Uwagę moją przed laty zajęła książka pt. „Terra Firma: Ziemia nie jest planetą“. Autorem jej był niejaki Dr. W. Scott, cytujący z całą powagą zdania szeregu zupełnie nieznanych, lecz zapewne bardzo ważnych osobistości; np. pewien pan Beack z Southsea twierdzi, jakoby ziemia była płaska; możliwe, że jest ona taka w Southsea. Nie chcę przytaczać tu szczegółowych argumentów p. Scotta. Można by bowiem udowodnić równie dobrze płaskość ziemi, jak jej kształt trójboczny. Stawiam słaby tylko opór, słysząc twierdzenie, że jeśliby ziemia była kulą, koty nie miałyby czterech nóg. Ale wobec twierdzenia, że gdyby ziemia była kulą, koty musiałyby posiadać pięć nóg, składam broń. Jak zaznaczyłem, wartość naukowa tej teorii wcale mnie nie zajmuje. Interesuję się różnicą między ziemią płaską a kulistą tylko w odniesieniu do sztuki i wyobraźni. Dziwnym trafem bowiem, żaden z nas nie stosuje teorii Kopernika w patrzeniu na rzeczy. Rozum przekonał nas, że mieszkamy na niepozornej, prowincjonalnej planecie, mimo to jednak nie czujemy się wcale ludźmi z prowincji. Podobnie: wielu mężów nauki zwalczało w Biblii niezgodność jej z prawdziwym systemem astronomicznym; ortodoksom natomiast mógłby posłużyć argument niezawodny, że gdyby nawet ta zgodność istniała, nie mogłaby nigdy nikogo przekonać.
Jeden wiersz lub jedno opowiadanie przeniknięte ideą kopernikowską, stałoby się prawdziwą zmorą. Bo czyż można wyobrazić sobie krajobraz górski, w ciszy uroczystej, i proroka w zachwyceniu, porwanych równocześnie jak kółko z najwyższą szybkością w ruch wirowy? Czyż można wystawić sobie potężnego władcę, który podczas ogłaszania ważnych ustaw ma świadomość, że sterczy równocześnie w pustej przestrzeni głową na dół? Dałaby się tu stworzyć bajka niesamowita o człowieku przeklętym, obdarzonym okiem Kopernika, który widziałby ludzkość w takim ruchu, jak pędzone siłą magnesu żelazne opiłki. Cóż by to był za obraz nadzwyczajny: mowa o wspaniałości i boskości człowieka, wiszącego na podeszwach u powierzchni planety? Albowiem mimo wstrętu Pana Scotta do newtońskiej astronomii, do jej niezgodności z Biblią, cały ów rozdźwięk daje doskonały przykład różnicy między duchem a literą. Litera Starego Testamentu stoi w sprzeczności co prawda z teorią systemu słonecznego, duchowo jednak jest jej bardzo bliska. Autorzy Genezis nie znali nauki o ciążeniu, co jest rzeczą tak prostą jak to, że nie mieli parasolów. Mimo to w teorii grawitacji skrywa się dziwnie biblijny pierwiastek — pierwiastek pewności, a równocześnie zależności: zmaganie się o jednię, wskutek czego wszystkie rzeczy wiszą na nitce. „Zbudowałeś świat na niczym“ rzekł autor księgi Hioba. W sentencji tej zawarta jest całkowicie straszliwa poezja nowoczesnej astronomii. Obraz kulistej ziemi w ruchu wirowym daje potężne wrażenie cennej kruchości wszechświata, uczucie, że w każdej chwili może on ulec zagładzie dla dobrodusznego ateisty. Płaska ziemia pana Scotta byłaby tu terenem o wiele odpowiedniejszym. Starożytnym Żydom jednak obojętne było zagadnienie, czy chodzimy prosto, czy też głową w dół, nie posiadali oni spaczonych pojęć o ludzkiej godności.
Ciekawym jest pytanie, czy świat mógłby kiedyś stworzyć kopernikowską poezję i przyjąć na co dzień kopernikowski sposób wyrażania się; czy będziemy kiedyś mówili o „porannym biegu ziemi“ zamiast o „porannym wschodzie słońca“ lub o wspinaniu się do kwiatu złocienia i o schodzeniu do gwiazd? Gdyby przyjść miało do tego, posiadamy w perspektywie zaiste fantastyczne i monumentalne rzeczy, właściwie powołanie do życia nowej mitologii. I tak pan Scott np. z naiwną, jakkolwiek nieświadomą siłą wyobraźni wykazuje, że według astronomów „morze byłoby wielką górą, tyle a tyle mil wysoką“. Odkrycie takiej góry z ruchomego kryształu, w której ryby gnieździłyby się jak ptaki, równałoby się odkryciu nowej części ziemi, a co więcej odmłodzeniu starej ziemi. W tej nowej poezji, którą proponujemy, młodzi turyści próbowaliby wdzierać się dzielnie na szczyt morza. A gdybyśmy wyobrazili sobie cały glob nasz w ten sposób, znaleźlibyśmy się w krainie cudów i odkrylibyśmy nową planetę, odkrywając własną ziemię. Pośród rzeczy godnych pamięci, o których jednak zapomnieliśmy, najogólniejszym i najbardziej płodnym błędem był ten, który pozwolił nam zapomnieć, że zamieszkujemy gwiazdę.
Odkryciu prawdy przyrodniczej w dawniejszych czasach, towarzyszyło natychmiastowe jej spopularyzowanie, jako prawdy poetyckiej. Gdy człowiek zbudził się do prawdziwej świadomości i zaczął poznawać błękitność nieba i zieloność trawy, wiedza ta stała się dla niego wkrótce symbolem. Błękit nieba został symbolem niebiańskiej świętości; zieleń trawy wniknęła do języka, jako znamię graniczącej wprost z głupotą świeżości. Gdyby danem nam było żyć w świecie o trawie błękitnej a niebie zielonym, symbolika byłaby inna. Wskutek jakiejś tajemniczej przyczyny nałóg przenoszenia faktów naukowych w dziedzinę poezji zaniknął z postępem wiedzy, wszelkie zaś objawienia przemożne uderzały odtąd o uszy ogłuchłe. Stało się to, jakkolwiek nauka ukazywała oczom świat, wobec którego Apokalipsa ze swymi spadającymi gwiazdami była czystą idyllą. I chociaż badacze ustalili, że wirujemy z szumem w pustce, przyczepieni do kuli ziemskiej, poeci ignorują to, jak zwykłe postrzeżenie o pogodzie. Nauka mówi, że niewidzialna potęga utrzymuje nas w naszych fotelach, podczas gdy ziemia pędzi, jak bumerang w przestrzeń gwałtownymi skokami; a tu tymczasem ludzie, by dowieść miłosierdzia boskiego, grzebią w zapylonych aktach. Głoszą oni, że potworna wizja pana Scotta o spiętrzeniu wód, wznoszących się, jak szklana góra z bajki, jest prawdą, a mimo to wracamy jeszcze do baśni. Do jakich to doszlibyśmy poetyckich obrazów, gdyby przeżywano nadal wiedzę przyrodniczą w poezji; ludzka wyobraźnia igrałaby podobnie swobodnie planetami, jak dawna poezja kwiatem. Powstałby patriotyzm planetarny, w którym zielony liść pełniłby rolę kokardy, zaś morze stałoby się wiecznie huczącym bębnem. Bylibyśmy dumni ze wszystkich faz, przebytych przez naszą planetę i dzierżylibyśmy z pietyzmem wysoko jej sztandar w ślepej wędrówce sfer. Możemy to wszystko jeszcze teraz uczynić, gdyż mimo całej, nagromadzonej przez nas wiedzy, nikt naprawdę nie wie jednej rzeczy: czy świat jest młody, czy stary?
Gilbert Keith Chesterton
Fragment książki „Obrona rzeczy wzgardzonych” wydanej przez Instytut Norwida (część środowiska NOP).
20 czerwca 2019 o 12:17
Lektura Chestertona za każdym razem jest prawdziwą przyjemnością. Był jednym z nas.