwili istniejącej w oderwaniu, lekkiej, niepowtarzalnej – pięknej. Przewrażliwione na punkcie odpowiedzialności za tworzoną kulturę, nie chciały zrozumieć, że w twórczości istnieją jakieś spoza świadomości idące przypływy i odpływy i że trudno w tym stanie być za wszystko szczerze odpowiedzialnym.
Prawdziwa, szczera, codziennie w ciągu dwudziestolecia widywana kultura polska wierzyła, jako w swoje objawienie, jako w swoją ludzką konkretyzację i uosobienie – w jednego człowieka. Oczywiste, człowiekiem tym był Stefan Napierski.
Zarzuty, że Stefan Napierski nie był wielki, uważano – mówiąc między nami – za wręcz niepoważne. Zarzuty, że „Ateneum”, przedwojenne pismo Napierskiego, jest eklektyczne, parowano z brawurą opinią, że „Pion” jest eklektyczny także. Ma się rozumieć – miano rację. I oto Napierski contra Brzozowski i Górski rozgrywał od nowa w imieniu kultury dwudziestolecia swoją partię realizmu i fantastyki.
*
Kultura polskiego – rzekomo – indywidualizmu nie cierpiała Brzozowskich, Millerów, ponieważ nie cierpiała ich fantastycznego widzenia spraw kultury. Ponieważ nie rozumiała jak może być nawet mowa o jakiejś prawdzie kulturalnej, jeżeli przekreśla się w niej realnych, jedynie prawdziwych w tym wszystkim, ludzi w imię mgławicowych hipotez, bezosobowych, często prawie anonimowych konstrukcji, wznoszonych z idei. Prawdziwa, konkretna, codziennie w ciągu dwudziestolecia widywana kultura polska, najgłębsze nawet u tych ludzi koncepcje realizmu kulturalnego uważała za piekielne wybuchy fantastyki. Nową partie realizmu rozgrywano w oparciu o zasadę konkretu. Realizm kultury równa się konkretności kultury – brzmiała recepta.
W imię tak pojętego realizmu i tak postawionego zagadnienia „prawdziwej kultury” użyto czegoś, co mogłoby przypominać antyhumanitarną „wojnę chemiczną”. Mistrzem w stosowaniu niedozwolonego środka był ten, w którego cieniu rozkwitała, choć nigdy jakoś do końca nie mogła rozkwitnąć, najnowsza polska powieść – sam Marcel Proust…
Użyto analizy!
Walka o konkretność, o bezpośredniość, o realność praw kultury, poprowadzona przy użyciu analizy, stworzyła w rezultacie rzeczywistość kulturalną absurdalnie rozanalizowaną, kipiącą chaotycznie od nowej, nieprzewidywanej fantastyki, nie mającą w końcu jakiegokolwiek nawet kryterium realizmu kulturalnego. Konkretność kultury rozanalizowanej okazała się tylko hipotezą, niczym więcej, hipotezą złą nawet. Konkretność usunęła się spod nóg. Nogi trafiły na grunt, który okazał się niekłamanym rajem fantastyki, z drzewami wiadomości literackich[1] i innych wiadomości bardzo złego…
W raju tym żył człowiek za pan brat ze służącymi mu zwierzętami kulturalnej fauny: kaprysem, przykładem i żartem. O humorze już mówiono wprawdzie, ale tak jak o wężu morskim, nikt go nie widział. Tylko Irzykowski pisał o nim w Walce o treść, ale był to w ogóle myśliciel przesadnie serio jak na smak prawdziwej kultury dwudziestolecia.
*
Rewolucja, dokonująca się w polskiej świadomości kulturalnej, przebiega po osi: fantastyka – realizm.
Dla nowoczesnej, wojennej świadomości kulturalnej realizm nie jest szyldem ani reklamą. Jest pełnym napięciem woli, jakiego wymaga równie pełne ogarnięcie rzeczywistości świadomością kulturalną. Próby dotychczasowe nie miały zamiaru ogarniania wszystkiego. Brano fragment – fragment dogodny czy nawet przypadkowy – rzeczywistości i traktowano go niekłopotliwie jako całość. Niedostateczność tego widzenia rzeczywistości nikogo nie przerażała. Nie umiano w ogóle cenić pełnego, wynikłego z woli realizmu, widzenia rzeczywistości. Brakło woli odkryć. Brano pod uwagę w rzeczywistości kulturalnej tyle tylko, ile wystarczało do wybudowania własnej koncepcji kulturalnej.
Za podstawę taką brano albo ponadjednostkowe, anonimowe i tajemnicze siły Brzozowskiego i Górskich, albo kapryśne, przypadkowe zdezorganizowania słabości rozłożonego na pierwiastki, proustowskiego człowieka. Kosztem patosu ceniono humor albo odwrotnie: w imię patosu zaprzeczano kulturze roli humoru. W tradycji kultury polskiej, przechodzącej z wieku na wiek pod co raz to nowy urok i wpływ, doszukiwano się samej rdzennej polskości albo przeciwnie: kulturę traktowano w ogóle jako kreacje międzynarodową, żyjącą szerokim oddechem świata, gdzie sprawa polskości czy jej braku jest absolutnie bez znaczenia.
Nie chodzi zresztą o zagadnienia. Takie czy inne. Chodzi o postawę kulturalnego realizmu albo kulturalnej fantastyki. Dotychczasowość przyjmowała jedno spośród założeń, głównie zwracając uwagę na wewnętrzną konsekwencją i oryginalność wznoszonej na nim konstrukcji. Bano się rzekomego eklektyzmu.
Tymczasem poznawanie pełnej rzeczywistości, liczenie się z nią, branie jej pod uwagę przy stawianiu przed sobą kulturalnych imperatywów – to bynajmniej nie jest eklektyzm. To właśnie realizm, wymagający od człowieka duchowego imperializmu wobec rzeczywistości. To postawa kulturalna człowieka, który zrozumiał, że chcieć poznać zamiast pełnej prawdy tylko jej część, to znaczy nie chcieć jej poznać wcale. A ta postawa cechowała bohatera dwudziestu lat Polski fantastycznej.
Andrzej Trzebiński
22 kwietnia 2021 o 11:22
Andrzej Trzebiński urodził się 27 stycznia 1922 roku w Radgoszczy (okolice Łomży). Z tamtych stron pochodził jego ojciec Stanisław Konstanty Trzebiński. Matka, Irena Trzebińska, z domu Lasocka, pochodziła z Wołynia. W latach dwudziestych rodzina Trzebińskich mieszkała najpierw koło Łodzi, gdzie ojciec – agronom z wykształcenia – dzierżawił Ose, majątek Grabskich. Potem, kiedy ojciec zaczął administrować dobrami hr. Komierowskiego, przeniosła się do Komierowa na Pomorzu. Młodsza o cztery lata siostra Andrzeja, Zofia, wspomina ich dzieciństwo jako bardzo szczęśliwe. Życie na wsi, w bezpośredniej bliskości wyjątkowo pięknej w tych okolicach natury, długie spacery po lasach i polach, przestrzeń otwarta aż po horyzont – to wszystko ukształtowało na stałe pewne upodobania i wrażliwość Trzebińskiego.
.
W 1932 roku dziesięcioletni Trzebiński przeniósł się wraz z rodzicami do Warszawy. Mieszkali kolejno przy Filtrowej, Uniwersyteckiej i Śniadeckich. Na wielkim stole w pokoju jadalnym Trzebiński rozgrywał z kolegami mecze pingpongowe. Ze sportów lubił też bardzo lekkoatletykę. Chodził wtedy do prywatnej szkoły powszechnej przy ulicy Mochnackiego, którą ukończył w roku 1934. Naukę kontynuował w gimnazjum i liceum im. Tadeusza Czackiego. Tu z czasem dał się poznać jako uzdolniony poeta (porównywano go do Jana Twardowskiego, innego wychowanka tej szkoły), miłośnik malarstwa i teatru. Uczył się bardzo dobrze i już wtedy udzielał korepetycji, a za zarobione pieniądze kupował abonamenty na spektakle teatralne. To w Czackim nauczył się między innymi świetnie francuskiego, tak że już na początku okupacji próbował tłumaczeń z tego języka. W czwartej gimnazjalnej, czyli dwa lata przed wojną, wszedł w skład komitetu redakcyjnego wydawanego przez uczniów pisma „Promień Szkolny”. Zaraz potem debiutował w nim Fraszką o mędrcu (1937, nr 3). Potem opublikował tu jeszcze kilka innych wierszy i krótki szkic krytyczny, dotyczący sztuki. W „Promieniu Szkolnym” swoje wiersze umieszczał również Tadeusz Borowski, który stał się jednym z najbliższych przyjaciół Trzebińskiego. Obaj byli pod wielkim wpływem polonisty, profesora Stanisława Adamczewskiego, wtedy znanego przede wszystkim jako autor słynnej monografii Żeromskiego Serce nienasycone.
.
Ci, którzy go znali, zapamiętali wysokiego, przystojnego młodzieńca o skupionym, ale też nierzadko ironicznym wyrazie twarzy, o ciemnokasztanowych włosach i gorejących, czarnych oczach, który potrafił zachowywać się wyzywająco. W sytuacji okupacyjnej, gdy niemal wszystko mogło wywołać podejrzliwość patrolujących miasto żandarmów, zwykł chodzić po ulicach z rękami nonszalancko włożonymi do kieszeni, jakby za chwilę miał wyciągnąć stamtąd pistolet, a nie książkę lub swój dziennik, z którymi się nie rozstawał.
.
Miał olbrzymie poczucie humoru, choć w ostatnich miesiącach życia nie był zbyt komunikatywny. Do innych odnosił się z wyraźną rezerwą. Trudno było zdobyć jego zaufanie, przyjaźń, bliskość. Jeśli tylko nie musiał mówić – milczał. Walczył jednak przede wszystkim słowem. Na zajęciach podziemnego uniwersytetu, na konspiracyjnych spotkaniach literackich bywał ostrym polemistą, przekonanym do własnych racji i broniącym ich bezpardonowo, bez względu na to, jak uznaną wielkością był jego adwersarz.
.
Potrafił być bardzo wymagający. Zarówno w stosunku do samego siebie, jak i innych. Wiedział, czego chce, a chciał coraz więcej. Często nieprzystępny, pewny siebie, z pogardą traktujący różnego rodzaju bolączki życia codziennego okupacji. Drwiący i ironiczny, a zarazem w niezwykły wręcz sposób odpowiedzialny za powierzane mu zadania. Nadzwyczaj ambitny, dumny, wyniosły, ale jednocześnie potrafiący dostrzegać własne błędy, porażki, grzechy. Całkowicie pozbawiony egoistycznych motywacji, a zarazem podporządkowujący sobie innych dla realizacji zamierzonych celów. Nic dziwnego, że we wspomnieniach o nim splatają się fascynacja i niechęć.
.
Jego kolega z gimnazjum, a potem także z podziemnego uniwersytetu, pisał o nim już po wojnie:
.
Andrzej chodził wiecznie głodny i niewyspany. Nie miał porządnych butów. Nosił drewniaki. Ubranie miał jeszcze to z licealnej, ciasne, krótkie i wysłużone. Słynne były jego nogawki, sięgające do pół łydki. Rzucał się wszędzie w oczy. Kto go raz widział, pamiętał na zawsze. [...]
.
Nigdy nie wiedziałem, co w nim jest z udania, z pozy, a co z prawdy, z żywego człowieka. Wielkie ciemne włosy czupurną falą spadały mu na czoło. Kiedy się zacietrzewiał lub kpił z przeciwnika, odrzucał je nagłym ruchem ręki i uśmiechał się drwiąco. Wtedy oczy jego błyskały jak żywe srebro. Uchodził za bardzo przystojnego. Nieraz kłóciłem się z dziewczętami z konspiracji o Andrzeja, dowodząc, że jego czar jest czarem szarlatana. Śmiały się mówiąc, że on to samo twierdzi o mnie.
.
To właśnie z nim zdawaliśmy razem maturę (T. Borowski, Portret przyjaciela, w tegoż: Pewien żołnierz. Opowieści szkolne, Warszawa 1947).
.
Matura ta odbyła się latem 1940 roku. Wtedy bohater cytowanych zdań miał przed sobą niewiele ponad trzy lata życia. W tym czasie zdążył zaistnieć jako student polonistyki, poeta, prozaik, dramatopisarz, publicysta, redaktor podziemnego pisma literackiego, działacz konspiracji. Wreszcie jako autor niezwykłego, bardzo osobistego dokumentu, jakim jest jego Pamiętnik. W sytuacji, kiedy jakakolwiek aktywność tego typu była nie tylko utrudniona, ale groziła śmiercią, kiedy wiadomo było, że dany człowiekowi czas może być bardzo krótki, chciał ten czas wykorzystać do granic możliwości. Dlatego tak dużo pracował i tak bardzo spalał się w swojej pracy. Wspomina jego koleżanka:
.
W najdoskonalszym znaczeniu słowa był ideowy. Gdy uwierzył w słuszność jakiejś sprawy czy programu, to niejako całym sobą. Obrazowo można powiedzieć: płonął tą wiarą. [...] Gdy się go widziało przemawiającego, przekonującego audytorium do sprawy, nie można było zapomnieć żaru, jaki wkładał w swoje słowa (N. Bojarska, Ludzie z tamtego brzegu, w tomie: W gałązce dymu, w ognia blasku…, oprac. J. Szczypka, Warszawa 1977, s. 136).
.
Jako jeden z pseudonimów wybrał sobie „Łomień”. Tak naprawdę jednak lepiej do niego pasowałoby „Płomień”.