„Święte” prawo własności! Ileż pod jego osłoną dokonano nadużyć, oszustw, zbrodni. W jego imię broniono niewolnictwa, w jego imię utrzymywano przez długie stulecia pańszczyznę, w jego imię broni się dziś anonimowego kapitału spółek akcyjnych, trustów, latyfundiów. A niech no ktoś poważy się zakwestionować świętość i nienaruszalność tego prawa! Bolszewik! Komunista! Wywrotowiec! Toż to podważenie podstawy całej naszej cywilizacji, opierającej się właśnie – na własności.
Otóż jest rzeczą niezmiernie pilną, palącą po prostu, wprowadzić jakiś ład w ten chaos pojęciowy, jaki się zagęścił dookoła zagadnienia własności. Jest rzeczą konieczną wprowadzić i upowszechnić rozgraniczenie pomiędzy tzw. prawem własności a zasadą własności. Bez tego ani rusz. Bez tego ciągle będą żerować na niedostatku słów i określeń pospolici oszuści.
Język polski, tak bogaty i subtelny, gdy chodzi o opis stanów uczuciowych, jest dziwnie ubogi i sztywny w formułowaniu pojęć. Nie ma w nim np. rozróżnienia między tym, co Rzymianie określali ius, a co nazywali lex. Prawo i ustawa – ktoś powie. Zapewne. Ale nasze „prawo” jest czymś mniej ogólnym, niż łacińskie ius, a nasza „ustawa” czymś bardziej szczegółowym, niż łacińskie lex. Stąd w potocznym rozumieniu nasze „prawo” zastępuje raczej lex niż ius, w najlepszym zaś razie jest czymś pomiędzy tymi dwoma pojęciami pośrednimi. Stąd też wynikają wszystkie nieporozumienia, gdy się bez bliższych określeń użyje terminu – prawo własności.
Bo przez prawo własności rozumie się dziś nie tyle pewną zasadę moralną, która istotnie stała się podwaliną naszej cywilizacji, ile pewien stan faktyczny w stosunkach własnościowych, utwierdzony przez istniejące ustawodawstwo. Jak już potem łatwo zmienić dwa możliwe znaczenia tego terminu w sposób najcałkowiciej dowolny i – wygodny! Jak łatwo ustroić się w togę obrońcy prawa własności, by bronić właśnie jego nadużywania z krzywdą zasady własności!
Nie jest to zresztą nieporozumienie tylko językowe. Gdyby tak było, można by wykreślić wcale dokładnie na mapie jego granice. A tymczasem jest to nieporozumienie wspólne dla całej kuli ziemskiej. Nawet te narody, które posiadają precyzyjniejsze od naszych określenia z zakresu pojęć prawnych, w tej właśnie dziedzinie, w dziedzinie tzw. prawa własności, mają odczucie znaczenia tego terminu bardzo chwiejne. Komuś musiało widocznie zależeć na wywołaniu tej chwiejności, ktoś musiał ją celowo przez długi czas wywoływać, ktoś ją świadomie utrzymywał.
Zasada własności jest zasadą natury moralnej. Wynika ona po prostu z faktu osobowości ludzkiej. Człowiek, aby mógł żyć i rozwijać swą osobowość, aby mógł się czuć człowiekiem i być człowiekiem twórczym, musi mieć pewne minimum swobodnego dysponowania sobą i otaczającą go przyrodą żywą i martwą. Musi wejść z nią w pewien stosunek trwały, który by mu gwarantował ciągłość i skuteczność wysiłku. Tę trwałość zapewnić mu może tylko własność; prawo zaś do własności (prawo moralne) zdobywa przez swą aktywność. Jest to więc stosunek wzajemnej współzależności. Pewne minimum własności (doprowadźmy rzecz świadomie do absurdu: choćby własności samego siebie) umożliwia aktywność, a celowa aktywność z tym minimum związana jest uzasadnieniem własności. Ubezwłasnowolnia się tylko wariatów.
Granice własności (poruszamy się ciągle w świecie abstrakcji) wytyczone są przez potrzeby własności innych jednostek i przez potrzeby zbiorowości. Tak sprawa wyglądałaby statycznie w jakimś idealnym społeczeństwie. Gdy jednak spojrzymy na nią w rozwoju dynamicznym, skomplikuje się znacznie. Człowiek nieustannie wytwarza nowe dobra. To wytwarzanie jest nierównomierne. Gdyby więc nawet wyjść istotnie z owego idealnego społeczeństwa, równowaga stosunków własnościowych rychło uległaby zakłóceniu. Zakłóceniu przez nierówność zdolności ludzkich, zakłóceniu przez niedoskonałości miernika przy wymianie, wreszcie zakłóceniu przez potrzeby zbiorowości, zrazu istotne, potem zaś przybierające charakter formalny, tradycyjny, nie wiążący się z nową rzeczywistością.
Tak np. nadawanie ziemi rycerstwu w dawnych czasach miało swe uzasadnienie zarówno moralne, jak i praktyczne. Tytułem własności była tu ofiara krwi i życia, potrzebą praktyczną było zapewnienie rycerzowi środków, które by mu umożliwiły wystawienie pocztu wojennego, czy pułku. Państwo, jako forma prawna zbiorowości narodowej, po prostu przerzucało na obdarowanego duże obowiązki w zakresie obrony kraju.
Kto dziś pamięta o tej genezie wielkiej własności ziemskiej? Kto ją konfrontuje z dzisiejszą rzeczywistością, gdy do ofiary krwi i życia obowiązany jest każdy obywatel, a koszty organizowania obrony kraju ponosi wyłącznie państwo? Zasada własności przestała tu być zrozumiała, ale pozostało – prawo własności.
Na tym przykładzie najdobitniej może wykazać można jak różnymi są te dwa pojęcia.
Prawo własności więc, aby nie stało się zwykłym nadużyciem, wymaga ciągłej korektury. I rzeczywiście, ciągle jest korygowane. Tylko, od chwili gdy wykombinowano oszukańczy pewnik, iż sprawy gospodarcze rządzą się zupełnie innymi prawami, niż wszystkie inne sprawy związane z człowiekiem, że w szczególności nic nie mają wspólnego z zagadnieniami moralnymi, własność zamiast jedynie możliwego uzasadnienia moralnego, otrzymała uzasadnienie nowe w jakimś bliżej nieokreślonym – „interesie gospodarczym”.
Więc „interes gospodarczy” wymaga, by istniały wielkie latyfundia ziemskie i związane z nimi niewolnictwo fornalskie. Podobno gospodaruje się w nich wydajniej, niż w małych gospodarstwach. Więc „interes gospodarczy” wymaga, by powstawały wielkie fabryki i związane z nimi niewolnictwo robotnicze. Podobno pracuje się w nich ekonomiczniej, niż w warsztatach małych. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.
Teoria „interesu gospodarczego”, który w sposób rzekomo najlepszy zaspakaja koncentracja własności, doprowadzić musiała z konieczności do najnowszej korektury komunistycznej: jeśli tak, to własność powinna być wspólna, co przetłumaczone na język praktyki oznacza, że powinna należeć do państwa. Znajdujemy się tu już u antypodów tego, co stanowi moralne uzasadnienie własności. Własność miała służyć osobowości ludzkiej i jej rozwojowi, a stała się – zarówno w ustroju kapitalistycznym, jak tym bardziej i tym całkowiciej w ustroju komunistycznym: środkiem niewolnictwa.
Nie rozwiąże się problemu własności inaczej, niż przez przywrócenie zasady moralnej. Niech nas nie czarują magicy kapitalistyczni i komunistyczni, że tylko skoncentrowane formy produkcji, wymagające tym samym wielkiej własności (prywatnej lub państwowej), są jedynie wydajne, pożyteczne i ekonomiczne. Gdyby nawet tak było, to wypadałoby poświęcić tę wydajność i pożytek materialny na rzecz pożytku wyższego: moralnego. Ale powiedzmy od razu, że ta cała wydajność gospodarki wielkoprzemysłowej czy wielkorolniczej to zwykła blaga, przez szereg lat uzasadniana fałszywymi statystykami, fałszywymi argumentami, fałszywymi rozumowaniami.
Ot, choćby taki pewnik, że ziemiańskie gospodarstwo folwarczne produkuje więcej z jednego hektara, niż gospodarstwo chłopskie. Latami całymi nikt tym nie zachwiał. Aż prof. Wł. Grabski wziął się do sprawdzenia statystyk i wykrył, że cała statystyka oparta jest na bardzo zmyślnym kawale. Oto wydajność obliczano nie w stosunku do posiadanej ziemi, ale w stosunku do ziemi obsiewanej. Chłop, stosujący intensywniejsze płodozmiany (bo ma więcej obornika) i wykorzystujący ziemie, które w gospodarstwie folwarcznym uchodziłyby już za nieużytki, produkuje z hektara posiadanej ziemi 14 proc. więcej zbóż, a 40 proc. więcej kartofli, niż gospodarstwo folwarczne. W zakresie hodowli koni, bydła i drobiu przewaga małego gospodarstwa jest jeszcze wyższa: wprost druzgocąca. Tak na tym odcinku wygląda prawda.
Podobnie, gdyby ją zbadać do gruntu, wyglądałoby na odcinku przemysłu. Już dziś wiadomo, że drobne, domowe warsztaciki przędzalnicze w Łodzi pracują wydajniej od wielkich fabryk.
Otóż te wszystkie fakty, które teraz wykrywa się eksperymentalnie i statystycznie, nie mogły intuicyjnie ulegać wątpliwości dla nikogo, kto wierzy, kto wie na pewno z prawdy swej duszy, że niemożliwe jest, aby to, co niemoralne mogło w jakiejkolwiek dziedzinie być lepsze od tego, co się opiera na zasadzie moralnej.
Prawo własności trzeba zidentyfikować z zasadą własności. Wtedy będzie ono rzeczywiście – święte. Wtedy warto będzie walczyć w jego obronie. Dopóki zaś się to nie stanie, na wszystkich obrońców dzisiejszego prawa własności patrzę się podejrzliwie. To obrońcy owego nieuchwytnego „interesu gospodarczego”, który najczęściej jest interesem własnym z krzywdą innych.
Stanisław Piasecki
13 czerwca 2021 o 10:48
Stanisław Piasecki, ps. „Stanisław Mostowski” (ur. 15 grudnia 1900 we Lwowie, zm. 12 czerwca 1941 pod Palmirami) – polski działacz narodowy, dziennikarz, pisarz, żołnierz, publicysta, krytyk literacki i teatralny.
Brał udział w walkach o Lwów w 1918 i 1919. W 1920 jako ochotnik brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Studiował architekturę na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie oraz prawo na Uniwersytecie Poznańskim. W tym czasie był członkiem Związku Akademickiego Młodzież Wszechpolska. W 1935 roku założył własny tygodnik literacko-artystyczny „Prosto z Mostu” prezentujący polską myśl nacjonalistyczną. Miał ambicje stworzenia z pisma prawicowej alternatywy dla lewicowo-liberalnego pisma „Wiadomości Literackie”.
Kiedy wybuchła wojna, zgłosił się na ochotnika do wojska. Stawiając opór wkraczającej znienacka Armii Czerwonej zdołał uniknąć sowieckiej niewoli i powrócił do Warszawy. Podjął działalność w strukturach konspiracyjnych Stronnictwa Narodowego. W grudniu ukazał się pierwszy numer podziemnego pisma pt. „Walka”, którego był współtwórcą i redaktorem. Redakcja mieściła się w mieszkaniu Piaseckiego. Fundusze na druk pisma czerpał z restauracji Arkadia, którą założył w suterenie Filharmonii Narodowej. W lokalu spotykali się młodzi konspiratorzy, a także nastoletni poeci: Onufry Kopczyński, Wacław Bojarski, Zdzisław Stroiński, Andrzej Trzebiński i Tadeusz Gajcy, którzy wkrótce założyli grupę literacką Sztuka i Naród. Przez jakiś czas gościom Arkadii na fortepianie przygrywał Witold Lutosławski.
W grudniu 1940 Piaseckiego aresztowało Gestapo. Po kilkumiesięcznych torturach w al. Szucha trafił na Pawiak. Po sąsiedzku, na oddziale kobiecym, znalazła się jego żona. 12 czerwca został rozstrzelany w Palmirach w zbiorowej egzekucji.
13 czerwca 2021 o 10:49
„W chwili śmierci miał 41 lat. Przyszedł na świat we Lwowie, 15 grudnia 1900. Uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej i brał udział w III powstaniu śląskim. Już w latach studenckich związany z endecją, działał w Młodzieży Wszechpolskiej.
Po ukończeniu ekonomii na uniwersytecie w Poznaniu, przeniósł się do Warszawy, gdzie rozpoczął współpracę z „Gazetą Warszawską”. W 1935 roku założył własny tygodnik kulturalny „Prosto z Mostu”.
- Prawica zyskała tym tygodnikiem znakomite pismo społeczno-kulturalne, które bez kompleksów mogło rywalizować z dominującymi dotąd w tym segmencie prasy, lewicowo-liberalnymi „Wiadomościami Literackimi” – mówił dr Janusz Osica w audycji Andrzeja Sowy i Wojciecha Dmochowskiego z cyklu „Kronika niezwykłych Polaków”.
„Eksponowało swój katolicyzm, było nieprzejednane wobec liberalizmu i rozwiązań ustrojowych zachodniej demokracji, głosiło antysemityzm” – taka charakterystyka „Prosto z Mostu” przytoczona zostaje w audycji z cyklu „Kronika niezwykłych Polaków”. Stefan Kisielewski tak charakteryzował Piaseckiego w swoim „Abecadle Kisiela”: „szalenie ideowy, szalenie żarliwy, okropny nacjonalista, antysemita (…). Wielki talent redaktorski. Nawet ludzie, którzy nie zgadzali się z tą jego linią, pisali dla niego”.”
Więcej: polskieradio24.pl/39/156/Artykul/1629500,Stanislaw-Piasecki-redaktor-ze-szkoly-Dmowskiego