Potok codziennych trosk, bieżących wartko spraw ludzkich, regulowany i likwidowany tak szybko i bezpośrednio, jak je życie wywołuje, nie sprzyja głębszemu powiązania tej lawiny toczących się bied, znalezieniu głębszego ich sensu, głębszego ich podsumowania. Powiedziałbym dalej, iż tym silniej uchodzi uwagi przeżywających tę zawieruchę faktów, przeciwieństw i piętrzących się zagadnień, ten podstawowy nurt, ten głęboki zwrot ludzkich spraw, im bardziej już ułożyły się łożyska oceny tych spraw, im bardziej zastygły formy ich podejmowania i roztrząsania. W taki to czas dość leniwego biegu rzeczy, ustalonych w zrębie pojęć, ambicji i zasad porządku, zrywają się tu i ówdzie, choć rzadko dobywające się płomyki protestu, krytyki, ziarna nowych ocen, nowych zasad, nowych podstaw porządkowania. Te ziarna nowe, te dobywające się ogniska fermentacyjne uwarunkowane są w źródłach swoich narodzin i w kierunku swojego rozwoju rozmiarami i treścią dotychczas panującego szablonu, dotąd panującej oceny. Mówi się wtedy, iż rodzi się reakcja przeciw istniejącemu stanowi rzeczy. Jak głęboko ona sięga? Zależy to od rodzaju i wielkości spraw oraz siły, tej przedziwnej siły, co zuchwale stara się przełożyć biegnącą kolei wydarzeń, biegnący szlak wartości na ‚nowe tory, nowe łożyska.
Dziś jesteśmy na zakręcie historii.
Jeśli prawdą jest, że ludzkości życiem kierują wielkie, głębsze idee, to prawdą też jest, co już na wstępie zauważyłem, iż szary dzień życia ludzi, szary przez nawał tysiącznych bied i zmartwień, utrudnia głębsze wejrzenie w sens tego codziennego trudu, w jego ogólniejsze wartości i braki. I oto właśnie, gdy szumi do zawrotu chaos i zamieszanie dnia dzisiejszego, tylko w skali nieporównanie większej, niż to było powiedzmy w okresie XIX czy początku XX wieku, właśnie teraz trudniej w tej muzyce szalonego tempa uchwycić prawo biegu tych rzeczy, jego dalszą metę, jego wartości i braki, istotę i sens.
Ale właśnie dlatego, że potęgującą się komplikację musimy określić, unormować i przetworzyć na dobro człowieka, na dobro naszej społeczności, bo tego przecież pragniemy, właśnie dlatego, na barkach dzisiejszego pokolenia spoczęło ciężkie zadanie rozdarcia oczyma mgły przyszłości, przyjrzenia się konturom kształtujących się wypadków, ich częściowe, jeżeli nie zupełne, opanowanie i kierowanie nimi.
Oto dla jakich powodów biorąc udział i będąc częścią tego wielkiego wiru codziennych zmagań się z życiem – musimy odnajdywać wiązania wydarzeń głębsze i ogólniejsze – musimy odrywać się co chwila od hałasu dnia i spokojnie starać się ująć prawidła faktów i odszukać właściwe dźwignie porządku i zdrowe podstawy rozwoju.
Jednym z takich ugornych pól, domagających się uwagi i myślowej uprawy, mam zająć pokrótce cierpliwość czytelnika. Myślę o dziedzinie ustrojowej państwa i jej jednym odcinku głównie.
Idee rodzą się i rozwijają, rozprzestrzeniając się na coraz szersze kręgi, jeśli sądzony im jest ten rozwój i to rozszerzanie się. Tam gdzie zapuszczą korzenie, utrwalają się bytowo i nie łatwo dają się zastąpić przez inne. To jest wtedy ten leniwie toczący się nurt, w wyżłobionym łożysku i z ustalonym celem.
Wiek XIX przyniósł nam w dziedzinie ustrojowej państwa rezultaty wcześniej przed nim kiełkujących i rozwijających się idei. Te rezultaty nie od razu i nie w każdym kraju dały się zaszczepić. Tym mniej można mówić o tym, by były identyczne. Ale w nich tkwi określone prawo i zasada tych dawniej już zrodzonych idei. Jakież to prawo i jaka zasada tych idei?
Jest rzeczą nie ulegającą wątpliwości, iż w ustroju państwowym musi być pewien punkt lub ośrodek woli, który cechuje to przede wszystkim, iż w punkcie tym wyrasta wola, podejmuje się decyzje o charakterze najistotniejszym z punktu widzenia życia publicznego, w sposób (że tak na razie jedynie się wyrażę, z góry uprzedzając, iż te rzecz należy ściśle i odpowiednio określić) „nieodpowiedzialny”.
Jak wyglądała ta kwestia w okresie ustrojowym, który poprzedzał np. rewolucję francuską – wiemy aż nadto dobrze. Król był tym punktem centralnym, z którego wypływała wola decydująca w pierwszorzędnych materiałach państwowych. Ale króla usunięto, to jest usunięty został ten punkt centralny (bo choć został, jak np. w Belgii, przestał być faktycznie tym ośrodkiem), a w jego miejsce wszedł inny punkt, także centralny, także w tym znaczeniu legibus solutus, także w tym znaczeniu „nieodpowiedzialny”. Punktem tym stała się tzw. reprezentacja, lub ciało kolegialne, liczne i różnolite w stopniu, jaki narzucały dane okoliczności danego kraju. Powiedzieć, iż tę zmianę podyktowała jedynie reakcja, usiłująca przenieść punkt ciężkości z jednostki na wielość, byłoby o tyle tylko słusznym, o ile równocześnie zrozumie się istotę konfliktu, zakończonego zwycięstwem zasady „nieodpowiedzialności” wielości a klęską zasady „nieodpowiedzialności” jednostki.
Zastanówmy się bliżej nad tym.
Jeżeli przypuszcza się, że rozstrzyganiu najdonioślejszych spraw państwowych przez jednostkę, przez pojedynczego człowieka (w sposób oczywiście nieskrępowany) towarzyszy całkowita rzec można „nieodpowiedzialność’ (tak w dalszym ciągu, lecz tylko prowizorycznie rzecz tę nazywam) tej jednostki, i skutkiem tego jest to złem dla spraw publicznych, to staje się uderzającą oczywistością, iż rozstrzyganiu najdonioślejszych spraw państwowych z równą „nieodpowiedzialnością” przez określoną wielość (np. w naszych stosunkach 444 + 111) daje się pierwszeństwo nie dlatego, że większa ilość ludzi podejmie tę lub inną decyzję „lepiej”, „moralniej” itd., lecz, że będzie to „moralniej” i „lepiej” właśnie dlatego, iż działa wielość a nie jednostka. Nie dlatego, powtarzam, objaw doniosłej woli państwowej, nie korygowany już następnie przez objaw innej woli jest „lepszy”, „moralniejszy” jakoby wielość była „moralniejsza” i „lepsza” niż jednostka, ale dlatego, że „lepszym” i „moralniejszym” jest to, co wychodzi z objawienia wielości, a nie jednostki. Naturalnie, ten punkt widzenia ma już swój rozwinięty leksykon i instytucje. I leksykon i instytucje pokryła już pleśń czasu, stały się odmianami rzeczy trwałych, ustalonych, prawnie nietykalnych. Na innym miejscu starałem się niektóre z nich poddać krytycznemu oświetleniu, kiedy jednak dziś gmach ustrojowy poczyna trzeszczeć, czyż będzie rzeczą zbędną odkryć naturę pozostawionego nam stanu spraw w wyglądzie, który uderza swą obłudą i fałszem a grzeszy słabością i kruchością swojej podstawy filozoficznej?
Dlaczegoż ta wielość jest „moralniejsza” i „lepsza” od jednostki? Dlaczego to, co wielość rozstrzygnie w sprawach najważniejszych nosi na sobie piętno „nieodpowiedzialności”, a ruchy jednostki mają być spowite tkanią sieci i sznurów pod postacią różnych kautel prawnych o odpowiedzialności w działalności i decyzjach (np. Głowy Państwa)? Dopuśćmy na chwilę, iż decyzja wielości odzwierciedla świadomość i przekonanie oraz rozum najszerszych mas, odzwierciedla w stopniu silniejszym, niż decyzja jednostki. Można się na to zgodzić – ale gdy się zważy, iż poznanie drogi rozwojowej społeczności, jej istotnych celów, istotnego dobra poza rozumem i instynktem i, powiedzmy, tchnieniem ambicji mas staje się także udziałem jednostek wysuwających się, czy wysuniętych tą lub inną drogą, to niepojętą staje się rzeczą, dlaczego najwyższe kryterium rozumu i moralności publicznej ma spoczywać wyłącznie po stronie wielości. Tylko że i z tą wielością rzecz się ma całkiem obłudnie i fałszywie. Skoro się przyjmuje, że najwyższe kryterium moralności i rozumu publicznego gnieździ się tam, gdzie ma miejsce emanacja masy, koncentrująca jej rzekomą wolę na tej lub innej wybranej osobie czy osobach, to godzi się zapytać, dlaczego przez wybór jednej osoby traci się po jej stronie to absolutne kryterium dobra publicznego a pozostaje ono z wyborem kilku, kilkudziesięciu czy kilkuset osób, przy tych ostatnich?
Jeśli ta filozofia jest obłudna i fałszywa, to jest też niezmiernie płytka. Obalić ją można między innymi właśnie tym argumentem, który wyrasta z dylematu: dlaczego mandat wielości pozbawia wybraną jednostkę tego najwyższego prawa „nieodpowiedzialności” i najwyższego przywileju stania się wyłącznym kryterium moralności i rozumu publicznego. a natomiast i ten najwyższy przywilej i to najwyższe prawo bez przeszkód lokują się po stronie wybranych kilkunastu, kilkudziesięciu. czy kilkuset ludzi?
Cały ten problem jest problemem na wskroś moralno-filozoficznym.
Zaznaczyłem wyżej, że w procesie zmiany (z jednostki na wielość) umiejscowienia „nieodpowiedzialności”, działających w najdonioślejszych decyzjach publicznej natury, tkwi coś więcej niż prosta funkcja reakcji. Pragnę w panu słowach uzasadnić to bliżej. Bierzemy człowieka takim, jakim jest, z jego stosunkami do innych i z jego stroną wewnętrzno-moralną. Tam, gdzie jego kroki reguluje norma prawna czy obyczajowa i związana z nią sankcja, tam określenie rozpiętości jego działania jest rzeczą stosunkowo łatwą, powtarzam, stosunkowo łatwiejszą. Takie prawidło, takie działanie, taka sankcja. Szczególnie działanie niezłożone, to jest działanie wyrastające na glebie nieskomplikowanych faktów, nieskomplikowanych rzeczy i zadań, zmniejsza pole trudności w ich ocenie i trudności dopasowania odpowiedniej a szczegółowej normy. Ale jak w życiu poszczególnego człowieka rysują się sprawy, które podejmuje on rozcinając decyzją węzły zawiłości i splot obowiązków w ten czy inny sposób, a do tych rzeczy odnoszące się normy są zbyt ogólne, by wydobyć można i stosować niewątpliwe kryterium wartości tego rozcięcia węzła, a tym mniej zastosować szczegółową sankcję – tak w życiu publicznym są sprawy, których głębokość i zawiłość oraz rozciągłość związków i filiacji jest tak wielka, iż dla działającego, dla podejmującego decyzję z konieczności wyrasta ciężar samodzielnego sędziowania, samodzielnego stosowania oceny normy ogólnej i oczywiście stąd wynikający brak sankcji prawnej. Weźmy jednostkę i weźmy wielość i oceńmy ich rolę w takich przeżyciach. Jednostka, którą w ogólny sposób ze względu na naturę zawiłości problemu wiąże norma w konkretnej sprawie, podsumuje walor norm, które mają związek z daną rzeczą, i doprowadza do rozstrzygnięcia w zgodzie z najgłębszymi pokładami swojej duszy. Dusza przeżywa moment wielkiej odpowiedzialności, ale – moralnej, bo prawna (z uwagi, powtarzam, na naturę aktu woli i sprawy) trwa we mgle, jeżeli w ogóle istnieje.
To jest tak oczywiste, że nie może być zdań rozsądnych, które by negowały niezbędność moralnej podstawy i moralnego oparcia aktów działania tego typu, o którym ciągle mówię. Zagadnienie polityczne najgłębszego znaczenia i najdonioślejszych wartości przestaje być zagadnieniem prawnym, staje się w całej nagości zagadnieniem moralnym.
Co to jest zagadnienie moralne?
Jest to skala kryteriów dalszych, ostatecznych, którymi kieruje się człowiek w swoim postępowaniu. Działa tak lub inaczej nie dlatego, że tak musi, bo takie jest prawo pisane, ale dlatego, że jego wewnętrzne ustosunkowanie się do tej lub innej sprawy ma być w zgodzie z jego rozumieniem wartości i powagi poszczególnego aktu działania, a to ze względu na pewne cele powiązane w organiczną całość, aż do najdalszego, najgłębszego ogniwa.
Dam dwa silnie przeciwstawne przykłady porządku moralnego duszy człowieka. Jednym jest usystematyzowany stosunek do Boga. Z tego stosunku wypływają całe szeregi obowiązków, kryteriów, celów. Każdy, kto się zetknął, powiedzmy z religią katolicką, zna je zbyt dobrze, bym potrzebował je przypominać. Drugi człowiek ma moralną platformę, według innego porządku usystematyzowaną. Powiedzmy, nie ma w niej miejsca dla Boga, a najgłębszą oceną moralną będzie np. interes proletariatu jako klasy toczącej bój o zwycięstwo nad innymi klasami. Ja nie poważę się twierdzić, by pierwszy ze swoją rozległą i transcendentalną skalą moralną musiał lepiej od przeciwnika rzecz ocenić konkretnie i moralniej ze swego punktu widzenia postąpić. To jest kwestia każdorazowego zbadania, i to sumiennego zbadania. Idzie mi tylko o stwierdzenie, że te głębokie schowki duszy zamykają w sobie pewien całościowy punkt widzenia – niektórzy to nazywają światopoglądem – który śle swoje promienie na fakty i sądy i maluje je swymi kolorami.
Wzmiankowałem, że idee, nim zaczną panować, kiełkują i powoli wyrastają. Tak samo było z tą ideą, która wyrwała stopniowo ..odpowiedzialność moralną”, nazywaną dotąd przeze mnie ..nieodpowiedzialnością”, z rąk jednostki i przeniosła ją na wielość.
Czy jednak mogła ta idea w rzeczywistości przenieść odpowiedzialność moralną na wielość?
Nigdy!
Wielość, jako pewna całość, nie podlega odpowiedzialności moralnej. Odpowiedzialność moralna, to stosunek działania człowieka do jego duszy, utrzymującej swój byt i swój porządek na gruncie określonego schematu przyjętych celów, i dzięki ich układowi odpowiednich norm postępowania. Wprawdzie mówi się o odpowiedzialności narodu itd., ale przy jej ustalaniu szybko zamykamy koło osób odpowiedzialnych. Jeśli kto chce winić naród polski, iż dopuścił do swej niewoli (osobno traktując winę zaborców), to wyłącza szybko te masy, które pod względem obywatelskim nisko stojąc, i będąc politycznie bez wpływów, są z góry zwolnione od ciężaru odpowiedzialności. Przeciwnie, z tego tytułu powiększamy odpowiedzialność innych warstw. Ale co to są te inne warstwy? To pokolenie żywych ludzi, którzy mając wpływy polityczne zmarnowali zostawione im przez Opatrzność talenty, i swoim moralnym obowiązkom wypowiedzieli posłuszeństwo. Trudno nam wskazać wszystkich ludzi winnych w rzeczach narodu. Ale o wielu wiemy dość dużo. W życiu narodu może być dużo winnych, jak może być wielu zasłużonych, których cnota, praca i pełnienie obowiązków znikają w odmęcie czasu nie notowane, choć ogólnie odczuwane. A ponieważ tak jest. iż prócz win i zasług znanych wyrasta całość z wielu nieznanych szerzej win czy zasług, charakteryzujemy ją ogólnie jako odpowiedzialność moralną wielości.
Czy Sejm, jako instytucja wielości może być odpowiedzialny moralnie? Nigdy! Odpowiedzialnymi moralnie są w poszczególnych wypadkach określeni ludzie, którzy instytucję wielości przetworzyli raz na zasługę, drugi raz na winę.
Kiedy kiełkowała idea o zdjęciu odpowiedzialności moralnej z jednostki i przeniesieniu jej rzekomo na wielość w najistotniejszych materiach ustrojowych państwa, to w gruncie rzeczy w tych sprawach, w których przemiana dokonała się, w miejsce odpowiedzialności moralnej jednostki, zaistniała całkowita nieodpowiedzialność moralna wielości. Proszę pamiętać, iż mamy ciągle na uwadze tę sferę działania publicznego, w której nie da się wprowadzić odpowiedzialności prawnej, ale w której z tym większą siłą winna królować odpowiedzialność moralna.
Tymczasem, co przyniosły te idee, których muzyka rzuca dziś swoje ostatnie akordy filozoficzno-ustrojowe?
Pominę wiele stron tego zagadnienia, zatrzymam się atoli przy jednej.
Znajdujemy w Konstytucji marcowej szereg przepisów, które normują uprawnienia Sejmu. Uchwalanie ustaw, budżetu, rekruta, kontrola, prawo obalania Rządu itp. Nigdzie ani wzmianki o odpowiedzialności prawnej Sejmu. Bo i być nie może! Są to materie, są to obiekty woli, których walor ogólny nie da się zbyt łatwo ocenić, a tym mniej ująć w sankcję. Wprawdzie Rząd z Prezydentem stanowią odrębny czynnik, odrębny organ, rzekomo równorzędny, ale ostatnie słowo zawsze należy do Sejmu. On jest tym ostatnim sędzią. On rozporządza kryteriami, które nie da się w ich najważniejszej istocie zaczepić i obalić. Czy Sejm obalając Rząd ma obowiązek motywować swój krok? Nic o tym nie mówi art. 58. Czy jest instancja, która by mogła ten właśnie spór rozstrzygnąć? Także nie! Gdyby była taka instancja, wola Sejmu byłaby ograniczona w zakresie kryteriów. Dziś tego nie ma! Sejmowi mogą się nie spodobać same oczy ministra i nie wspominając o powodach zażądać może jego ustąpienia. Wprawdzie Prezydent może swobodnie mianować inny Rząd. Tylko pozornie! W rezultacie Sejm faktycznie powołuje Rząd, gdyż toleruje taki, jaki mu się spodoba, bez ograniczenia kryteriów. Rząd zatem jest uzależniony, podporządkowany Sejmowi.
Czy Prezydent stoi poza granicami dosiągalności? Nic podobnego! Każdy akt rządowy Prezydenta – a przez akt rządowy rozumie np. Jaworski każdy akt mający skutki prawne (nominacja i ustąpienie ministra, dekrety itd.) – musi mieć podpis ministra czy ministrów. Dopiero w projekcie lewicy w okresie Sejmu II zauważono, iż w ten sposób Prezydent nawet nie może się zrzec swojego urzędu bez podpisu ministra. A jeśli minister nie zechce podpisać swojej dymisji?
W ten sposób Prezydent uzależniony jest w pełności swojej funkcji od Rządu a Rząd od Sejmu. Sejm nie ponosi odpowiedzialności prawnej, a moralnej jako instytucja w ogóle posiadać nie może. Lecz reminiscencja z dawnego ustroju obarcza Prezydenta odpowiedzialnością za zdradę kraju i pogwałcenie Konstytucji. Tylko pozornie tkwi tu paradoks. W gruncie rzeczy umacnia jego odpowiedzialność prawną na wypadek, gdyby wyszedł z roli stosunkowo biernego narzędzia ustrojowego i przejawił wolę suwerena, to jest podmiotu, decydującego samodzielnie w doniosłych sprawach państwa i z ciężarem głównie lub bodaj wyłącznie odpowiedzialności moralnej.
Poważę się twierdzić, iż polska kultura moralna musi się buntować przeciw temu kalectwu ustrojowemu.
Co to jest polska kultura moralna?
Jest to kultura przeniknięta wybitnie silnie pierwiastkami, elementami chrystianizmu. Chrystianizm odbudował i umocnił odpowiedzialność moralną człowieka, stawiając ją na piedestał wszelkich innych gatunków odpowiedzialności. Nic dziwnego, iż taki układ rzeczy, w którym olbrzymie co do znaczenia kroki życia publicznego regulować ma wielość, pozbawiona jako instytucja odpowiedzialności moralnej, musi być oceniony jako objaw chorobliwy i moralnie okaleczały. Problem silnej władzy, problem sprawiedliwości społecznej, to problem wysokiego diapazonu moralnych wartości ludzi, podejmujących odpowiednie akty dla dobra publicznego, z tą jednak dającą się bez zastrzeżeń umiejscowić odpowiedzialnością moralną.
Polska kultura moralna musi odnaleźć swoje drogi, którymi na pewno nie będą na wskroś amoralne podstawy ustrojowe rewolucji francuskiej o nieodpowiedzialność moralnej i prawnej suwerennej wielości.
W formie schyłkowej przejęliśmy te wzory obce, nieświadomi, iż mimo wzniosłego wstępu Konstytucji, torujemy szlaki dla bezimiennych władz i nieodpowiedzialności tych, którzy mieli decydować w doniosłych, w istotnych sprawach życia publicznego.
Ale zanim ta orka pojęć i zasad miała przybrać rozmiary wystarczające, by doprowadzić do pożądanych zmian, przyszedł piorun krwawej ofiary maja 1926 roku i ten proces wydobywania ludzi imiennie i widocznie odpowiedzialnych za decydujące momenty życia publicznego, w sposób stanowczy przyspieszył.
Dzisiejszy ustrój opiera się między innymi na fałszu władzy Prezydenta, która co prawda formalnie sięga dość daleko, ale którą obraca w niwecz przepis o kontrasygnatach. Niczego, co ma ważniejszą wartość w życiu publicznym, nie jest w stanie uczynić Prezydent bez kontrasygnaty. Jakże wygląda rzekoma odpowiedzialność Rządu przed Prezydentem, skoro żadnego kroku ważniejszego nie może Głowa Państwa uskutecznić bez aprobaty Rządu? Gdyby nie było odpowiedzialności parlamentarnej Rządu, to tym samym Rząd byłby zależny od Prezydenta, chociaż okoliczność, iż nominacja i dymisja Rządu musi być załatwiona tylko znowu z kontrasygnatą, tę zależność także dość mocno ogranicza. Gdy jednak Rząd odpowiada parlamentarnie, o jego zależności i odpowiedzialności przed Prezydentem tak długo nie ma mowy, jak długo parlament ma możność wykorzystania uprawnień wypływających jak u nas z art. 58. Ale tym samym też niezależność Prezydenta w stosunku do Rządu po prostu znika. Wyobraźmy sobie, że Prezydent ma odgrywać rolę istotnego regulatora pracy Rządu i parlamentu. Jeżeli ma być tym regulatorem prawdziwie niezależnym, musi mieć możność rozwiązania parlamentu bez aprobaty Rządu i możność usunięcia Rządu i jego nominacji bez milczącej aprobaty parlamentu. Ale nie tylko to. Musi on mieć możność utrzymania Rządu, który uznaje za wskazany. Jeżeli Prezydent będzie miał prawo nominować Rząd bez kontrasygnaty – swobodnie – i usuwać Rząd (bez kontrasygnaty), a nie będzie miał możności utrzymania Rządu wbrew woli parlamentu, wtedy i nominacja Rządu i usuwanie Rządu pozostaną pod uderzającym wpływem woli parlamentu, który w razie istnienia odpowiedniej większości, nie tylko przez ten przepis odpowiedzialności parlamentarnej Rządu będzie kierował nominacjami ministrów i ich dymisjami, ale w odpowiednim momencie sprowadzi tą drogą (w razie oporu Prezydenta pójścia linią woli Sejmu) do przesilenia na stanowisku Głowy Państwa. Wtedy też cała pociecha i wszystkie korzyści z braku kontrasygnaty przy powoływaniu Rządu i rozwiązywaniu Rządu zostaną zniszczone przez tę wyrwę, którą tworzy formuła art. 58. Trzeba bowiem o jednym ciągle pamiętać. Udzielenie Prezydentowi prawdziwej suwerenności nie może pozostać w konkurencji z inną suwerennością. Nie może być dwóch suwerenów. Dotąd suwerenem jest i był konstytucyjnie Sejm, co w rezultacie oznacza rozsypkę odpowiedzialności moralnej, tonącej po ludziach czasem bardzo a bardzo mało widocznych. Przy wyposażeniu Prezydenta w suwerenność istotną – musi dalsza budowa ustrojowa ulec niezbędnym zmianom. Nie propaguję głębszych eksperymentów, ale te rzeczy, które zabezpieczają suwerenność Prezydenta muszą być zrealizowane przynajmniej w takim stopniu, w jakim tego domaga się ten układ ustrojowy, który się pragnie osiągnąć.
Tu nie chodzi ani o „prawa ludu” ani „samowładcze zapędy”, a jedynie o problem moralnej podstawy ustrojowej, o otrząśnięcie naszego szkieletu ustrojowego z amoralnych fundamentów, o wybicie otworu dla źródeł polskiej kultury moralnej i umacnianie jej z tej strony w budowie zrębów naszej państwowości.
prof. Ignacy Czuma
27 listopada 2022 o 16:17
Urodził się 22 października 1891 roku w podkrakowskich Niepołomicach. Był synem Jana i Emilii, jego starszym bratem był Walerian Czuma, generał, legendarny obrońca Warszawy z 1939 r. Rozpoczęte przed wojną studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim ukończył dopiero zakończeniu wojny w 1918 r., następnie na tej uczelni otrzymał tytuł doktora w 1922 r., habilitował się w 1924 r. Rok później został profesorem w zakresie skarbowości na Wydziale Prawa i Nauk Społeczno-Ekonomicznych Katolickiego Uniwersytet Lubelskiego. Z tą uczelnią związał swoje dalsze losy. W latach 1926–1928 pełnił funkcję Dziekana Wydziału Prawa, tuż przed wojną zasiadał na stanowisku rektora (1938–1939). Aktywnie działał w życiu społecznym miasta. W 1927 r. został wybrany radnym, jednak mandat złożył po niespełna pół roku w proteście przeciwko niegospodarnej polityce władz miejskich. Był założycielem i prezesem Towarzystwa Ekonomicznego w Lublinie; był również aktywnym działaczem Akcji Katolickiej, Towarzystwa Wiedzy Chrześcijańskiej, prezesem lubelskich i wołyńskich struktur Polskiego Związku Zachodniego oraz prezesem Komitetu Przeciwkomunistycznego w Lublinie.
.
W okresie przed wybuchem drugiej wojny światowej zainteresowania badawcze Ignacego Czumy były niezwykle szerokie. Pisał prace z zakresu skarbowości: Równowaga budżetu na tle prawa budżetowego innych państwa (1924), Sprawiedliwość w dziedzinie skarbowej (1929) oraz ustroju: Problemat Głowy Państwa w Polsce (1930), Absolutyzm ustrojowy (1930), Sprawiedliwości i miłość jako zasada chrześcijańskiego ustroju państwowego (1937), Ustrojowe podstawy skarbowości na tle konstytucji kwietniowej (1937). Szczególnie jego uwagę i obawy budziły procesy tworzenia się systemów totalitarnych po obu stronach granicy Rzeczpospolitej, ze szczególnym naciskiem położonym na Sowiety. Takie prace jak: Konstytucja Sowieckiej Rosji (1923), Filozoficzne punkty styczne zachodu i bolszewizmu (1930), Dzisiejsza filozofia sowieckiego prawa a romantyzm prawniczy (1930) czy Polityka ludnościowa III Rzeszy (1939) po dziś dzień stanowią jedne z najlepszych analiz i krytyk systemu totalitarnych.Współpracował z takimi pismami jak: „Droga”, „Prąd”, „Przegląd Filozoficzny” czy „Ruch Katolicki”. Ideologicznie i politycznie Ignacy Czuma związany był z nurtem zachowawczym. W ramach współpracy konserwatystów z sanacją wystartował jako przedstawiciel Polskiego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego z listy BBWR do Sejmu. Jako członek niższej izby parlamentu był współautorem ustawy o szkolnictwie wyższym z 1933 oraz był obok m.in. Stanisława Mackiewicza, Eustachego Sapiehy reprezentantem opcji zachowawczej w Komisji Konstytucyjnej. Brał udział w redakcji pierwszych dziesięciu artykułów konstytucji, ponadto wskazuję się, iż to właśnie Czuma był autorem kluczowego zapisu o odpowiedzialności prezydenta RP przed Bogiem i historią. Takie ujęcie było ściśle związane z jego uprzednio prezentowaną koncepcją prawa i ustroju. Odwołując się z jednej strony do perspektywy tomistycznej, z drugiej zaś do ustaleń m.in. krakowskiego prawnika Władysława Leopolda Jaworskiego wypowiadał się przeciwko nowożytnej tendencji demokratyczno- parlamentarnej która była wynikiem dekompozycji cywilizacji. Kierunek ten w konsekwencji przesilenia prowadził ku rewolucji i tworzenia się systemów totalnych. Czuma, idąc za typowo konserwatywnym szablonem, wskazywał na konieczność wzmocnią instytucji władzy – uosabianej w wypadku konstytucji kwietniowej przez prezydenta – wraz z wzmocnieniem gwarancji praworządności. Analizując pojęcie absolutyzmu pisał o polskiej konstytucji: „Ustrój Polski po konstytucji z dn. 23 IV 1935 r. jest filozoficzno- moralnie ograniczony, nie absolutny. Państwo bowiem polskie, w konstytucji rozszerzając swoje słuszne uprawnienia na wielu polach, zakreśliło granice swoich praw i dosięgalności, uznając wyższy porządek moralny (odpowiedzialności Prezydenta Rzeczpospolitej przez Bogiem) i podkreślając prawo do rozwoju i wolności jednostki” (Absolutyzm [w:] Encyklopedia nauk politycznych, 1936). Spoglądając na odmiany współczesnego absolutyzmu podkreślał przede wszystkim zanik wszelkich moralnych hamulców władzy, co czyniło z państwa sowieckiego czy nazistowskiego wyłącznie instrument panowania zdeprawowanej woli. Sowiety dla Czumy były typowym przykładem systemu wielopłaszczyznowego woluntaryzmu w obszarze ustroju i ekonomii; woluntaryzmu który wyzwolił się z najsilniejszego, bo zakorzenionemu w Bogu, moralnemu ograniczeniu. W 1938 r. Czuma pisał w duchu Mariana Zdziechowskiego: „Wiek XIX odebrał państwu Boga. Odebrał zatem miarę oceny człowieka, gdyż bez Boga człowiek jest znikomym zwierzęciem (….). Bolszewizm podchwycił tę koncepcję skarlenia człowieka, którą przygotowali inni na Zachodzie (materializm, darwinizm, pozytywizm) i dał tej koncepcji okrutny wyraz” (Państwo sowieckie, 1938). Z podobnej perspektywy oceniał system hitlerowski w Niemczech.
.
Sam profesor Czuma osobiście doświadczył działania obu totalitaryzmów. W listopadzie 1939 r. w ramach akcji likwidacji inteligencji został aresztowany przez Gestapo i wpisany na listę śmierci. Ocalał dzięki interwencji Czerwonego Krzyża. Zwolniony go ostatecznie w marcu 1940 r. Do 1945 r. przebywał w Niepołomicach, gdzie uczestniczył w tajnym nauczaniu. W 1946 r. opublikował jeszcze wykład wygłoszony w listopadzie 1945 r. pt. Moralny koszt współczesnej wojny będący apelem o powrót Europy do chrześcijaństwa. Po 1945 r. aktywnie włączył się działalność antykomunistycznych struktur podziemnych. Współpracował z Delegatura Sił Zbrojnych, potem z Zrzeszeniem Wolność i Niezawisłość. Aresztowany w 1950 r. został skazany na 10 lat więzienia. Zwolniono go w 1953 r. Powróciwszy do pracy na uczelni, szybko odszedł na emeryturę. Zmarł 18 kwietnia 1963 r.