W tysiąc lat po narodzeniu Pana Jezusa patriarchowie greccy, mieszkający w Konstantynopolu, doprowadzili do rozbicia jedności Kościoła chrześcijańskiego. Przestali oni uważać papieża za swego zwierzchnika i pociągnęli za sobą większą część podległych sobie chrześcijan. W ten sposób jedyny przedtem Kościół chrześcijański rozpadł się na dwa Kościoły: Zachodni czyli Rzymski, którego zwierzchnikiem jest papież, i Wschodni czyli Grecki, któremu przewodzi patriarcha mieszkający w Konstantynopolu. Takie rozbicie jedności Kościoła Chrystusowego bolało wszystkich zacnych chrześcijan, więc też od dawna szukali oni sposobu na to, aby znów jedność nastała. Jakoż w roku 1439, na zjeździe biskupów w mieście Florencji we Włoszech, część greckich katolików połączyła się z Kościołem rzymsko-katolickim. Takie same połączenie, nazwane z łacińska unią nastąpiło w Polsce w roku 1596, na zjeździe w Brześciu Litewskim.
Odtąd też katolicy rusińscy żyli już w zgodzie z katolikami polskimi i uważali się wszyscy za jedną rodzinę. Gdy na przykład zabrakło w jakiej wsi księdza polskiego, wyręczał go ksiądz unicki, słuchał spowiedzi, chrzcił dzieci, dawał śluby małżeńskie i grzebał umarłych. To samo działo się w cerkwiach unickich. Księdza unickiego zastępował tam nieraz ksiądz polski. Nie było więc różnicy między „łacinnikami“ a „unitami“. Unita chodził za procesjami łacińskimi, nosił chorągwie, odmawiał po polsku modlitwy i słuchał polskich kazań. Nikt też w Polsce nie prześladował unitów, bo też i nie miał za co.
Aliści Polska utraciła wolność i znaczna jej część wraz z całą Litwą i Rusią zabrali pod swe panowanie Rosjanie. Wnet też zaczęli oni prześladować unitów, a najpierw na Litwie i Rusi. Długo Rosjanie pastwili się tam nad unitami, aż w końcu doprowadzili do zniesienia unii i wszystkich unitów na Litwie i Rusi przyłączyli przemocą lub podstępem do cerkwi prawosławnej. Nie ruszali jednak jeszcze wtedy tych unitów, którzy mieszkali na Podlasiu i w ziemi Chełmskie. Tam unici żyli sobie spokojnie i szczęśliwie aż do roku 1865.
Aż nagle i na nich spadł niespodziewany, okrutny grom, usiłujący ich rozbić na strzępy. Za co, na co? Niczym nie zgrzeszyli, byli bogobojnymi katolikami i uczciwymi, pracowitymi ludźmi. Komuż to przyszło do głowy kopać, bić, obdzierać z mienia, wysyłać na Sybir, zabijać w końcu niewinnych, szlachetnych ludzi? Przecież nie Polakom; Rosjanie to zaczęli znęcać się nad nimi, bo chcieli ich zmusić do zrzucenia z siebie, ze swojego sumienia, wiary przodków i do przejścia na prawosławie.
To nierozumne i nieuczciwe odrywanie unitów od wiary ich przodków, od Kościoła katolickiego, od Ojca Świętego czyli papieża, wymyślił rosyjski książę Czerkaski, z pochodzenia Tatar. Będąc władcą nad wszystkimi sprawami duchownymi w mocarstwie rosyjskim miał możność wykonać swe niecne zamiary. Nie o dusze unitów szło mu, jeno o zdobycie gorliwością na urzędzie łaski cesarza, który obsypywał chętnie wierne swoje sługi orderami, godnościami i pieniędzmi, albo majątkami ziemskimi, zwanymi „majoratami“.
W nieuczciwej robocie Czerkaskiemu służyła gromada podrzędnych urzędników, chudopachołków, którzy po powstaniu w roku 1863 rzucili się łapczywie na Polskę i Litwę, aby się u nas dobrze obłowić. Gromadzie tej zdawało się, że unici pójdą za jej rozkazami bez oporu, że poddadzą się jej rozporządzeniom z pokorą, jak stado wystraszonych owiec.
Omylili się… Unici podlascy, szczerzy katolicy i Polacy, stanęli murem i bronili po bohatersku, jak dawni męczennicy chrześcijańscy z czasów cesarstwa Rzymskiego, swojej wiary i narodowości. Czerkaski, zmiarkowawszy, że przecenił swe siły, że go unici polscy nie słuchają, że robią to, co uważają za swój obowiązek, postanowił nastraszyć ich prześladowaniem biskupów. Arcybiskupa warszawskiego księdza Felińskiego, jednego z najlepszych najszlachetniejszych kapłanów polskich, pozbawił władzy nad owczarnią katolicką i kazał go wywieźć na wygnanie do Jarosławia w Rosji. To samo stało się z jego następcą, biskupem Rzewuskim; wysłano go do Astrachania.
Księdzu Szymańskiemu, biskupowi diecezji Podlaskiej, zabronił Czerkaski odwiedzać parafię unicką, bo unici witali biskupów łacińskich z taką samą radością, z jaką witali swego biskupa unickiego mieszkającego w Chełmie. Uważali się za takich samych katolików, jak katolicy łacińscy.
Ale nie dość było Czerkaskiemu prześladowania biskupów. Obawiając się działalności kapłanów naszych, pozamykał klasztory męskie i żeńskie i zagarnął dobra, majątki, należące do klasztorów i seminarium duchownych; przerabiał kościoły katolickie na cerkwie prawosławne i osadzał przy nich prawosławnych popów; zniósł w roku 1867 katedrę biskupią w Janowie podlaskim i nakazał biskupowi Szymańskiemu mieszkać w Łomży. Poniewierki tej nie mógł znieść sędziwy książę Kościoła. Podłość Czerkaskiego zabiła go; umarł rozżalony.
Pozbywszy się biskupów i zakonników, wziął się Czerkaski do proboszczów świeckich. Zakazał im chrzcić dzieci unickie, słuchać ich ojców i matek spowiedzi, zaślubiać pary małżeńskie, chować umarłych unitów na cmentarzach katolickich. Księży odważnych, którzy nie chcieli słuchać jego rozkazów i zakazów, karał pieniężnie, więzieniem, albo nawet wygnaniem na Syberię.
Ostro bez litości obchodził się Czerkaski z duchowieństwem łacińskim, a do unickiego zbliżał się z obłudną grzecznością szczwanego lisa. Wmawiał w księży unickich, że, jako Rusini, są braćmi Rosjan, że powinni być ich przyjaciółmi i pozbyć się swej wiary i połączenia z katolikami. I wmawiał w nich, że księża polscy szkodzą im, bo odrywają ich od braci prawosławnych, a zlewają z Polakami.
Nie udawała mu się jednak sztuka dopóty, dopóki biskup unicki ksiądz Kaliński, bogobojny, prawy, wielkoduszny starzec czuwał nad swą owczarnią. Daremnie kusił Czerkaski biskupa pieniędzmi, podsuwając mu 10 tysięcy rubli. Biskup Kaliński nie dał się otumanić pozostał katolikiem unitą i Polakiem, choć za tę odwagę zapłacił gorzko. Czerkaski kazał go wywieźć dnia 21 września 1866 roku, aż do Wiatki za Wołgę. Tam biskup Kaliński zastał już drugiego męczennika, wileńskiego biskupa, księdza Adama Krasińskiego. Jak nikczemne wysłanie zabiło biskupa Szymańskiego, tak zabiło także biskupa Kalińskiego. Obaj byli męczennikami za wiarę katolicką.
Usunąwszy z placu boją głównych obrońców wiary katolickich, Czerkaski uczynił biskupem unickim w Chełmskim Wójcickiego, człowieka znanego z podłości, i sprowadził z Galicji, z pod panowania Austrii, gromadę księży unickich chciwych na pieniądze i sprzedawczyków, wrogich Polakom i Polsce. Czerkaski rozdał im najlepsze probostwa na Podlasiu i w ziemi Chełmskiej, aby mu służyli z pokorą. Rozkazał im przerabiać kościoły katolicko-unickie na cerkwie prawosławne, usuwać z nich wszystkie sprzęty kościelne katolickie (ołtarze, organy, chorągwie, obrazy, dzwonki, komże, konfesjonały), które nie są używane w cerkwiach prawosławnych. Uczciwi księża uniccy nie poddali się rozporządzeniom Czerkaskiego, stawili mu opór. Tych opornych kapłanów: Adama Artychowicza, Feliksa Bańkowskiego, Jana Budziłowicza, Djakowskiego Porfira, Eustachiewicza Jana, Filewicza Porfira, Futasewicza Nikanora, Antoniego Grabowicza, Hanytkiewiczów Cyprjana i Faustyna, Horoszewicza Andrzeja, Kalińskich Henryka, Ludwika i Walerego, Kalinowskiego Mikołaja, Karpowicza Grzegorza, Koncewicza Jerzego, Kurkiewicza Franciszka, Kozłowskiego Józefata, Ładę Justyna, Żukowskiego Michała, Pocieja Antoniego, Pyszczyńskiego Ignacego, Sieniewicza Ignacego, Sierocińskiego Jana, Śmigielskiego Jana, Starkiewicza Emiljana, Szelemetkę Jana, Szokalskiego Leona, Szymańskiego Pawła, Terlikiewicza Leona, Ulanickiego Longina, Wachowicza Stefana, Wasilewskiego Klemensa, Zatkalika Aleksandra, Zarembę Konstantego, Zradzińskiego Demetra, Żypowskich Andrzeja, Jakóba i Tomasza — wypędzono z kraju i osadzano w więzieniach, aby nie przeszkadzali robocie prawosławnych Rosjan.
Oprócz wypędzonych albo uwięzionych księży unickich, mających wstręt do prawosławia, cierpiało mnóstwo innych jeszcze opornych kapłanów. Około 214-tu starszych księży unickich umarło z powodu prześladowań. Zabił ich strach przed dzikością rozjuszonych Rossjan.
Daremnie jednak straszyła ta dzikość lud unicki prześladowaniem księży. Prześladowanie rozmyślne księży zepsuło robotę Czerkaskiego, bo oburzyło na niego całe włościaństwo podlaskie i chełmskie. Zamiast poddać się zachciankom rządu rosyjskiego, oświadczyli włościanie, że nie będą nigdy prawosławnymi, bo są i będą zawsze katolikami i Polakami i nie sprzeniewierzą się swojej wierze choćby mieli przypłacić życiem.
I wielu z nich przypłaciło życiem przywiązanie swoje do wiary ojców. Rząd rosyjski, rozwścieczony na włościan unickich, rzucił się na nich, jak podrażnione dzikie zwierzę, jął szarpać ich jakby kłami i toczyć ich krew.
Od roku 1867 zaczęło się na Podlasiu okrutne prześladowanie unitów polskich.
II.
Do jednej wsi podlaskiej przyszło wojsko rosyjskie i zażądało od unitów kluczy od ich świątyni. Unici domyślili się od razu, po co ci zbrojni ludzie przyszli do nich, bo wiedzieli, że rząd rosyjski postanowił przerobić ich kościół katolicki na cerkiew prawosławną, wyrzucić z niego ołtarze, monstrancje, organy, konfesjonały i chorągwie.
Przywiązani duszą i sercem do swej świątyni katolickiej, nie chcieli unici wpuścić do niej burzycieli prawosławnych. Cała wieś: mężczyźni, kobiety i dzieci, starzy i młodzi, — otoczyła swój kościół, zasłoniła go swoim ciałem.
— Czego chcecie od nas? — przemówił do żołnierzy najstarszy, sędziwy unita. — Jesteśmy tak samo, jak wy, wyznawcami Chrystusa Pana i modlimy się tak samo, jak wy, do Niego.
— Stul pysk! — krzyknął na niego jeden z oficerów kozackich, — bo ci go zamknę na zawsze! Słuchać nas pokornie jest waszym obowiązkiem, tak samo, jak naszym — słuchać rozkazów naszych dowódców! Rozkazano nam otworzyć wasze katolickie kościoły i zabrać z nich katolickie sprzęty. Więc dawajcie klucze czym prędzej, jeżeli nie chcecie zapoznać się z naszymi kolbami i nahajkami!
— Wstydźcie się znieważać świątynię chrześcijańską, dotykać brudnymi rękami sprzętów poświęconych, dotykanych tylko przez kapłanów! Czy nie boicie się piekła i szatanów? — rzekł sędziwy unita
— Nie damy kluczy! nie damy! — rozległo się w gromadzie unickiej. — Kościół jest naszą własnością, nie pozwolimy go zbezcześcić!
Jak podrażniony wilk rzucił się oficer na starca i uderzył tak mocno pięścią, że zwalił go z nóg.
— Podły! Kat! — zawołali unici. — Wstydź się znęcać się nad słabym starcem! Pan Bóg cię ukarze!
Oficer pienił się.
— Zabierzcie się do tych krnąbrych, opornych sług rzymskiego papieża! — zawołał do swoich żołnierzy. — Pokażcie im, kto mocniejszy, — oni, czy my!
Jak stado głodnych wilków rzucili się żołnierze rosyjscy na unitów i bili ich kolbami karabinów, nie oszczędzając kobiet, ani dzieci. Padali na ziemię starcy, dorośli włościanie, chłopcy; padały kobiety zamężne, dziewczęta i dzieci. Nie płakały niewiasty, kwiliły tylko dzieci.
Bijąc kolbami unitów i unitki, wrzeszczeli żołdacy:
— Poddajcie się, bądźcie posłuszni najjaśniejszemu carowi, róbcie to, co wam każemy, bośmy mocniejsi od was!
Moc żołnierska nie przeraziła bezbronnych unitów. Znosili bez jęku okrucieństwa. Milczeli.
Ich milczenie podrażniło jeszcze bardziej oficera.
— Nahajki, nahajki! — zawołał.
Jakiś łotr, Klimienko, podjął się tej dzikiej, nikczemnej roboty, bił nahajką unitów, póki nie pomdleli. Sto, dwieście, trzysta, nawet czterysta uderzeń spadało na grzbiety prześladowanych unitów. Zemdlonych, pozbawionych przytomności cucił okrutny kat zimną wodą, a gdy ocucił, bił dalej. Niejeden z tych poniewieranych, Bogu ducha winnych nieszczęśników, zasnął na zawsze, skonał pod nahajkami.
Siłą, toporami zdruzgotali, wyłamali żołnierze rosyjscy drzwi kościoła i zniszczyli święte sprzęty katolickie.
To samo działo się w wielu innych wsiach.
Aby zmusić unitów do przejścia na prawosławie, rozstawiono wojsko po wszystkich parafiach unickich, wszystkich wsiach i miasteczkach, i nakazano dostarczać mu darmo żywność. Nie pytając się, czy im wolno albo niewolno kraść i rabować cudze mienie, zabierali żołnierze wszystko, co im wpadło w ręce. Zabierali unitom krowy, cielęta, owce, wieprze, drób’, zboże, wydzierali wszystko chciwie, drwiąc z bezsilnych włościan.
Działo się to we wszystkich parafiach podlaskich. Wszystkie parafie jęczały pod obuchem dzikich okrutników.
Ale nie zrzekły się wiary przodków.
III.
Wielkimi gromadami przybywało do parafii unickich wojsko rosyjskie, zalewając sobą wszystkie wioski i miasteczka. W każdej chałupie mieszkało po kilku żołdaków.
Wchodząc do wioski albo do miasteczka, oświadczali ludzie zbrojni, że przychodzą jako przyjaciele, jako życzliwi współwiercy, bo przecież unici są rusinami, a rusini są krewniakami Rosjan, więc powinni być prawosławnymi, jak byli dawniej, przed unią, czyli przed połączeniem się z Kościołem rzymsko-katolickim i z Polską. Tak gadać nauczył ich Czerkaski.
Zdawałoby się, że tacy „przyjaciele“ i „krewniacy“ będą się obchodzili z unitami grzecznie, po ludzku, po przyjacielsku. Stało się jednak inaczej…
Razem z wojskiem przybywało do parafij unickich mnóstwo urzędników, polujących na sute łapówki.
Wpada oto do parafii naczelnik Klimienko z kozakami, zwołuje wszystkich włościan w jedno miejsce i pyta, czy chcą przejść na prawosłaẃje.
— Unitami jesteśmy od trzystu już lat. Głową naszą jest Ojciec Święty mieszkający w Rzymie, po polsku mówimy, a nie po rosyjsku, więc jesteśmy katolikami i Polakami i takimi pozostaniemy, — odpowiedzieli gromadnie włościanie.
„Życzliwy“ niby swoim „krewniakom“ Klimienko zaczerwienił się jak podrażniony indyk i krzyknął na kozaków:
— Pokażcie tym buntownikom, jak trzeba być posłusznym rządowi, jak trzeba poddać się władzy. Wypędźcie z nich batogami głupotę rzymską i zarozumiałość polską!
Zaledwie wybuchnął z jego chrapliwego gardła dziki rozkaz, leżeli już unici na ziemi. Dwóch kozaków usiadło na ich karkach i nogach, a trzeci bił nahajką.
Tryskała krew z ciał, rzuconych na ziemię, ciche, tłumione jęki wydobywały się z piersi, ale usta milczały. Po każdéj setce okrutnych uderzeń, ryczał Klimienko:
— A co!? Czy chcecie przejść na prawosławie!? Śpieszcie się z rozumną odpowiedzią, bo nahajka wisi jeszcze nad wami!
Ale wiszące nad nimi nahajki nie złamały oporności unitów. Stękając pod razami okrutnego bata, modlili się, zamiast poddać się Moskalom.
— Boże, Boże, zmiłuj się nad nami! Tobie służymy, a nie urzędnikom cara.
Klimienko pienił się, jak opętany.
— Nie dosyć wam batów!? — wrzeszczał. — Poczekajcie, obmyślę dla was skuteczniejsze nahajki!
Obmyślił rzeczywiście nowe męczeństwo, jeszcze straszniejsze.
Przyszła zima… Śnieżną pierzyną okryła ziemię wypoczywającą po wiosennej, letniej i jesiennej pracy. Od czasu do czasu huczała wichura i łamała drzewa.
Z tej chwili skorzystał Klimienko, aby zdruzgotać opór unitów.
Przybywszy z kozakami do jakiejś parafji, wypędził na pole całą ludność, mężczyzn, kobiéty i dzieci, i rozkazał im stać w śniegu z twarzą zwróconą do wiatru.
— No, teraz będzie wam ciepło w białym puchu! — urągał ten łotr bez serca. — Może się wam zechce śpiewać w tym ślicznym puchu katolickie pieśni!..
Przez całe trzy tygodnie trzymał nieszczęśliwych katolików na mrozie, pytając ich ciągle, czy chcą przejść na prawosławie. A gdy milczeli, kazał ich bić i zabijać nahajkami. Starsi, słabsi, nie mogąc znieść kąpieli śnieżnéj, wichrów i batów, żegnali się z ziemią. Umierali, odchodzili na skrzydłach męczenników chrześcijańskich przed tron Pana Boga, gdzie skarżyli się na okrucieństwo prześladowców. Marły także dzieci, których delikatne ciało odrywała nahajka od kości.
Na taki potworny pomysł mógł się zdobyć tylko człowiek obłąkany, albo szatan.
Szatanem był ten ohydny Klimienko. Tysiące ludzi niewinnych zakatował, albo wysłał na Sybir, gdzie w krótkim czasie umierali z nędzy i głodu.
Jego diabelski pomysł nie poskutkował. Bici, kopani, poniewierani unici nie porzucili wiary katolickiej. Woleli umierać!..
Tu i ówdzie przeszedł na prawosławie jakiś tchórzliwy albo chciwy łask rządu rosyjskiego, ale takich tchórzów lub chciwców było niewielu.
IV.
Nie mogąc sobie dać rady z unitami, wzięli się Rosjanie do ich dzieci niemowlęcych. Postanowili chrzcić dzieci choćby przemocą w cerkwiach prawosławnych i wychowywać je w swych szkołach, bo myśleli, że w ten sposób wydrą z rąk katolickich nowe pokolenie, które będzie im służyło. Siłą, gwałtem chwytali dzieci unickie i wlekli je do cerkwi prawosławnych. Kozacy i szpiegi przetrząsali wszystkie domy unickie, szukając w nich niemowląt, które nie umiały, nie mogły bronić się w kołysce.
Ale i ten nowy pomysł urzędników i szpiegów rosyjskich trafił, jak kosa na kamień. Matki unickie, zmiarkowawszy, do czego dążą nieproszeni popi, ukrywały dzieci w stodołach, piwnicach, albo w lasach. Kozacy i strażnicy bili nieraz kobiety bez litości, ale one wolały umrzeć, aniżeli chrzcić dzieci swoje w cerkwi prawosławnej.
— Będziemy płacili składki na prawosławne szkoły, jeżeli rząd rosyjski tak nakazuje, ale dzieci naszych nie chcemy wychowywać w tych szkołach, — mówiły unitki, kiedy je zmuszano do przerabiania swoich dzieci na wrogów wiary katolickiej.
Rosyjscy urzędnicy używali najrozmaitszych sposobów, aby zniszczyć wiarę katolicką na Podlasiu. Przekonawszy się, że nahajki nie skutkują, próbowali zjednać sobie ubogich unitów pieniędzmi i tak oto ich kusili:
— Jeżeli wrócicie do naszej prawosławnej wiary, to damy wam dużą pomoc od rządu, abyście nie byli głodni i żyli w dostatku.
Wabik ten jednak był daremny, bo nawet najubożsi nie chcieli sprzedać wiary swojej za podłe srebrniki.
Więc wrócili znów urzędnicy do nahajki. Naczelnik ich tak się rozwścieklił, że pochwycił sam za gardło jedną z opornych kobiet, Anastazję Stefaniukową, rzucił ją na ziemię i kazał bić.
— Wyrzecz się wiary katolickiej, stań się prawosławną niewiastą, a przestanę cię męczyć! — tak napominał nieszczęśliwą unitkę.
Ona, oblana cała krwią, rzucając się na ziemi, jak ryba wydobyta z wody, odpowiadała:
— Gdybyście mnie tak nawet co dzień bić mieli, dopóki by mi życia i tchu starczyło, zawsze wam to samo odpowiem, że prawosławia waszego nie przyjmę, do waszego popa nie pójdę i dzieci biednych do waszego chrztu nie zaniosę! Amen…
„Amen“ było jej ostatnim słowem. Konała powoli pod okrutnym batem kozackim i wyzionęła szlachetnego ducha.
Takich bohaterek katolickich, takich męczenniczek, godnych pamięci i czci na setki lat, było dużo, dużo na Podlasiu.
Znalazł się czasem pomiędzy kozakami jakiś żołnierz lepszego serca, który bijąc na rozkaz naczelnika nieszczęsną ofiarę spuszczał nahajkę lekko, ostróżnie, aby nią nie ranić. Dobroć taką niejeden z tych ludzi sam przypłacił bólem. Naczelnik, spostrzegłszy jego litość, kazał i jemu wsypać sto batów.
Czterech naczelników, raczéj zbirów (Klimienko, Kutanin, Walawskaj i Gaławinskaj) znęcało się nad unitami, spodziewając się od rządu petersburskiego za tę djabelską robotę nagrody w pieniądzach i orderach. Wynagrodzi ich za tę robotę — piekło…
Okrucieństwo urzędników doprowadziło wielu unitów do rozpaczy, a kilku aż do obłędu. Obłęd pochwycił pomiędzy innymi Józefa Koniuszewskiego, mieszkającego we wsi Kłodzie w powiecie bialskim. Człowiek ten, znany w całéj okolicy z pracowitości, uczciwości i bogobojności, posiadał tylko dwa morgi gruntu. Miał żonę, tak samo jak on pracowitą, uczciwą i żarliwą katoliczkę, oraz dwoje dzieci. Jedno ochrzcił sam z wody, bo nie chciał go zanieść do cerkwi, którą po wywiezieniu prawego proboszcza, księdza Emiljana Starkiewicza, obsługiwał jakiś odszczepieniec.
Czynownicy rosyjscy rozkazali wójtowi zmusić Koniuszewskiego do ochrzczenia dziecka w cerkwi prawosławnej karami pieniężnymi, gdyby się opierał. Bogobojny unita, wierny kościołowi katolickiemu, nie chciał się poddać temu rozkazowi i bronił się przed nim. Za ten opór zapłacił pierwszego dnia jako karę 2 złote polskie, drugiego dnia 5 złotych, trzeciego 10 złotych. Czwartego dnia miał zapłacić 20 złotych, których już nie miał, bo był ubogim rolnikiem. Więc zdarto z niego sukmanę. Piątego dnia drażniono go nową karą, a gdy znów nie mógł jéj zapłacić, aresztowano go, bito i wygrażano.
Biedny człowiek, wiedząc, co go czeka, bo patrzył własnymi oczyma na śmierć wielu już swych współwyznawców, stracił odwagę i męstwo i postanowił zejść z tego świata razem z całą rodziną. Wolał umrzeć szybko, choćby w płomieniach ognia, aniżeli wolno pod nahajką. Aby mu władza nie przeszkadzała w jego zamiarach udał, że poddaje się rozkazom prawosławia i prosił o kilka dni swobody, aby się mógł przygotować do chrztu swego dziecka.
Wywiódł Rosjan w pole…
Bo oto wieczorem jednego z tych dni ujrzano we wsi pożar. Stodoła Koniuszewskiego stała w płomieniach… Zdumieni sąsiedzi pobiegli na pomoc szanowanemu sąsiadowi. Zdumieli się jeszcze bardziej, gdy z ognistego słupa tryskały dwa głosy, męski i żeński, śpiewające pobożne pieśni. Głosy te, coraz słabsze, gasły, aż w końcu zamilkły.
Daremnie usiłowali sąsiedzi ratować stodołę biedaka. Zostały wkrótce tylko zgliszcza. A pod tymi zgliszczami znaleziono zwłoki Koniuszewskiego, jego żony i dzieci…
Straszna śmierć ubogich, pobożnych unitów… Tylko obłęd lub rozpacz mogły wywołać tak niezwykłe samobójstwo.
Śmierć ta spadnie na sumienie działaczy rosyjskich, którzy pastwili się nad unitami.
Pastwili się oni nie tylko nad tymi, którzy nie chcieli przejść do prawosławnej wiary, albo nie zgodzili się na chrzest dzieci swoich w cerkwiach prawosławnych, ale pastwili się nawet nad nieboszczykami. Nocą chwytali zastygłe ciała umarłych i grzebali je na cmentarzach prawosławnych, czego unici nie chcieli. I unici posługiwać się też potem musieli ciemnością nocy, aby odkopywać zwłoki unitów pogrzebanych przez popów i pochować je na cmentarzu katolickim.
Ciemności nocy służyły im jeszcze do wykonania tajemnego oporu, pozwalały im modlić się w ich kościołach.
Działacze rosyjscy, zamknąwszy, opieczętowawszy cerkwie grecko-katolickie i wypędziwszy z nich księży katolickich, byli przekonani, że złamali zawziętość „opornych“ i zmusili ich do modlenia się w cerkwiach prawosławnych, bo tylko te świątynie stały otworem dla upartych „buntowników“. Omylili się jeszcze raz.
Ciemne noce patrzyły spokojnie na niezwykłe widowisko. Oto około północy, kiedy już strażnicy rosyjscy, zwykle pijani, chrapali w łóżkach, wysuwało się z chat unickich mnóstwo mężczyzn, starszych i młodych, i zbliżali się ostrożnie do swojego kościoła, zamkniętego i opieczętowanego. Drzwiami wejść do niego nie mogli „oporni“, zdradziłoby ich bowiem złamanie pieczęci. Cichą stopą skradali się starzy i młodzi niosąc z sobą rydle i młoty. Doszedłszy do kościoła rozstawiali dokoła niego czujnych stróżów, aby ich ostrzegali, gdyby się który strażnik obudził i przerwał im pracę.
Zamiast drzwiami, trzeba się było dostawać do świątyni przez groby kościelne. Do tych grobów można było dojść dopiero po zrobieniu podkopu pod murami.
Aż do świtu pracowali „oporni“ bez przerwy, ryli się powoli jak krety w ziemi. O świcie zacierali ślady swej roboty i wracali do domu. Po kilku tygodniach takiej nocnej pracy dotarli nareszcie podkopem do wnętrza kościoła, nie spostrzeżeni przez strażników i szpiegów. Brakło im tylko kapłanów, aby się mogli modlić po swojemu. Nie wszyscy księża tak samo oporni, jak oni, chcieli się narażać rządowi rosyjskiemu, co można im przebaczyć, bo nie wszyscy ludzie rodzą się z duszą odważną, bohaterską. Znalazło się jednak kilku kapłanów katolickich, którzy woleli umrzeć na Syberii albo w więzieniach, aniżeli zjednać sobie łaskę prawosławnych działaczy uległością, posłuszeństwem.
Na pomoc księżom odważnym przybyło na Podlasie kilku zakonników katolickich z Galicji. Aby nie zwrócić na siebie uwagi szpiegów, ubierali się w suknie handlarzy i szli od wsi do wsi, niby jako wędrowni kupcy. Nosili na plecach skrzynki z różnymi towarami, potrzebnymi włościanom, a pod tymi towarami ukrywali sprzęty kościelne, potrzebne im w nabożeństwie. Aby zaś nie wpaść w mściwe ręce popów prawosławnych, nieufających obcym przybyszom, odwiedzali ich także jako handlarze i nabywali od nich wieprze i bydło.
Ci księża zakonni spełniali gorliwie obowiązki kapłańskie, narażając się bez trwogi na zemstę Rosjan. Oni to głównie odprawiali dla odważnych „opornych“ nabożeństwa nocne w kościołach zamkniętych i opieczętowanych. Ściszonym głosem modlili się wraz z unitami, błagając o pomoc w téj okrutnéj wojnie prawosławia z wiarą katolicką.
V.
W pierwszych dniach kwietnia, przed Wielkanocą, wlokło się w nocy ku lasom Kolembrodzkim w powiecie radzyńskim tysiące wózków włościańskich. Wlokły się pomału różnymi drogami, przystając często, bo drogi były jeszcze zalane wodami, a tu i ówdzie zasypane resztkami mokrych śniegów zamierającej zimy. Liche, jako-tako sklecone mostki trzeszczały pod wózkami, a znużone koniska zapadały nieraz w błoto i kałuże, których nie brak czasu odwilży na Podlasiu.
Na wózkach włościańskich, gdy jadą na jarmark do miasta, bywa zwykle wesoło i ludzie na nich są gadatliwi; te liczne zaś wózki, które zdążały w noc ciemną do lasów Kolembrodzkich, milczały, jakby szły na pogrzeb. Od czasu do czasu odezwał się ktoś, zaczął coś opowiadać, ale zamykał mu zaraz gębę głos ostry:
— A cicho tam! milczeć! Czy nie wiecie, co by nas czekało, gdyby nas szpiegi moskiewskie podsłuchały? Wiecie przecież, że te psy węszą wszędzie, że śledzą nas nawet w nocy!
Tak napominał gromadę wędrowców sędziwy włościanin, jadący na przedzie. Głos jego był ostry, surowy, ale ściszony, a słowa szły szybko od wózka do wózka, podawane z ust do ust.
Czasami zatrzymywał się na drodze cały łańcuch wózków i ludzie nasłuchiwali uważnie. Gdy pochwycono z daleka turkot jakiego wozu lub tętent galopujących koni, wózki zjeżdżały pośpiesznie z drogi i ukrywały się w szerokich, głębokich rowach, zarośniętych gęstymi krzakami. Milczeli ludzie jakby umarli, milczały także konie, jakby rozumiały, co przestraszyło ich gospodarzy. Dopiero gdy obcy wóz lub galopujący jeźdźcy minęli ukryte wózki i odbieżeli daleko, wyrajała się znów cała czereda na drogę i jechała dalej ku lasom.
— Pan Bóg czuwał nad nami, bo oślepił tych, cośmy ich widzieli, — odezwał się na nowo głos sędziwego starca. — To byli żandarmi, szukający, kogo by pożreć. Dziękujmy za tę łaskę Panu Bogu.
I znów przechodziły stłumione słowa sędziwego starca z wózka do wózka, powtarzane półgłosem, podawane z ust do ust. Wszystkie usta poruszały się i dziękowano Panu Bogu cichą modlitwą za Jego opiekę.
Któż to byli ci ludzie, jadący gromadą ku wielkim borom Kolembrodzkim? Czego w nich szukali? Nie na łowy przecież jechali…
Byli to unici podlascy. Jechali na odpust. Jechały ich tysiące z całej okolicy do świątyni, której murami były leśne drzewa, a stropem nocne niebo gwiazdami pokryte. Do tej to ukrytej od oka nieprzyjaciół świątyni nieśli unici swoje troski, swoje rozpacze, swoje bóle i nędze. Tam, w tym ogromnym, czarnym borze będą ich pocieszali kapłani katoliccy, przybyli w przebraniu wędrownych handlarzy, dodadzą im otuchy w ich strasznej niedoli, modlić się będą za nich…
Wjechali i weszli nareszcie w bór i odetchnęli spokojniej, czując się już bezpieczni w morzu niebotycznych drzew. Posuwali się ostrożnie, krok po kroku, aby nie zabłądzić, bo ciemności nocy zasłaniały im drogę i ścieżki. Prowadzili ich leśnicy, obyci z lasami, znający tu każdą ścieżkę. Idąc w milczeniu, robili wrażenie gromady duchów.
Dokuczało im zimno nocne. Więc uradowali się, gdy ujrzeli buchający płomień. Pośpieszyli, aby się ogrzać. Niedługo jednak cieszyli się ogniem.
— Któż to rozniecił ten ogień bez pozwolenia przewodnika? — zawołał jeden z leśników. — Widać go tak daleko, że mogą dostrzec Moskale i otoczyć nas wojskiem. Gasić ogień, gasić natychmiast i dalej w głąb’ lasu, gdzie będziemy bezpieczni!
Zgaszono szybko buchający płomień i poszli „oporni“ unici tam, dokąd im wskazano.
Przyszli nareszcie do miejsca, gdzie się miało odbyć tajemne nabożeństwo katolickie. Powitało ich tam na wzgórzu mnóstwo ognisk i łoskot młotów i siekier. Kilkunastu ludzi budowało ołtarz dla oczekiwanych księży.
Szerokim kołem rzuciła się znaczna większość pobożnych wędrowców na ziemię w pobliżu ogni, aby wypocząć po dalekiej drodze i wzmocnić się snem. Czuwali nad nimi starsi, czujni, ostrożni, badający okolicę.
— Czy droga, którą nadejdą księża, bezpieczna? — zapytał jeden z nich drugiego.
A drugi odpowiedział:
— Nie ma obawy. Przyjdą do nas przez mokradła, prowadzi ich Lewczuk, który zna najlepiéj wszystkie drogi bezpieczne i niebezpieczne.
— A czy zamknęliście Moskalom drogę?
— Nie dotrą do nas, bo zburzyliśmy mosty, przez które musieliby przejść.
— Chwałaż Ci, Panie!…
Po jakimś czasie zawołał pierwszy przewodnik z radością:
— Jadą! jadą już!..
— Któż jedzie? — zapytał drugi.
— Kto by inny, jeżeli nie księża!
— Nie widzę ich.
— I ja nie widzę, ale słyszę!
— Słyszysz? Gdzie?
— Nadstaw ucha, a będziesz słyszał.
— Słyszę tylko krzyk dzikich kaczek, które uciekają z jakiegoś mokradła.
— Uciekają, bo ich księża spłoszyli. Któż by inny, jak nie oni, brodził w bagnach przed wschodem słońca?
— Prawda, prawda! — cieszył się także drugi opiekun swych współwierców. — Trzeba budzić naszych.
Świt zaczął rozpraszać ciemności nocy i rozwiewać szare mgły, unoszące się nad bagnami i jeziorami.
— Wstawać! wstawać! — rozkazywali przewodnicy. — Nabożeństwo zacznie się wkrótce!
Przebudzeni pielgrzymi przecierali oczy i zrywali się szybko z ziemi.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę namiotu, w którym znajdował się ołtarz. Szerokim kołem otoczyły namiot kobiety z dziećmi. Za nimi stanęli mężczyźni poszeptując z cicha.
Nagle zamilkło koło męskie i żeńskie i padli wszyscy na kolana. Bo oto z namiotu zsunęły się zakrywające go kilimy i odsłoniły ołtarz i kapłana, który piął się wolno na wzniesienie po drewnianych schodach.
Kapłan, dotarłszy do stołu ołtarza, zwrócił się twarzą do unitów i błogosławił ich ze łzami w oczach.
Płakali unici i unitki, jéno nie z bólu, lecz z radości. Bowiem już od dawna nie oglądali nieszczęśni swoich ołtarzy i swoich kapłanów.
— Jezu Chryste, Jezu, zmiłuj się nad nami! Panie, przywróć nam nasze kościoły, nasze cmentarze i naszych kapłanów! — modliły się kobiety.
— Wybaw nas z pęt okrutnej niewoli, wybaw od władców, co nie znają litości, co chcą odmienić nam dusze nasze, zatruwają serca, a mienie nasze nam odbierają! Panie, powróć nam wolność, zabierz tych, co znęcają się nad nami, okaż sprawiedliwość swoją! Z Polską chcemy być zawsze połączeni i na zawsze być Polakami! — tak modlili się mężczyźni.
Kapłan odprawił nabożeństwo, a zakończywszy je, błogosławił lud wierny monstrancją i pocieszał życzliwymi słowy kochającego ojca.
— Nie obawiajcie się, nie płaczcie, nie rozpaczajcie, albowiem Chrystus Pan nie opuści wiernego ludu i powróci wam wszystko, czego słusznie pragniecie. Ci których z pomiędzy was wysłała nienawiść prawosławnych na drugi, inny, lepszy świat, mieszkają już w raju i patrzą na was z góry okiem braci i proszą Boga o szczęście dla was. Być nie może, aby Pan Bóg nie zwracał uwagi na barbarzyństwo naszych ciemięzców. Oto powiadam wam, że przyjdzie czas sądu i kary dla nich, a dla was pociechy i szczęścia! Nadejdzie czas, że powrócicie do kościołów swoich, nasza ojczyzna, Polska nasza, przytuli was znowu do swego łona, a miłować was będzie więcej nad inne dzieci swoje, boście męczennicy za świętą wiarę naszą i za nieszczęsną naszą ziemię! Nie płaczcie! Pan Bóg otrze wasze łzy gorzkie.
Pokrzepieni pociechą kapłana, z nową nadzieją w sercu podnieśli się unici z kolan i śpiewali pieśni nabożne.
Kilka dni pracowali księża w lasach, narażając się na pomstę prawosławnych działaczów.
Odprawiali nabożeństwa, chrzcili gromadami dzieci chrztu świętego spragnione, łączyli małżeńskim ślubem pary młodych unitów i unitek.
Pocieszeni, pokrzepieni, biedni „oporni“ unici wracali znów pod osłoną nocy, cichaczem, do domów swoich i walczyli daléj z przemocą, ufając, że nadejdzie czas tryumfu.
I nadszedł…
Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy…
VI.
Nie mogąc złamać oporu unitów i zjednać ich dla siebie, rząd rosyjski użył na nich nowego sposobu. Oto w roku 1874 zniósł unię na ziemiach, które miał w swej mocy, i wszystkich unitów oraz ich dzieci i wnuki rozkazał przyłączyć gwałtem, czy chcą, czy nie chcą, do cerkwi prawosławnej.
Po dłuższej przerwie zawrzało znowu na ziemi unickiej. Wójtowie latali po wsiach od domu do domu i rozkazywali ojcom i matkom chrzcić natychmiast dzieci w cerkwiach prawosławnych. A trzeba wiedzieć, że w gminach unickich wójtem mógł być tylko prawosławny i wierny sługa rządu carskiego, albo człek ciemny zupełnie, którym naczelnik powiatu mógł kręcić we wszystkie strony, jak mu się podobało. Ojcowie na rozkaz wójtów odpowiadali milczeniem i tylko matki bladły trzęsąc się ze strachu, jak w febrze, bo już wiedziały, że nowe zacznie się prześladowanie. Odważniejsze jéno kobiety odzywały się tu i ówdzie i zaklinały:
— Nie damy wam naszych dzieci, nie damy!
— Nie dacie!? — ryczeli wójtowie, — zobaczymy, kto będzie mocniejszy: czy my, czy wy!
Tę nową walkę prawosławia z unitami polskimi opisał barwnie i doskonale sławny pisarz polski Władysław Reymont w książce wydanej pod nagłówkiem „Z ziemi chełmskiej“. Wybrał on wieś Hrudy i opowiedział dokładnie wszystko, co o niej słyszał z ludzkich opowiadań.
Wójtowie widząc, że ich rozkazy nie skutkują, chcieli wtargnąć ze swymi pachołkami do chat, aby wydrzeć z rąk matek dzieci. Daremnie jednak stukali do drzwi.
— Otwierać! otwierać! — wrzeszczeli, bijąc pięściami i butami we drzwi.
Drzwi ani drgnęły, głos ludzki nie odezwał się ze środka, ujadały tylko psy, miauczały koty.
— Gdzież się te przeklęte baby podziały? — krzyczeli pieniąc się ze złości wójtowie. — Trzeba dostać się do chaty, do piwnicy, bo tam się pewnie ze swymi bachorami ukryły!
Pachołkowie zaczęli walić młotami we drzwi i okna, zastawione skrzyniami i szafami. Ledwie jednak zaczęli tę dziką robotę, odskakiwali od drzwi i okien, jak oparzeni. Byli rzeczywiście oparzeni. Bowiem z okien i otwieranych drzwi lał się na nich, na ich głowy i gęby wrzący ukrop.
— A niech je jasny piorun zatrzaśnie, te zuchwałe baby! — mruczeli pachołkowie. — Ślepie nam zniszczą, kłaki ze łba wydrą, drągiem wybiją nam zęby z pyska, gnaty połamią! Nie ma rady, trzeba im dać spokój i zmykać.
— Pewnie, że trzeba dać pokój tej wariackiej bitwie z babami, — powiedział wójt, równie jak jego sługi dbały o swe zdrowie. — Trzeba sprowadzić wojsko. Niech się ono bije z tymi jędzami.
Kobiety hrudzkie, dowiedziawszy się, że do ich parafii przybędą wkrótce kozacy, aby wydrzeć z ich rąk dzieci i zawlec do chrztu w cerkwi prawosławnej, przygotowały się do nowej, niezwykłej walki.
Wojsko zbliżało się do Hrud, trąbiąc i wyśpiewując dzikie pieśni kozackie, a kobiety unickie wybierały się tymczasem ukradkiem w drogę, a płakały po cichu, ocierając łzy po kryjomu, i szeptały do mężów:
— Pamiętajcie o nas, dostarczajcie nam i dzieciom pożywienia. Bór ukryje nas od tych zbójów.
Wojsko przybyło do wsi i dowódca rozkazał unitkom przyjść natychmiast ze wszystkimi dziećmi do cerkwi prawosławnej po chrzest popi.
Zdziwiło się wojsko, zdziwił się dowódca. Ani jedna kobieta nie stawiła się w cerkwi. Więc rzucili się kozacy na domy hrudzkie, aby pokazać unitkom, jacy to oni mocni, potężni. Zdziwili się jeszcze bardziej. Bowiem chaty były puste, jakby w nich wszyscy powymierali. Nie znaleźli pod żadnym dachem ani jednej matki, ani jednego dziecka…
— Gdzie wasze baby, gdzie wasze warchlaki!? — huknął pułkownik na mężów i ojców.
Włościanie milczeli. Jeden tylko z nich, odważny, odezwał się:
— A szukajcie ich sobie. Jesteście przecież od nas mędrsi i mocniejsi, jak się wam zdaje.
Kozacy zaczęli szukać po wsi, w piwnicach, w rowach i na polach, ale na próżno. Kobiety i dzieci ze wsi wpadły jak kamień w wodę. Wściekali się kozacy, że nie mogą odkryć ich schroniska.
A kobiety zaszyły się w gąszcze ogromnego lasu. Morze niebotycznych drzew zasłoniło je od dzikości kozaków. Nocą skradali się mężowie do czarnego boru, zanosząc pożywienie żonom i dzieciom.
Jakiś szpieg wywąchał nareszcie kryjówkę kobiet.
Zamiast przeszukać gąszcze lasu, wojsko odcięło oporne unitki od wsi i od mężów. Rozstawili się żołnierze długim sznurem wzdłuż lasu, aby nie dopuścić do ukrytych kobiet żywności.
— Głód będzie mędrszy i mocniejszy od nas, — uczył pułkownik żołnierzy. — Gdy babom dokuczy zanadto pusty żołądek, wygramolą się same z leśnych kryjówek i będą żebrały, aby ich warchlaki ochrzcić czym prędzej w naszej cerkwi.
Czekało wojsko tydzień, dwa tygodnie, trzy tygodnie i dłużej na skrajach lasu, ale nie wywabiło głodem ani jednej unitki.
— Chyba pozdychały już z głodu! — mruczał pułkownik pod wąsem. — Niech je diabli porwą! Nie ma co czekać…
Znużone długim a próżnym strażowaniem wojsko zwinęło swój długi sznur strażniczy i opuściło Hrudy ze wstydem. Uciekali jak zmyci. Kobiety pobiły ich bez walki…
Gdy wojsko opuściło wieś, wracały unitki z dziećmi do domów. Głód nie złamał ich woli, nie wysłał ich na drugi świat. Odcięte od mężów i od żywności, ratowały życie swoje i dzieci od głodowej śmierci leśnymi korzonkami i żołędziami. Nędzna była ta strawa, wyczerpały się siły matek i dzieci, ale nikt od niej nie umarł.
Ze łzami w oczach, z bólem w sercu witali włościanie hrudzcy żony i dzieci. Bowiem były one wraz z dziećmi tak wygłodzone i osłabione, iż wyglądały jak widma, gdy wracały wieczorem do domu.
— Nie smućcie się, nie płaczcie, bo widzicie przecież, że żyjemy i z nami dzieci, — pocieszały mężów bohaterskie kobiety, podobne do męczenniczek z pierwszych wieków chrześcijaństwa.
— Nie martwcie się, — mówiły jeszcze, — nasza wiara nie zginie, nie przejdzie na prawosławie. Pan Bóg ukarze w końcu tych, którzy się nad nami pastwią i usiłują nas oderwać od wiary katolickiej i Polski. Którzy z nas nie umrą pod nahajkami i w więzieniach, zostaną tym, czym jesteśmy.
VII.
Kara Boska spadła w istocie na Rosję…
Mała Japonia uderzyła żelazną pięścią w ogromne, pyszne mocarstwo z taką siłą, iż ten olbrzym carski zachwiał się ciężko raniony. Czego się niewielu spodziewało, stało się rzeczywistością. Dawid japoński pobił, pokonał rosyjskiego Goliata. A klęska wojenna wstrząsnęła narodem rosyjskim. Wszystko, co tliło tam na dnie sumień ludzkich, wszystkie żale do niesprawiedliwego rządu i niecnych urzędników buchnęły nagle, jak wielki płomień. I zachwiał się tron carski. Przerażony cesarz wraz ze swymi ministrami musiał zgodzić się na przebudowę państwa i nadanie wolności narodowi.
Było to w roku 1905. W kwietniu ogłoszono nagle ukaz cesarski o wolności wiary. Stało się nareszcie to, czego spodziewali się, na co czekali prześladowani unici. Działacze prawosławni, katy i szpiegi musieli usunąć się z wiosek i miasteczek podlaskich, unici zaś odetchnęli swobodnie i mogli już żyć po swojemu. Radość niewymowna zapanowała we wszystkich parafiach unickich i lud gromadnie, całymi tysiącami jął garnąć się jawnie pod skrzydła Kościoła świętego.
Dla prześladowców była to niespodzianka. Myśleli, że katolicy na Podlasiu prawie zupełnie już są wytępieni, nie spodziewali się tak męskiego oporu, takiej nadludzkiej wytrwałości. Ale lud podlaski pokazał, że umie się bronić i nie pozwoli się połknąć nawet takim olbrzymom, jakim była Rosja. To też nie zginie ten lud i teraz, gdy się wyciągają po niego chciwe szpony prawosławnej Ukrainy. Nie zginie i pozostanie zawsze polskim i katolickim.
Teodor Jeske-Choiński
18 stycznia 2020 o 10:35
Dobry tekst na odtrutkę od propagandy głupoli zafascynowanych rosyjskim imperializmem i jego „katechonami” lub widzących w obecnej Rosji alternatywę. A przecież obecna Rosja jest jeszcze gorsza od ówczesnej, bo jest dodatkowo oszpecona (neo)sowietyzmem i postmodernizmem, czego nie zmieni putinowski autorytaryzm i kulawy „konserwatyzm”.
20 stycznia 2020 o 22:32
Męczennicy z Pratulina byli prostymi chłopami z Podlasia. Zasłynęli niezwykłym męstwem i przywiązaniem do swej wiary podczas prześladowań Kościoła katolickiego, które miało miejsce na terenie zaboru rosyjskiego.
Kościół unicki, będący w jedności z Rzymem, powstał na mocy Unii Brzeskiej z 1596 roku. Doprowadziła ona do zjednoczenia Kościoła prawosławnego na terenach Rzeczpospolitej z Kościołem katolickim i papieżem. Wyznawcy tego Kościoła, po zjednoczeniu, nazywani są powszechnie unitami.
Prześladowania rosyjskie były wyjątkowo krwawe i dobrze zorganizowane. Carowie zaczynali likwidację Kościoła katolickiego od zniszczenia właśnie Kościoła unickiego. Czynili to planowo i systematycznie. W roku 1794 caryca Katarzyna II zlikwidowała Kościół unicki na podległych sobie ziemiach. W roku 1839 car Mikołaj I dokonał urzędowej likwidacji Kościoła unickiego na Białorusi i Litwie. W drugiej połowie XIX w. na terenach zajętych przez Rosję Kościół unicki istniał już tylko w diecezji chełmskiej, w Królestwie Polskim. Administracja carska zaplanowała likwidację także tego Kościoła. Car Aleksander II zaaprobował program prześladowań.
Na styczeń 1874 roku zaplanowano wprowadzenie obrzędów prawosławnych do liturgii unickiej. Następnie mieli to zaakceptować wierni, a rząd rosyjski oficjalnie potwierdzał przystąpienie danej parafii do Kościoła prawosławnego. Wcześniej usunięto biskupa i kapłanów, którzy nie zgadzali się na reformy prowadzące do zerwania jedności z papieżem. Za swoją wierność zapłacili oni zsyłkami na Sybir, więzieniem lub usunięciem z parafii. Wierni świeccy, pozbawieni pasterzy, sami ofiarnie bronili swojego Kościoła, jego liturgii i jedności z papieżem, często nawet za cenę życia.
W Pratulinie doszło do starcia z Kutaninem, carskim naczelnikiem powiatu. Żądał on, aby miejscowi parafianie oddali kościół nowemu duszpasterzowi. Ludność nie zgodziła się na oddanie świątyni. Mieszkańcy otrzymali kilka dni do namysłu. Kutanin powrócił do Pratulina w dniu 24 stycznia 1874 roku, ale nie sam, lecz z kozakami. Żołnierzami dowodził pułkownik Stein. Na wieść o tym przy cerkwi zebrała się niemal cała parafia. Naczelnik zażądał kluczy cerkiewnych. Straszył zgromadzonych wojskiem. Otoczył kościół, zajmując pozycje za parkanem przykościelnym.
Unici wiedzieli, że obrona świątyni może ich kosztować utratę życia. Szli do kościoła, aby bronić wiary i byli gotowi na wszystko. Żegnali się z bliskimi w rodzinach, ubierali się odświętnie, ponieważ, jak mówili, szło o najświętsze sprawy. Nie mogąc nakłonić unitów do rozejścia się ani groźbami, ani obietnicami łask carskich, dowódca dał rozkaz strzelania do zebranych. Widząc, że wojsko ma nakaz zabijania stawiających opór, wierni uniccy uklękli na cmentarzu świątynnym i śpiewem przygotowywali się do złożenia życia w ofierze. Umierali pełni pokoju, z modlitwą na ustach, śpiewając „Święty Boże” i „Kto się w opiekę”. Nie złorzeczyli prześladowcom, gdyż jak mówili: „słodko jest umierać za wiarę”.
Pułkownik Stein wydał rozkaz, aby żołnierze się przegrupowali, a następnie ustawili bagnety na karabinach i przygotowali do odebrania cerkwi przemocą. Wśród obrońców byli dawni żołnierze carskiej armii, którzy znali zasady wojskowego rzemiosła. Wiedzieli, że żołnierze nie mogą postępować brutalnie wobec ludności cywilnej. Wojsko przekroczyło parkan i bijąc ludzi kolbami karabinów i kłując bagnetami, torowało sobie drogę do cerkwi.
Przy świątyni w Pratulinie w dniu 24 stycznia 1874 roku poniosło śmierć za wiarę i jedność Kościoła 13 unitów. Byli to:
Wincenty Lewoniuk, lat 25, żonaty, pochodził z Woroblina. Był człowiekiem pobożnym i cieszył się uznaniem u ludzi. Jako pierwszy oddał życie w obronie świątyni.
Daniel Karmasz, lat 48, żonaty, pochodził z Lęgów. Jego syn mówił, że ojciec był człowiekiem religijnym. Jako przewodniczący bractwa podczas obrony kościoła stanął na czele z krzyżem, który do dzisiaj jest przechowywany w Pratulinie.
Łukasz Bojko, lat 22, kawaler, pochodził z Lęgów. Brat zaświadczył, że Łukasz był człowiekiem szlachetnym, religijnym i cieszył się dobrą opinią wśród ludzi. W czasie obrony świątyni bił w dzwony.
Konstanty Bojko, lat 49, żonaty, pochodził z Zaczopek. Był ubogim rolnikiem i sprawiedliwym człowiekiem.
Konstanty Łukaszuk, lat 45, żonaty, pochodził z Zaczopek. Był sprawiedliwym i uczciwym człowiekiem, szanowanym przez ludzi. W wyniku otrzymanych ran zmarł następnego dnia, zostawiając żonę i siedmioro dzieci.
Bartłomiej Osypiuk, lat 30, pochodził z Bohukal. Był żonaty z Natalią i miał dwoje dzieci. Cieszył się szacunkiem mieszkańców. Był uczciwy, roztropny i pobożny. Śmiertelnie ranionego przewieziono go do domu, gdzie zmarł modląc się za prześladowców.
Anicet Hryciuk, lat 19, kawaler, pochodził z Zaczopek. Był młodzieńcem dobrym, pobożnym i kochającym Kościół. Idąc do Pratulina z żywnością dla obrońców, powiedział do matki: „Może i ja będę godny, że mnie zabiją za wiarę”. Zginął przy świątyni 24 stycznia w godzinach popołudniowych.
Filip Kiryluk, lat 44, żonaty, pochodził z Zaczopek. Wnuk zaświadczył, że miał opinię troskliwego ojca, dobrego i pobożnego człowieka. Zachęcał innych do wytrwania przy świątyni i sam oddał życie za wiarę.
Ignacy Frańczuk, lat 50, pochodził z Derła. Był żonaty z Heleną. Miał siedmioro dzieci. Syn mówił, że ojciec starał się wychowywać dzieci w bojaźni Bożej. Wierność Bogu przedkładał nad wszystko. Idąc do Pratulina założył odświętne ubranie i ze wszystkimi się pożegnał, przeczuwając, że już nie wróci. Po śmierci Daniela podniósł krzyż i stanął na czele broniących świątyni.
Jan Andrzejuk, lat 26, pochodził z Derła. Był żonaty z Mariną, miał dwóch synów. Uważany był za człowieka bardzo dobrego i roztropnego. Pełnił funkcję kantora w parafii. Odchodząc do Pratulina żegnał się ze wszystkimi, jakby to miało być ostatnie pożegnanie. Ciężko ranny przy kościele, został przewieziony do domu, gdzie niebawem zasnął w Panu.
Maksym Gawryluk, lat 34, pochodził z Derła. Był żonaty z Dominiką. Cieszył się opinią dobrego i uczciwego człowieka. Ciężko ranny przy świątyni, umarł w domu dnia następnego.
Onufry Wasyluk, lat 21, pochodził z Zaczopek. Był praktykującym katolikiem, uczciwym i szanowanym w miejscowości człowiekiem.
Michał Wawryszuk, lat 21, pochodził z Derła. Pracował w majątku Pawła Pikuły w Derle. Cieszył się dobrą opinią. Ciężko ranny przy kościele, zmarł następnego dnia w domu.
Męczeństwo w Pratulinie nie było faktem odosobnionym. Szczególnie od stycznia 1874 roku każda parafia unicka na Podlasiu pisała swoje męczeńskie dzieje. Car oficjalnie zlikwidował unicką diecezję chełmską w 1875 roku, a unitów zapisał wbrew ich woli do Kościoła prawosławnego. Wierni tego nie przyjęli i za swoją wierność Kościołowi katolickiemu płacili wielokrotnie śmiercią, zsyłkami na Sybir, więzieniem, karami. Pozostawionym bez pasterzy unitom z tajną posługą kapłańską śpieszyli księża katoliccy z Podlasia oraz misjonarze z Galicji i regionu poznańskiego. Mocna wiara unitów i solidarna pomoc Kościoła katolickiego pozwoliły przetrwać czas prześladowań i doczekać dekretu o wolności religijnej cara Mikołaja II z kwietnia 1905 roku. W tym właśnie roku większość unitów z Podlasia i lubelszczyzny przepisała się do parafii rzymskokatolickich, gdyż struktury Kościoła unickiego jeszcze wtedy nie istniały.
Ponieważ o męczeństwie unitów z Pratulina zachowało się najwięcej dokumentów, biskup podlaski Henryk Przeździecki wybrał ich jako kandydatów na ołtarze i przedstawicieli wszystkich męczenników, którzy na Podlasiu oddawali życie za wiarę i jedność Kościoła.
Unici z Pratulina i innych parafii zostali od samego początku uznani za męczenników przez swoje rodziny, przez parafian, przez lud na Podlasiu, a także przez Kościół powszechny. Hołd dla męczeńskiej śmierci unitów złożyli papieże Pius IX, Leon XIII i Pius XII. Ich ofiara pomogła mieszkańcom Podlasia zachować wiarę i tożsamość narodową w ciężkich czasach panowania ateistycznego komunizmu.
Błogosławiony Wincenty Lewoniuk i 12 Towarzyszy byli mężczyznami w wieku od 19 do 50 lat. Z zeznań świadków i dokumentów historycznych wynika, że byli ludźmi dojrzałej wiary. Masakra przy kościele zapewne trwałaby dłużej, gdyby nie wypadek postrzelenia żołnierza przez innego kozaka. Przerwano więc ogień i żołnierze bez przeszkód dotarli do drzwi cerkwi, które otworzyli siekierą. Do świątyni wprowadzono rządowego proboszcza. Rozproszony lud zbierał swoich rannych, których było około 180 osób. Ciała zabitych leżały na cmentarzu kościelnym przez całą dobę. Potem pogrzebano je bezładnie, wrzucając do wspólnej mogiły, którą zrównano z ziemią, aby nie pozostawić żadnego śladu po pochówku. Miejscowi ludzie jednak dobrze zapamiętali to miejsce. Zostali pogrzebani przez wojsko rosyjskie bez szacunku i bez udziału najbliższej rodziny. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku grób męczenników został należycie upamiętniony. 18 maja 1990 roku szczątki Męczenników zostały przewiezione z grobu do świątyni parafialnej.
Obrona świątyni otoczonej uzbrojonym wojskiem nie była skutkiem chwilowego przypływu gorliwości, ale konsekwencją głębokiej wiary mieszkańców Pratulina. Męczennicy uniccy pod wieloma względami są podobni do męczenników z pierwszych wieków chrześcijaństwa, kiedy to prości wierni ginęli za odważne wyznawanie wiary w Chrystusa.
Do grona błogosławionych męczennicy pratulińscy zostali wprowadzeni przez św. Jana Pawła II w dniu 6 października 1996 roku, w rocznicę 400-lecia zawarcia Unii Brzeskiej. Trzy lata później, w czerwcu 1999 r. w homilii podczas Mszy św. odprawianej w Siedlcach papież mówił m.in.:
Męczennicy z Pratulina bronili Kościoła, który jest winnicą Pana. Oni tej winnicy pozostali wierni aż do końca i nie ulegli naciskom ówczesnego świata, który ich za to znienawidził. W ich życiu i śmierci wypełniła się prośba Chrystusa z modlitwy arcykapłańskiej: „Ja im przekazałem Twoje słowo, a świat ich znienawidził (…). Nie proszę, abyś ich zabrał ze świata, ale byś ich ustrzegł od złego. (…) Uświęć ich w prawdzie. Słowo Twoje jest prawdą. Jak Ty Mnie posłałeś na świat, tak i Ja ich na świat posłałem. A za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie” (J 17, 14-15. 17-19). Dali świadectwo swej wierności Chrystusowi w Jego świętym Kościele. W świecie, w którym żyli, z odwagą starali się prawdą i dobrem zwyciężać szerzące się zło, a miłością chcieli pokonywać szalejącą nienawiść. Tak jak Chrystus, który za nich w ofierze oddał samego siebie, by byli uświęceni w prawdzie – tak też oni za wierność prawdzie Chrystusowej i w obronie jedności Kościoła złożyli swoje życie. Ci prości ludzie, ojcowie rodzin, w krytycznym momencie woleli ponieść śmierć, aniżeli ulec naciskom niezgodnym z ich sumieniem. „Jak słodko jest umierać za wiarę” – były to ostatnie ich słowa.
https://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/01-23a.php3