Barack Obama okazał się klonem George’a Busha, wpisując się w jego retorykę wojenną, tym razem skierowaną przeciw Syrii. Jest jednak między agresją Busha na Irak w 2003 roku a zapowiadaną agresją Obamy na Syrię jedna i podstawowa różnica. W 2003 roku chodziło o zmianę władzy i ustroju nad Eufratem i Tygrysem, aby zbudować w tym kraju wzorcową kolonię „demokracji” i „praw człowieka”. W przypadku Syrii Amerykanom absolutnie nie chodzi o zmianę władzy i ustroju.
Aby zrozumieć cele Amerykanów trzeba sobie uzmysłowić, że cała ich polityka wobec Bliskiego Wschodu podporządkowana jest jednemu jedynemu celowi: umożliwieniu przetrwania Państwa Izraela. Dla tego celu Stany Zjednoczone były zawsze gotowe stać się obiektem nienawiści całego świata arabskiego, a szerzej, islamskiego i popierać dosłownie każdy czyn popełniony przez żydowskie państwo: wojny, czystki etniczne, zasady odpowiedzialności zbiorowej. Cokolwiek Izrael nie zrobi, to Ameryka będzie go bronić swoim „vetem” w Radzie Bezpieczeństwa ONZ pod hasłem „Izrael ma prawo się bronić”.
Barack Obama z góry zapowiedział, że planowana agresja na Syrię ma mieć trojaki charakter: 1/ wyłącznie powietrzny i bez użycia sił lądowych; 2/ ma trwać przez czas „ograniczony”; 3/ nie ma doprowadzić do obalenia istniejących władz, lecz do „wyrównania sił pomiędzy stronami”. Punkt nr 3 wyraża istotę rzeczy: od kilku tygodni z Syrii dochodzą informacje, że armia rządowa odnosi kolejne zwycięstwa; bici na wielu frontach buntownicy kłócą się i walczą pomiędzy sobą, a w dodatku nieopatrznie rozpoczęli wojnę z neutralnymi dotąd Kurdami na północy, w wyniku czego ci ostatni rozpoczęli ofensywę, stając się de facto sojusznikami Asada. W ciągu kilku tygodni lub miesięcy rebelia może upaść, mimo dostaw broni z Turcji i Arabii Saudyjskiej oraz wsparcia najemników szkolonych (podobno) przez Amerykanów w Jordanii.
Media doniosły, że informacje o użyciu broni chemicznej dostarczył CIA wywiad izraelski. Amerykanie tylko czekali na pretekst, aby uderzyć na Asada i oto dostali go. Kto rzeczywiście użył gazu? To ich zupełnie nie interesuje. Ważne jest aby Asada osłabić. Dlaczego tak się dzieje odpowiedzieć jest stosunkowo prosto. Po powstaniu Państwa Izraela miało ono wrogów w postaci trzech sąsiednich państw: Egiptu, Syrii i Jordanii (dwa pierwsze przez pewien czas tworzyły Zjednoczoną Republikę Arabską). Egipt zawarł z Izraelem trwały pokój. Powszechnie mówiono, że Mubarak i egipska wierchuszka wojskowa praktycznie przeszła na amerykański żołd. W Jordanii rządząca beduińska dynastia pochodzi z 15-20% procentowej mniejszości plemiennej i też wybrała pokój, ponieważ niestabilność polityczna stanowi dla niej zagrożenie. Nie dąży do odbioru Zachodniego Brzegu, gdyż jeszcze bardzie zmniejszyłoby to liczebny procent mniejszościowego plemienia rządzącego na korzyść Palestyńczyków. Trwałym i nieprzejednanym wrogiem Izraela pozostała wyłącznie Syria, dysponująca armią, której wartość bojowa – według ekspertów – jest czterokrotnie większa od polskiej.
Wojna domowa w Syrii jest na rękę Izraelczykom, a więc i Amerykanom, ponieważ prowadzi do osłabienia państwa i jego siły militarnej. Naloty mają wzmocnić rebeliantów, czyli ją przedłużyć na kolejne lata. Z perspektywy tych państw ideałem byłby rozpad Syrii na trzy państewka: alawitów z Asadem (szyici), sunnitów i Kurdów. Izrael i USA nie dążą więc do klęski Asada, ale do rozpadu państwa. Skoro armia rządowa wygrywa wojnę, to należy ogłosić, że użyła broni chemicznej i zaatakować ją z powietrza. Można przypuszczać, że gdyby rebelianci-sunnici zaczęli wygrywać konflikt, to wywiad izraelski dokonałby odkrycia równie „cudownego”: użycia przez sunnitów gazu chemicznego lub broni biologicznej, a w konsekwencji, lotniczego ataku na zajmowane przez nich pozycje i ośrodki dowódcze. Obama gra na unicestwienie Syrii.
Adam Wielomski
Myśl Polska. Nr 37-38 (15-22.09.2013)
Konserwatyzm.pl
13 września 2013 o 20:09
Słuszna ocena sytuacji i dobry tekst.