Wolnomularstwo XVIII i XIX w. stworzyło i opanowało wiedzę o specyficznym charakterze i oddało ją na usługi swych doktryn. Celem tych gałęzi nauk, ad hoc stworzonych lub specjalnie propagowanych, było dać wszechstronne podparcie „naukowe” twierdzeniom politycznym, społecznym i gospodarczym, które kierownicy „braterskich” związków pragnęli zaszczepić wszystkim ludziom myślącym. W pierwszym okresie chodziło przede wszystkim o zniszczenie wiary w dogmaty chrześcijaństwa, by poderwać skutecznie wpływ polityczny organizacji Kościoła, który tak wydatnie wpłynął był na bieg dziejów w czasie kontrreformacji. Toteż pierwsze coup „naukowe” miało za zadanie zdyskredytować wierzenia chrześcijaństwa w oczach wykształconego ogółu. Zadanie to spełniała filozofia, która wzięła sobie za cel wykazać niezgodność nauk chrześcijaństwa z wiedzą, a nawet z rozumem ludzkim, czyli ich „zacofanie”. Tę misję wykonywała filozofia „naturalna”, podrzucając społeczeństwom katolickim w miejsce religii chrześcijańskiej i etyki chrześcijańskiej opartą na rozumie „naturalnym” religię „naturalną” i etykę „naturalną”. Nikt zapewne nie ośmieli się dziś przeczyć, że filozofia encyklopedystów stała się potężną bronią na usługach polityki lóż i wywarła rozstrzygający wpływ na wybuch Wielkiej Rewolucji we Francji.
W Niemczech tak samo wybitny wpływ polityczny wywarła filozofia Kanta z jej apriorycznymi sądami, zawartymi w „czystym rozumie”. Doktryna ta ufundowała dzieło jego następców, w szczególności zaś historiozofię Hegla, którego uczniem filozoficznym – nie należy o tym zapominać – był Marks. Historiozofia Hegla umożliwiła właściwemu twórcy doktryny socjalistycznej podparcie teorii o stałej walce klas, będącej rzekomo istotnym sensem dziejów, konstrukcją całego systemu historiozoficznego, opartego o „żelazną konieczność”, która w dziejach ruchu socjalistycznego, a także w jego interpretacji bolszewickiej tak doniosłą gra rolę.
Równie poważną misję do spełnienia przeznaczono w XVIII w. nowopowstałej gałęzi „wiedzy”, nazwanej ekonomią. Już merkantylizm stał się czynnikiem wybitnie politycznym przez umocnienie „oświeconego absolutyzmu”, gdyż oddał w ręce rządzących, którzy właśnie uczuli, że władza ich opiera się li tylko na sile, potężny wpływ na życie gospodarcze państwa w zakresie znacznie większym, niż przedtem. Następca jego, fizjokratyzm, wykonał zadanie inne: uzasadnił on doktrynalnie przerzucenie głównego ciężaru podatków na rolnictwo, a więc na wieś, odciążając w ten sposób miasta i rozwijający się w nich w drugiej połowie XVIII w. przemysł fabryczny. Ułatwił on polityczno-społeczny bunt burżuazji i rozkwit wielkiego kapitału. Dopiero atoli szkoła liberalna w ekonomii, działająca już w okresie rozwoju produkcji fabrycznej i towarzystw akcyjnych, rozpoczęła walkę bezpośrednią, by utorować drogę do panowania w chrześcijańskim świecie lożom masońskim i międzynarodowemu kapitałowi. Doktryna liberalna, wsparta o filozofię„naturalną”, rozgrzeszyła człowieka z wszelkich grzechów, popełnianych z żądzy zysków; już jej ojciec, Adam Smith, profesor etyki „naturalnej”, a więc autorytet w sprawach moralności, rozgłosił, że „dążenie do osiągnięcia jak największego zysku jak najmniejszym wysiłkiem” jest „naturalnym” dążeniem każdego człowieka. Na tej zasadzie etycznej rozpoczęła się orgia wielkiego kapitału, trwająca po dziś dzień, z której korzystają w pierwszym rzędzie żydzi. Później drugi koryfeusz liberalizmu ekonomicznego, teraz już czysty żyd, Dawid Ricardo, poszedł jeszcze dalej, uzasadniając „naukowo”, że jedynie zmniejszenie płac robotniczych może dać przedsiębiorcom zysk, zaś inne środki celu tego nie osiągną. Sens praktyczny takiej „nauki” mógł być tylko jeden: było to niejako wezwanie pod adresem wielkiego kapitału, by w pogoni za jak największym zyskiem, zdobywanym jak najmniejszym wysiłkiem, rozgrzeszonej przez profesora etyki „naturalnej”, szedł jedyną drogą, wskazaną przez „naukę” ekonomii obdzierał pracowników ze skóry. Aby zaś proletariuszom miejskim, bezbronnym wobec wyzysku, nie zechciało się w przodującej w zakresie przemysłu Anglii uciekać z powrotem z miast na wieś i zmniejszać podaż rąk roboczych, aby przeciwnie zmusić tłum wiejski do dalszego napływu do miast i – w myśl zasady popytu i podaży – doprowadzić do jeszcze dalszego obniżenia płac robotniczych, tedy bankier londyńskiej City bierze się „naukowo” do rolnictwa i tworzy swą teorię „renty gruntowej”, z której wynika niezbicie, że Anglikom nie opłaca się uprawiać własnej gleby, jako mało urodzajnej; dzięki jego teorii i pod jego bezpośrednim wpływem Anglia w połowie XIX w. zniosła cło na zboże zamorskie i położyła własne rolnictwo, stając się krajem jednostronnie przemysłowym.
Tak to doktryny, rozszerzone przez „naukę” ekonomii, przyczyniły się walnie do wypaczenia rozwoju gospodarczego i społecznego narodów chrześcijańskich. Im należy w wielkiej mierze zawdzięczać wyzysk wielkiego kapitału i powstanie mas proletariatu miejskiego. I znowu tym proletariatem opiekuje się natrętnie ktoś obcy. Przecież żyd, Marks korzysta właśnie z doktryn swego współrodaka, Ricardo, by unaocznić swą doktrynę nieubłaganej i nieuchronnej walki klas! Socjalizm, budując swój system ekonomii, nie mógł się obejść bez krańcowych sformułowań liberalizmu.
Do pomocy filozofii ekonomii nadbiegły pod koniec XIX w. jeszcze nowe „nauki”, jak socjologia, religiologia i „naukowa” statystyka. Tej ostatniej jako nader interesującej broni w walce doktryn z życiem i rzeczywistością warto parę słów poświęcić. Uwielbienie dla cyfry cechowało ów typowy owczy pęd XIX w. i początków XX w. do „naukowości”. W życiu publicznym cyfra stała się dogmatem. Expose rządowe, czy przemówienia wybitnych parlamentarzystów musiały być naszpikowane cyframi. Statystyce „naukowej” przypadłe zaszczytne zadanie wyciśnięcia z nieszczęśliwej, bo tak pomiatanej przez doktrynerów, rzeczywistości całej „prawdy”, zaklętej w cyfry. Tymczasem, kto kiedykolwiek parał się naprawdę z cyframi, dostarczanymi przez jakiekolwiek statystyki, ten wie dobrze, jak, operując tym samym materiałem, można swobodnie przy pewnej zręczności dowieść dwóch sobie przeciwstawnych twierdzeń. Statystyka nie jest „nauką”, lecz pomocniczym środkiem administracji państwowej. Trzeba zawsze pamiętać, że papier jest przedmiotem martwym, cyfra statystyczna także, a nawet żywa rzeczywistość skrzeczy nader rzadko głosem dosłyszalnym i posiada anielską cierpliwość. Wybucha i strząsa z siebie objedzonych naciąganą statystyką doktrynerów dopiero wtedy, gdy już przeciągnięto strunę do ostatka.
Jeszcze jedną naukę oddali magowie lożowi w służbę swej polityce: magistram vitae, historię. Po cóż zabrali do swego arsenału czcigodną naukę o przeszłości? Właśnie dlatego, że uchodzi za „mistrzynię życia”. Tak więc spreparowana i zabarwiona doktryną nauka o przeszłości miała uzasadnić teraźniejszość i przyszłość. I oto dostojna mistrzyni życia narodów aryjskich została podstępnie wciągnięta do spelunki politycznej, by apoteozować wśród narodów szczytną rolę wolnomularstwa, lub umacniać doktryny Marksa i jego współrodaków. Fałszowanie przeszłości stało się ulubioną metodą tych „ludzi nauki”.
Propagandowy, polityczny charakter tak nadużytych „nauk” zdradza ostatecznie jej namiętna, broszurkowa popularyzacja. Po prostu wygląda od stu lat tak, jakby koniecznie chodziło o to, by jak najwięcej prostaczków, jak najwięcej „profanów” z tak spreparowanej „wiedzy” skorzystało. Od dziecka pakuje się tak wykoszlawioną wiedzę w bezkrytyczne mózgi maluczkich, by je zagwoździć raz na zawsze. Obeznanie z popularnie podanymi „prawdami” filozofii, historii, ekonomii socjologii stało się wymogiem „ogólnego wykształcenia”. I o dziwo! Dzieje się to w okresie, gdy jak najdalej posunięta specjalizacja człowieka, tworzenie zeń maszyny „do specjalnych poruczeń”, czyli tak zwanego „speca” stało się najważniejszym zadaniem wykształcenia młodych pokoleń. Po prostu niech ten nieokrzesany „spec”, pełniący służbę niewolnika tak samo w ustroju wielkokapitalistycznym, jak i w ustroju bolszewickim, ma jeden niefachowy promień wiedzy w życiu: ten właśnie, który nastawi mu jego fachowy, jednostronny mózg raz na całe życie i każę mu wszystkie zbrodnie i gałgaństwa naokoło siebie uważać za naturalny, uzasadniony „naukowo” dopust życia społecznego. Jeżeli tak uwierzy, to się nie zbuntuje.
„Spece” nie są niebezpieczni dla żadnego rządu i dla żadnego ustroju. Wystarczy dać im marnie zjeść i licho ich przyodziać, wsadzić na noc pod jakiś dach, a pracują gorliwie. Myślą tylko w wąskich ramach swej codziennej pracy; tam są wprost nieodzowni. Natomiast poza tymi opłotkami nie myślą wcale, albo co najwyżej trwają pod urokiem tego, czego nauczono ich za młodych lat, kiedy wolno im było jeszcze kształcić się „ogólnie”. Nie tylko przecież ustrój gospodarczy, ale powszechna opinia „myślicieli społecznych” podały w pogardę ludzi, wykształconych szerzej; ten człowiek uniwersalny, będący jeszcze ideałem wykształcenia renesansu, otrzymał teraz pogardliwe miano „dyletanta”. Któż będzie się kwapił do rozszerzenia horyzontu swej wiedzy, by zyskać taki przydomek? Przecież wiedza ludzka jest dziś za obszerna, by nawet najgenialniejszy człowiek mógł stać się wielostronnym „specem!” Człowiek, ogólnie wykształcony, nie będzie więc fachowcem w żadnej dziedzinie, a jak takiego „dyletanta” zatrudnić w naszym zmaszynowanym życiu? Uniwersalizm wygnany został sromotnie ze współczesnego życia między złodziejów, którym jednym pozostawiono prawo posługiwania się wytrychem „uniwersalnym”. Kluczem myślowym „speca” można otworzyć tylko jeden zamek; mechanizmy, wymagające do otwarcia bardzo wielu kluczy, dla narodu „speców” muszą, pozostać nieodgadnione. Tajemnica ich otwarcia będzie zawsze wyłączną własnością wtajemniczonych w sekrety tajnych związków międzynarodowych.
Mamy pierwszorzędnych inżynierów, prawników, przyrodników, historyków, pedagogów; iluż jednak mamy ludzi, umiejących myśleć samodzielnie w zakresie nauk technicznych i przyrodniczych, prawniczych, historycznych, pedagogicznych równocześnie? Jeżeli do odcyfrowania jakiegoś podstępnego, wrogiego planu trzeba równocześnie i w równej mierze wiedzy historycznej, gospodarczej, prawniczej, filozoficznej itd. – to gdzież się znajdzie taki człowiek? Czy wśród „speców”? Przecież nawet komisja różnych „speców”nie wyłoni z siebie syntezy. No tak. Specjaliści, czyli – jak się dziś mówi z odcieniem lekceważenia – „spece”, są niezbędni i na nich opiera się codzienne życie narodu. Ale również niezbędni są uniwersaliści, czyli – jak się dziś znowu mówi z pogardą – „dyletanci”. Dopiero ich harmonijna współpraca daje wiedzę w szacie skończonej, syntezę prawdy.
Szata nauki została splamiona przez pokątne związki. Wiedza, zamiast dostarczać ludziom prawdy, otrzymała hańbiące rozkazy i musiała współuczestniczyć w dokonywanym oszustwie. A przecież w oczach Aryjczyka wiedza jest czymś dostojnym. Ma ona zaspakajać wrodzoną mu żądzę poznania prawdy, tak obcą ludom, wyrosłym wśród wiedzy tajemnej. Służba na usługach wiedzy – to dla Aryjczyka praca z istoty swej bezinteresowna, a tym bardziej beztendencyjna, „sine ira et studio”. Nawet wiedza, stosowana w życiu, nie odziera jej prawd z owego wysokiego, obiektywnego dostojeństwa; to tylko naturalne korzystanie z poznanych prawd. Szacunek dla prawdy jest duszy aryjskiej tak wrodzony, że trudno jej w to uwierzyć, by ktokolwiek ośmielił się fałszować ją bez skrupułów dla jakiegokolwiek celu; stąd to nabożeństwo Aryjczyka dla szaty naukowej, w jakiej mu się podaje jakieś twierdzenia, stąd ta, tak pomiatana przez ludy Wschodu, „aryjska naiwność”. Stąd to, tak częste, pytanie: czy to możliwe, by ktoś dla własnych celów hańbił naukę, czyniąc z niej dziewkę publiczną na usługach swej żądzy panowania nad innymi? A tymczasem inne ludy, innego typu ludzie nie odczuwają tutaj żadnych skrupułów.
Chcę uniknąć nieporozumień. Nie przemawiam wcale przeciw używaniu wiedzy w polityce, lecz jedynie przeciw jej nadużywaniu, jej gwałceniu dla doraźnych celów. A zarazem przeciw mobilizacji całego rusztowania naukowego, przeciw ciągnięciu nauki za włosy, by uzasadniać rzeczy z natury swej proste, bo oparte na uczuciach i instynktach. Nie jest to bynajmniej jednoznaczne z propagowaniem agnostycyzmu politycznego. Idea lęka się uzasadnień naukowych; powodują one jakby wyładowania elektryczne, pozbawiające ją mocy potencjalnej rozbrajają jej uczuciową potęgę. Ale wcielanie idei w życie wymaga jak najwięcej wiedzy, jednak wiedzy prawdziwej, nie zaś fałszowanej dla celów propagandy.Realizacja idei stawia przed politykiem narodowym tak olbrzymie zadania, że wymagają one wiedzy na dzisiejsze czasy zaiste niezwykłej. Dla wywiązania się ze swych zadań winie by on na dobrą sprawę znać całą, otaczającą go rzeczywistość i jej genezę, czyli jej przeszłość. Byłaby to wiedza olbrzymia i na ogół w tych wymiarach nieosiągalna. Należałoby ją jeszcze powiększyć przez poznanie teraźniejszej rzeczywistości tych narodów, z którymi naród własny się styka w przyjacielskich czy wrogich stosunkach oraz ich przeszłości historycznej.
Tak więc wcielanie idei narodowej w życie wymaga wiedzy wszechstronnej i prawdziwej. Znajomość teraźniejszej rzeczywistości zapewni politykowi narodowemu realizm w jego działaniu, do którego już z natury, jako ideowiec, ma wszelkie dane; znajomość przeszłości pogłębi jego zrozumienie rzeczywistości dzisiejszej, da mu perspektywę, uchroni go od polityki na krótką metę, od ponawiania błędów, które w podobnych sytuacjach popełnili kiedyś inni. Niemożliwość osiągnięcia ideału nie wyłącza możliwości zbliżenia się doń. Ale tu trzeba powiedzieć wyraźnie: obecnie panujący system wychowania nie sprzyja bynajmniej wyłanianiu z narodu mężów stanu. Obecny system szkolny czyni wszystko, co może, by odstręczyć wychowanka od uniwersalizmu, by uniwersalizm podać w pogardę. Warunki gospodarcze dokonują reszty. Dziś nikt niemal nie zmierza do tego, by nauczyć się myśleć samodzielnie (nie tworzyć naukowo, bo to coś innego), w rozbieżnych gałęziach wiedzy. Jakimże więc cudem jest dzisiaj ten błogosławiony „dyletant”, umiejący „myśleć generalnie”, jak to określił nieboszczyk Zagłoba! Czyż w tych warunkach należy się dziwić, że „mężów stanu” pożyczają narody aryjskie od obcych, od koczowników, od różnych międzynarodówek? Tam mają całe składy, jak w domach towarowych, sprzedających wszystko. I dla „speców” znajdą się pełne odpowiedzialności miejsca w ustroju narodowym, byle nie w polityce, bo tam są naprawdę do niczego. Oni są tym elementem, na którym wspiera się codzienna praca narodu i codzienna jego twórczość. Chłop jest tak samo „specem”, jak inżynier czy lekarz – powiedzmy to sobie wyraźnie. „Spec” – jak wiemy – stał się niewolnikiem tak samo w ustroju wielkokapitalistycznym, jak i w ustroju komunistycznym. Pod tym względem jedynie bolszewicy okazali konsekwencję, bo wprowadzili również bez obsłonek niewolę chłopa. Ustrój wielkokapitalistyczny czyni z chłopa pół „speca”, pół kapitalistę, jakiś cudaczny twór gospodarczy, któremu zresztą przez usta wieszczów socjalistycznych z dawna prorokuje zgubę. Otóż każdy „spec” w ustroju narodowym, to nie niewolnik, ale postać wielce szanowna. Trzeba raz skończyć z tym dziwolągiem, stworzonym przez mijającą epokę, że od wykształcenia domaga się skrajnej specjalizacji, zaś „speca” trzyma się w niewoli i pogardzie; że człowieka ogólnie wykształconego, o ile się taki wyrwie z trybów obecnej szkoły, także nazywa się pogardliwie „dyletantem” i daje mu do zrozumienia, że bez zatonięcia w specjalizacji nie znajdzie dla siebie miejsca w życiu. Któż więc może żyć bez pęt niewoli i bez brzemienia pogardy? Uprzywilejowana kasta rządzących, owych wtajemniczonych „braci”, dla których rzesze „profanów” stanowią mierzwę pod rozkwit ich fortuny.
Wiedza ludzka w ciągu wieków tak wielkie objęła zakresy, że posuwanie jej naprzód w pojedynczych jej gałęziach wymaga daleko posuniętej specjalizacji. Kto chce dziś się oddać pracy ściśle naukowej, musi nieuchronnie stać się specjalistą. Ale i życie praktyczne nieodzownie wymaga specjalizacji. Niepodobna być dobrym inżynierem, lekarzem, adwokatem, rolnikiem itd. nie będąc specjalistą w swoim zawodzie. Toteż rola specjalistów w narodzie – to umożliwienie mu codziennego życia, umożliwienie produkcji gospodarczej, twórczości naukowej oraz wszelkiej twórczości w zakresie stosowania wiedzy w życiu codziennym. Ale właśnie dlatego, że rozwój nauki i życia pcha ogół do specjalizacji, nie wolno specjalisty upadlać i pognębiać wielkokapitalistycznym czy bolszewickim obyczajem. Należy go przede wszystkim uchronić przed zasklepieniem, przed zmaszynowaniem, równoznacznym z zatratą duszy, podając mu w młodych latach, zanim specjalizacja go pochłonie, wiedzę ogólną i prawdziwą, nie zaś od początku specjalizowaną; dalej wiedzę prawdziwą, nie zaś tendencyjnie spreparowaną. Pozostanie mu z tego świadomość, że horyzonty wiedzy sięgają daleko, że jego specjalność jest tylko wycinkiem wiedzy; będzie wiedział, że poza metodą myślenia, właściwą jego specjalności, istnieją także inne, równouprawnione metody myślenia i ujmowania zjawisk; oceni, że jego stanowisko specjalisty w pewnym zawodzie jest posterunkiem w wielostronnym życiu narodu.
Nie wolno jednak zapominać o tym, że i bez pewnej, nielicznej zresztą, garści uniwersalistów naród nie może się obejść. I dla nich musi się znaleźć miejsce w narodzie, miejsce właściwe. Nie tylko w polityce, ale i na wielu innych, podrzędnych nawet, posterunkach najpożyteczniej pracować mogą właśnie ci uniwersalni „dyletanci”. Rzadcy w życiu narodu wybitni „dyletanci” to szeregi, z których wyłaniać się mogą prawdziwi mężowie stanu. Czymże, jak nie „dyletantami”, są Mussolini czy Hitler? Ci uniwersalni mężowie stanu są powołani do tego, by na podstawie pracy specjalistów stwarzać syntezy w teorii i w życiu. Nigdzie w świecie chrześcijańsko-rzymskim specjalistom nie będzie lepiej, póki na czele narodów nie staną narodowi politycy i mężowie stanu, głęboko i uniwersalnie wykształceni „dyletanci”, którzy brak specjalizacji okupią tym, że będą umieli i mogli „myśleć generalnie”. Ich narodowa ideowość oraz ich związek z rzeczywistością swego narodu, które zawdzięczać będą brakowi doktryn, dadzą najlepszą rękojmię, że – ożywieni bezinteresownym umiłowaniem swego narodu – zdejmą z barków tych „speców”, pohańbionych przez dzisiejsze ustroje, to odrażające piętno niewoli i poniżenia. Dopiero państwo narodowe, w którym naprawdę wszyscy sobie są równi, bo wszyscy na wyższej służbie, zapewni każdemu na jego właściwym stanowisku prawdziwe poczucie godności, które zjawia się tylko tam, gdzie ktoś ma swój własny zakres działania i własną ponosi odpowiedzialność.
Tadeusz Gluziński
Działacze i działaczki ONR w trakcie kolportażu „Sztafety”
16 lutego 2021 o 13:38
Bardzo piękna promocja merytokracji i bardzo piękne zaoranie technokracji w wykonaniu wybitnego przedstawiciela polskiego narodowego radykalizmu.
16 lutego 2021 o 13:54
Doskonały fragment.
„Tak to doktryny, rozszerzone przez „naukę” ekonomii, przyczyniły się walnie do wypaczenia rozwoju gospodarczego i społecznego narodów chrześcijańskich. Im należy w wielkiej mierze zawdzięczać wyzysk wielkiego kapitału i powstanie mas proletariatu miejskiego. I znowu tym proletariatem opiekuje się natrętnie ktoś obcy. Przecież żyd, Marks korzysta właśnie z doktryn swego współrodaka, Ricardo, by unaocznić swą doktrynę nieubłaganej i nieuchronnej walki klas! Socjalizm, budując swój system ekonomii, nie mógł się obejść bez krańcowych sformułowań liberalizmu.”
16 lutego 2021 o 18:27
Mogę zapytać o jedną rzecz, a mianowicie jaka jest różnica między nacjonalistami, a faszystami?
16 lutego 2021 o 22:27
@Falkenberg
Polski nacjonalizm i włoski faszyzm to odrębne tradycje wynikające nie tylko z odległości geograficznej, ale przede wszystkim doświadczeń historycznych. Inny jest stosunek do państwa, trochę inny do religii. Na gruncie włoskim faszyzm to de facto nacjonalizm, tym bardziej, że wybitny nacjonalista Enrico Corradini przyłączył się ze swoją partią do faszystów.