Nikt by się w Niemczech nie spodziewał, że jakiś syn chłopski przewróci do góry nogami religię katolicką i rządy panujących książąt. Tym mistrzem był Marcin Luther, który przyszedł na świat 10 Listopada 1483 roku w Eisleben. Luthrem nazwał się sam dopiero wtedy, kiedy go nauka posadziła na krześle profesorskiem w uniwersytecie wittenberskim. Jego rodzina, która była bardzo liczną w wioskach saskich, nie miała wcale stałego nazwiska. Zamiast nazwiskiem posługiwała się różnemi imionami jak na przykład: Luder, Lüder, Leuder i t. p., co potwierdził pisarz niemiecki, Juliusz Köstien, w swojem dziele p. t. „Życie Luthra” (Luthers Leben, 1883 r.).
Ojciec Marcina Luthra, Jan, mieszkał przed jego narodzeniem w Eisleben, w Möhra, gdzie mu było wygodnie i bez troski. Posiadał ładny domek chłopski i kawał urodzajnej ziemi: Gdyby umiał żyć spokojnie i nie obrażać swych sąsiadów, byłby się był dorobił z czasem znacznego mienia chłopskiego. Ale charakter jego nie znosił cierpliwości. Gwałtowność kipiała w jego duszy, jego mocne pięści tańcowały po łbach jego bliźnich, co potrafili także jego krewni i sąsiedzi. Chłopi w Möhra lubili bić sąsiada, a on ich.
Od historyków dowiadujemy się różnych awantur ojca Luthra. Jedni mówią, że rodzic Marcina zabił w gniewie jakiegoś chłopa, pasącego swojego konia na jego łące, inni twierdzą, że tego nigdy nie było.
Coś jednak musiało się stać tak albo owak, bo ojciec Luthra drapnął galopem z Möhry, zostawił na miejscu swoje mienie i uciekł z żoną do Eisleben, bojąc się zapewne kary panującego księcia saskiego (Kurfürsta). W Eisleben nie był długo, zaledwie pół roku, bo nie miał tam żyć z czego. Przeniósł się do miasta Mansfeld, gdzie mógł pracować i zarabiać w kopalniach złota i srebra.
Próżniakiem nie był, głupim także nie. Pracował dużo, służył uczciwie swojemu panu, hrabiemu Mansfeldowi, i dorobił się znów mająteczku. Drobnego wzrostu, ale silny i zręczny robotnik, stanął na czele swoich towarzyszów.
Pracował dużo ojciec Luthra, pracowała także jego matka, Małgorzata, do której był podobny. Przynosiła z lasu sama na plecach ciężkie drzewo i gospodarowała w domu od rana do nocy.
Łukasz Cranach, znakomity malarz niemiecki w owym czasie, malował w 1527 r. portrety rodziców Luthra, które się dotąd utrzymały. Żadnych typów chłopskich nie widzi się na portretach Cranacha. Matka Luthra, szpetna, pospolita, robi wrażenie kobiety zniszczonej zbyt ciężką pracą. Nie tak jej mąż… Ojciec Luthra nie robi wrażenia zniszczenia zdrowia; przeciwnie, wygląda na portrecie jak człowiek energiczny, zdrowy i umiejący myśleć.
II.
Oboje rodzice Luthra nie pieścili swojego Marcinka. Trzymali go w mocnych szponach, nie pozwalali mu bawić się z innymi chłopcami, zabronili mu chodzić po ogrodzie i zrywać z drzew gruszki, jabłka, orzechy. Gdy dzieciak zrabował raz w ogródku kilka orzeszków, wybiła go matka tak okrutnie, iż jego twarz oblała się krwią. Ojciec trzymał go w twardej obroży i śledził jego każdy ruch. Był tak surowym, iż wystraszony chłopczyna uciekł z domu na pewien czas.
Gdy się ojciec dorobił znów mająteczku, postanowił wykierować swojego najstarszego syna na uczonego męża.
Pierwszym nauczycielem Luthra był przyjaciel jego ojca, obywatel mansfeldski, Oemler. Rozkoszy nie miał w tej szkole młodziuchny Marcinek, razem ze swoimi kolegami. Bezlitosny bat pracował bezustannie na prawo i lewo o byle co. Późniejszy reformator religijny dziwił się, że mu belfer dał bez żadnej przyczyny aż piętnaście batów.
Po skończeniu małej szkółki powędrował Marcin Luther w czternastym roku swojego życia z wolą ojca do Magdeburga. W tem mieście uczył się tylko jeden rok i udał się do szkoły w Eisenach w r. 1498.
Znalazłszy się w nowem mieście, nie wiedział młody student, co ma z sobą robić, z czego żyć, bo jego ojciec nie był w możności dostarczać mu tyle pieniędzy, ile ich potrzebował. Niepotrzebnie się smucił. W owym czasie pomagali sobie ubodzy studenci śpiewami, muzyką i żebraniną. Śpiewali, grali na różnych instrumentach, prosząc o jałmużnę.
Tej sztuki nauczył się Marcin prędko, prędzej, niż się spodziewał pomocy dobrych ludzi. Pani Cotta, małżonka bogatego męża, pochodzącego ze szlachty włoskiej, słuchała z przyjemnością jego śpiewu i deklamacji. Polubiwszy biednego studenta, zaprosiła go do siebie, do swojego sutego stołu, pozbawiając go w ten sposób troski o „wikt i opierunek”.
Wygramoliwszy się z przykrej biedy, żył Marcin Luther wesoło. W szynku pił z kolegami piwo, wino, śpiewał różne pieśni i grał na lutni. W roku 1501 przeniósł się do Erfurtu, do najznakomitszego uniwersytetu saskiego, w którym uczył się aż do roku 1505 filozofii humanistycznej, gramatyki i retoryki. Najchętniej czytywał dzieła autorów rzymskich: Owidiusza, Virgila, Cicerona, Plauta i innych pisarzów. Języka łacińskiego nauczył się doskonale.
Postępował szybko w górę, ucząc się chętnie filozofii i prawa. Po roku mianowano go „bakalarzem” a po trzech latach „magistrem”. Były to pierwsze stopnie zdolnych studentów.
Nie śniło mu się odziać się w suknie kapłańskie i być księdzem. Jego ojciec, Jan, był przeciwny kapłaństwu i chciał, by jego najstarszy syn stał się świeckim uczonym.
Rzecz dziwna…
Wesoły, bawiący się chętnie świecki uczony ze swoimi kolegami, zmienił się nagle. Nikt by nie uwierzył, że śpiewak, grajek i hulaka zamknie się w murach klasztornych. I nikt by się nie spodziewał, że tę nagłą zmianę wywołał strach przed śmiercią.
Luther udał się na wakacje do swoich rodziców. Wracając piechotą do Erfurtu, szedł przez wioskę Stotternheim. Nagle zahuczała nad jego głową burza, pioruny padały tuż obok niego. Tak się przeraził, iż runął na ziemię i krzyczał na głos: „Pomóż mi dobra, święta Anno, chcę być zakonnikiem!” Skąd mu ten strach przed śmiercią przyszedł, nie wiedział zapewne sam. Człowiek odważny nie boi się burzy i piorunów. Ładnie by żołnierz wyglądał, gdyby płakał ze strachu przed piorunami. Co mu przyszło do głowy, nie wiadomo. Wiadomo tylko, że go ten dziecinny strach zaprowadził do klasztoru.
Pożegnawszy się ze swoimi kolegami, znikł w murach klasztoru augustiańskiego w lipcu 1505 roku. Rok próby nauczył go posłuszeństwa dla przeora i przykrej pracy. Kazano mu zamiatać, czyścić krużganki, podwórze i żebrać po domach miasta. Nie smakowała mu ta ostra próba nowicjusza, ale wytrzymał ją. Po skończonej próbie przyjęto go na zawsze do klasztoru, odziano w czarną suknię i kapotę, a wkrótce potem mianowano go kapłanem. W swojej celi siedział całe dnie, badał teologię i czytał bez ustanku.
Dziwny charakter miał Luther. Zmieniał się ciągle w latach młodych i późniejszych. W szkołach niższych i wyższych nie myślał wcale o życiu klasztornym. Uczył się dużo i bawił się dużo, odgrywając rolę zucha. Burze i pioruny znał od lat najmłodszych w górach manofeldskich. Nie powinien był bać się grzmotu i piorunu. Nie był przecież bojaźliwą niewiastą. I nie powinien był uciec ze strachu przed śmiercią do klasztoru, o którym wcale nie myślał.
Złożywszy, po przykrej próbie, przysięgę kapłańską, powinien był zastosować się do obyczajów i rozkazów zakonu. Obowiązkiem jego było czytać codziennie brewiarz, a on czytał tylko dzieła naukowe, zamiast brewiarza. Bywały tygodnie, które mu groziły ciężką chorobą, a nawet śmiercią. Jadał bardzo mało, nie pił nic, nie sypiał czasami aż pięć tygodni, tracąc przytomność.
Widocznie walczył z sobą, bo mu zawadzało klasztorne życie.
Życie jego ułatwił Jan von Staupitz, wikaryusz zakonu św. Augustyna, mąż uczony i dobrego serca.
Około roku 1502 postanowił książę saski, Fryderyk Mądry, poprawić nędzne szkolnictwo w swoim państwie. Między innymi chodziło mu o dobrą wyższą szkołę (uniwersytet) w mieście Wittenberg, zaniedbaną przez niezdolnych profesorów. Nie wiedząc, kogo szukać i znaleźć, prosił o pomoc Jana Staupitz’a, który, będąc sam utalentowanym profesorem, znał dobrze odpowiednich kandydatów. Staupitz wybrał, oprócz innych nauczycieli, także Luthra i wezwał go zimą 1508 roku do Wittenberga.
Luther uczył studentów teologii i filozofii, posuwając się w górę. Bakalarz i magister zdobył sobie wkrótce tytuł licencyanta i doktora. W roku 1511 posłał Staupitz do Rzymu, do Watykanu, aby się dowiedział czy wolno połączyć różne klasztory niemieckie w jedną całość. Z radością pomaszerował Luther do Włoch, które pragnął zobaczyć. Szedł zwyczajem zakonników piechotą w towarzystwie jednego kolegi. Obaj mnisi przybyli zdrowo do Rzymu. Klasztor augustyański (Maria del Popolo) otworzył im chętnie swoją furtkę i przyjął ich gościnnie.
Wchodząc do Rzymu nabożnie, jak pielgrzym, rzucił się Luther na ziemię, podniósł ręce i mówił: „Bądź pozdrowiony, święty Rzymie!”
Rzym podobał mu się, obiegł wszystkie ulice, stare pamiątki, kaplice i klasztory. Zastał Rzym spokojny, nie ocierał się o złodziejów, bandytów i morderców, wałęsających się gromadą przed panowaniem papieża Juliusza II.
Wiadomo, że humaniści (uczeni) i renesansiści włoscy (w XV i XVI wieku) szukali sobie nowych dróg do mądrości i wygodnego życia. Przyczepili się do nich także kupcy i różnego gatunku przemysłowcy. Humanistom zdawało się, że są bardzo mądrymi i doskonałymi twórcami literatury i sztuki, a uczyli się tylko po łacinie i trochę po grecku. Po łacinie mówili doskonale, a gardzili swoim językiem narodowym, nazywając go ordynarną gwarą ludową (volgare). Kto nie umiał po łacinie, ten tracił w ich mniemaniu tytuł „oświeconego męża”.
Ich pychę zniszczyli renesansiści (pokolenie młodsze). Poeci włoscy wieku XVI pisali po włosku, chociaż znali tak samo język rzymski, jak humaniści.
Uczeni i poeci walczyli z sobą, a obywatele i kupcy republik włoskich walczyli także z sobą; ale nie o piękność literatury, lecz o pełną sakwę. Trudniąc się handlem i przemysłem, zarzuciwszy całą Europę swoimi kantorami bankierskimi i towarami, zgarniali tyle pieniędzy, iż nie wiedzieli w końcu, na co ich użyć.
Z wielkim dostatkiem słabła energia możnego mieszczaństwa, gasły jego cnoty obywatelskie, republikańskie i żołnierskie. Bogacz gnuśniał, stawał się sybarytą, smakoszem życia, żądnym rozkoszy i blichtru społecznego (godności, tytułów), piął się w górę. Z energią i cnotami obywatelskimi, uchodziły także cnoty ludzkie i rodzinne. Pojęcia etyczne chwiały się, usuwane powoli przez egoizm.
Tysiąc lat na obroży ascetyzmu chrześcijańskiego i moralności chrześcijańskiej trzymane zmysły, zaczęły się już w XIV wieku buntować przeciw tej obroży. Chrześcijaństwo domagało się tłumienia instynktów zwierzęco-ludzkich dla dobra duszy, ale zmysły łaknęły swobody tych instynktów, pełni ich rozwoju, co znaczy — pełni życia.
Dopóki autorytet Kościoła nie pozwolił zmysłom się rozhulać, zmysły drzemały pokornie. Ale autorytet Kościoła zaczął się już w XIV wieku chwiać.
Rozprzęgający pojęcia dawnych czasów ruch wywrotowy wpłynął także na duchowieństwo. I ono było produktem swojej epoki, i ono uległo rozkładowi etycznemu odświeżonych tradycji pogańskich. Większa część humanistów należała do stanu duchownego. Watykan roił się od humanistów, potrzebnych mu w kancelariach.
Kler oświecony XV i XVI stulecia odbiegł we Włoszech daleko od swojego posłannictwa, zeświecczył się, dał się unieść prądom chwili. Nie odnosi się to oczywiście do całego duchowieństwa włoskiego, jak nie odnosi się do całej inteligencji w ogóle. Zawsze i wszędzie są wyjątki świecące cnotą i szczerą bogobojnością.
Kler zaczął się psuć od góry. Dziewięciu papieżów wieku XV: Marcin V (1420 — 1431), Eugeniusz IV (1431 — 1447), Mikołaj V (1447 — 1455), Kalikst III (1455 — 1458), Pius II (1458 — 1464), Paweł II (1464 — 1471), Sykstus IV (1471 — 1484), Innocenty VIII (1484 — 1492) i Aleksander VI (1492 — 1503) — zajmowało się wszystkim innym chętniej, aniżeli sprawami Kościoła. Mikołaj V był zaciekłym bibliomanem i budowniczym, wolał rozmawiać ze swoim antykwariuszem, Vespazjanem o książkach, i architektami o nowych budowlach, niż z kardynałami o tym, o czym był powinien. Paweł II, zbieracz numizmatów i drogich kamieni, zapominał nad swoimi zbiorami o obowiązkach Papieża. Pius II, utalentowany literat i niezwykły znawca ludzi, czuł się najszczęśliwszym na wsi, na łące, nad strumykiem, w otoczeniu uczonych prałatów. A wszyscy myśleli tylko o tym, jak wzbogacić i posadzić na jakim tronie książęcym swoich krewniaków (nepotów).
Papież XV-tego stulecia przestał być pasterzem wiernych, a stał się albo uczonym, albo mecenasem literatury i nauki, albo zbyt hojnym dobrodziejem swojej rodziny, albo politykiem. Najgorszym z wszystkich tych Papieżów, zajmujących się tylko sobą albo swoimi krewniakami, okrutnie zaniedbującym obowiązki naczelnika Kościoła, był w owym czasie Aleksander VI, ojciec Cezara Borgii, łotra nad łotrami, zbrodniarza nad zbrodniarzami, który dążył do korony królewskiej (włoskiej).
Szczęściem było dla Kościoła, że po śmierci Aleksandra VI i Piusa III (w roku 1503) zasiadł na tronie papieskim Juliusz II, który urodził się widocznie dla ocalenia katolicyzmu. Był wysokiego wzrostu, barczystym, muskularnym, miał potężną, jak z marmuru czaszkę, trzymał się prosto, po żołniersku. Liczył lat sześćdziesiąt kilka, a w jego dużych, czarnych oczach, osadzonych głęboko pod wyniosłem czołem, palił się płomień lat dwudziestu. Żywe, młodzieńcze ruchy, wydatny nos, zwarte usta i różowa cera twarzy dopełniały obraz tego wcielenia siły, energii i mocnej woli. Mówił zawsze prosto z mostu to, co myślał i czuł, nie kłamiąc, nie dyplomatyzując nigdy, posługując się często ostrymi wyrażeniami, których eleganccy wytwornisie dworscy nie mogli przełknąć. Il terrible papa nazywano go w całych Włoszech, co w wieku XVI znaczyło: oryginalny, niezwykły, niepospolity…
Juliusz II pracował cały dzień, poczynając od samego rana. Pracował szybko, nie namyślał się długo, bo jego temperament nie znosił niepotrzebnej gadaniny jego urzędników. Prędko, prędko spieszcie się z tym, co trzeba, bo szkoda drogiego czasu — mawiał zwykle. Nie lubił doradców. Sam sobie dawał radę. Nawet w nocy, w łóżku, przed zaśnięciem, medytował nad potrzebami Kościoła, a co w nocy obmyślił, to rozkazał nazajutrz czym prędzej wykonać.
Krewniaków swoich (nepotów), wciskających się do poprzednich Papieżów i wyłudzających bogate majątki albo wysokie urzędy, — omijał i nie bogacił. Służył nie swojej rodzinie, lecz tylko Kościołowi, co uważał za obowiązek.
Oczyszczenie i osłabienie Watykanu zaczął Juliusz II od Cezara Borgii, który zdobył za czasów swojego ojca kilka księstw i rwał się do korony włoskiego królestwa. Tego zbrodniarza wziął za łeb i wypędził z kraju. Razem z Borgią obezwładnił liczną bardzo bandę złodziei i morderców, grasujących w Rzymie bez litości. Jego straż przyboczna (szwajcarska) zniszczyła w więzieniu łotrów rzymskich i przywróciła wielkiemu miastu spokój i bezpieczeństwo.
Nie dość na tym…Juliusz II postanowił dźwignąć powagę Kościoła, zachwianą pod rządami jego poprzedników. Chodziło mu przede wszystkim o wzmocnienie siły państwa kościelnego, podkopanej przez niesfornych, butnych lenników, którzy starali się usamowolnić. W czasach, w których odżyła recepta polityczna pogańskiej Romy: „siła przed prawem!”, w których jedyną podporą władzy była mocna, odważna, bezwzględna pięść kondotiera, nie można się było upominać o swoje prawa powoływaniem się na zawarte umowy. Pięść na pięść! Kto mocniejszy, odważniejszy, ten rozkazuje…
Rozumiał to doskonale Juliusz II, wiedział, że tylko moc uśmierzy pychę i chciwość lenników, zabierających bez prawa cudze mienie. W jego żyłach płynęła krew rozkazującego wodza i władcy. Zamiast wysłać do walki z lennikami jakiegoś kondotiera, wsiadł sam na konia i ruszył w otoczeniu swoich rycerzów na wojnę. Perugia i Bolonia poczuły pierwsze jego niezwykłą odwagę i niezmienną stanowczość.
Ten i ów dziwi się dotąd, że Papież prowadził sam na krwawe pole swoich żołnierzy. Słusznie mówi Ludwig Pastor, autor „Historii Papieżów” (Geschichte der Päpste), że Juliusz II byłby znakomitym królem albo wodzem, gdyby nie był kapłanem. Musiał jednak w owym czasie bronić rycerski Papież Kościoła za pomocą wojska i wojny, bez niego bowiem zachwiałby się do reszty katolicyzm. Kapłana-rycerza, Papieża bohatera nie rozumiał Luther, przypatrując się mu choćby z daleka. Nie wiedział, że Juliusz II wracał Kościół do porządku, co jego następcy powtarzali. Lubił krytykować każdego, którego poznał, ale Papieża nie śmiał dotknąć palcem. Wróciwszy do Niemiec, mówił: „Byłbym gotów zabić wszystkich moich znajomych, którzy by odmówili choćby słówkiem Papieżowi posłuszeństwa”. Papieża omijał w Rzymie. Kler zwyczajny, podrzędny nie podobał mu się wcale. Obrażało go zbyt wesołe zachowanie się księży, załatwiających zbyt prędko obowiązki kościelne. Było ich w istocie mnóstwo lekkomyślnych i zmysłowych.
Chodząc po Rzymie, odwiedzał Luther także szpitale i dziwił się, że „wesoła” stolica Włoch zbudowała dla ubogich chorych sale lecznicze i że cały szereg wykwintnych i bogatych pań służył biedakom chętnie. Patrząc na dobroć kobiet i lekarzy, powinien był powiedzieć, że we Włoszech są także ludzie uczciwi i szlachetni.
I dziwił się jeszcze, że się lud włoski nie upijał tak nieznośnie, jak chłopi niemieccy owego czasu.
III.
Wróciwszy do swojego uniwersytetu, do Wittenbergu, medytował Luther nad człowiekiem, badając, kim, czym jest. Strzeliło mu do głowy, iż żaden człowiek nie jest uczciwym, dobrym, szlachetnym, bogobojnym chrześcijaninem, lecz na wskroś kreaturą złą, podłą, którą można tylko wiarą ocalić. Do jednego ze swoich przyjaciół mówił: „Bądź grzesznikiem i grzesz odważnie, ale jeszcze odważniej wierz i ciesz się w Chrystusie, który jest zwycięzcą grzechu”.
Znaczy to: rób, co chcesz, baw się, hulaj, rabuj, co tylko możesz, drwij sobie z cnoty, bylebyś wierzył w Chrystusa, Chrystus otworzy dla ciebie bramę nieba.
Zabawna nowa religia… Gdyby poszła tą wariacką drogą, byłby człowiek gorszym i głupszym od zwierzęcia. Pies byłby lepszym od niego a lis sprytniejszym. Chrześcijanin musi być nie tylko wiernym spekulantem, ale także uczciwym, prawym, panującym nad sobą, nad swoimi grzechami. Są rozmaitego gatunku egoiści, myślący tylko o swoim brzuchu i wygodach, ale któż będzie tych sobków prowadził do nieba? Przecież nie Chrystus Pan; chyba że samolub zrzuci z siebie w samą porę brudny egoizm i podłość podłej duszy.
Wiara bez cnoty, bez bogobojności nie może być wiarą prawdziwą. Może być tylko kłamstwem albo strachem przed śmiercią. Słusznie mówił Marcin Pollich, rektor uniwersytetu wittenberskiego: „Luther będzie miał dziwne fantazje”. Miał je rzeczywiście. Bezustannie myślał, co robić, jak się zachowywać, dokąd dążyć. Zresztą nie on tylko chciał być dowódcą wiary i mądrzejszym od papieżów, kardynałów i biskupów. Uprzedzili go: Jan Hus, Wiklef i inni.
Aż do roku 1517 szanował Papieżów, chociaż przemawiał dość często w odczytach uniwersyteckich i na kazaniach kościelnych przeciw obyczajom katolików. Nagle zaczął się odczepiać od Rzymu (1517 r.).
Wiadomo, że Papieże XV stulecia starali się ozdobić kościoły rzymskie, głównie katedrę św. Piotra i pałac Watykan. Zajął się tą pracą już Papież Kalikst III (1455 — 1458 r.), ale rychła śmierć zatrzymała jego plan. Starał się o to samo Juliusz II, lubiący piękne kościoły, ołtarze, wspaniały pałac i dzieła sztuki (Malarstwa i rzeźby). Walcząc z Cezarem Borgią i chciwymi lennikami, tracił na krwawym polu całe dochody papieskie. Czuł, że nie da sobie sam rady, że potrzeba mu pomocy wszystkich katolików i że musi żądać od swoich „owieczek” zapomogi, odpustu. I on nie zdążył postawić chociażby katedry, bo i on powędrował także przedwcześnie na drugi świat (1513 r.). Po jego śmierci zabrał się do roboty następny Papież, Leon X, syn bogatego Wawrzyńca de Medici, zwany „Wspaniałym”.
Leon X mógł sypać obficie mamoną, ale nie był tak „wspaniałym”, hojnym, gościnnym, jak jego rodzic. Każdy katolik miał po spowiedzi i Komunii św. dawać opłatę stosowną do jego majątku. Papież rozkazał arcybiskupowi Albrechtowi pilnować: Moguncji, Magdeburga, Halberstadta i Brandenburga, aby płaciły zapomogę dla kościołów rzymskich. Arcybiskupa zastąpił zakonnik, Jan Tetzel z Parmy, znakomity kaznodzieja dla ludu i teolog. Tetzel wzywał bezustannie z ambony lud niemiecki, aby dał co może Papieżowi. Zbyt gorliwym był, zanadto żądał od biednych włościan. Nie tylko chłopi gniewali się na Tetzla, lecz także inteligenci, a głównie humaniści owego czasu. Do tych humanistów należał Luther, już jako uczeń uniwersytecki, co było niewątpliwie przyczyną jego „fantazyi”, nie mającej nic wspólnego z bogobojnością. Na obroży trzymał go dotąd klasztor. Kazania Tetzla zdjęły z niego obrożę i otworzyły mu drogę do jego fantazji. Uczuł się wolnym i zaczął gadać dziwaczne mądrości, bez których się ludzie rozumni mogą obyć.
Dwaj zakonnicy, Tetzel i Luther, zaczęli walkę z sobą. Tetzel, przybywszy w pobliże Wittenbergu, służył Papieżowi, a Luther głównie chłopom. Obaj mistrzowie, doskonali mówcy, podniecali się tezami i dyskusją. Tez skomponował Luther 95 sztuk i przylepił je do murów kościoła wittenberskiego (31 października 1517 r.). W 86 tezie pisał jak następuje: „dlaczego Papież, bogatszy od Krezusa, nie buduje Świętego Piotra chętniej własnymi pieniędzmi, aniżeli ubogich chłopów”.
Oprócz takich niegrzecznych tez, wmówił w siebie Luther (jak nam opowiada Jan Jansen w swojej „Historii niemieckiego ludu”), że jego „działalność jest rozkazem Boga i jego wszystkie twierdzenia są skończoną prawdą, o której nigdy nie może zapomnieć”.
Miał o sobie dobre mniemanie, postawił się na czele religii chrześcijańskiej, mówił do swoich przyjaciół uczonych, wykształconych lepiej, głębiej od niego, że tylko on może być reformatorem Kościoła. Wtrącał się pomału we wszystkie sprawy religijne coraz wyraźniej i odważniej, po swojemu. Zmiarkowano to w Rzymie, i zmiarkował także w roku 1518 cesarz Maksymilian. Cesarz katolicki posyłał listy do Papieża, prosząc go, aby się zabrał ostro do Luthra, który grozi wspólnej, jednolitej wierze i zmienia ją na „prywatne, swawolne mniemania”.
Luthrowi zdawało się, że zjedna sobie oprócz chłopów także wszystkich uczonych Niemców, a przede wszystkim swoich przyjaciół. Omylił się… Jan Eck, profesor teologii w uniwersytecie Ingolstadtu i kanonik należał do jego przyjaciół a mimo to obszedł się z nim bardzo ostro, zarzucił mu odstępstwo od katolicyzmu i naśladowanie husytów. Luther zaprzeczał swoich stosunków z czeskimi odszczepieńcami i obiecał, że nie będzie nigdy myślał o tem, do czego Hus zmierzał. Do Papieża pisał: „chcę się poddać Papieżowi i Kościołowi, ale tylko wtedy, jeżeli Kościół uzna jego osobiste poglądy jako prawdziwe i przyjmie jego „nową Ewangelię”.
Zdziwił się Watykan, nie spodziewał się arogancji zakonnika, nie należącego do gromady kardynałów i biskupów. Dygnitarze kościelni chcieli się przypatrzeć temu oryginalnemu kapłanowi. Papież posłał w październiku 1518 roku do Augsburga kardynała Cajetana, aby zbadał psychologię i charakter Luthra. „Zuch” reformatorski wystraszył się. Aha, pomyślał, dygnitarze rzymscy wyleją mi zapewne na łeb słowa klątwy. By się zabezpieczyć w Niemczech, głównie w wioskach, zamieszkałych przez lud, wygłosił kazanie lekceważące wszelkie klątwy. Wezwany do Augsburga, udał się do niego. Kardynał Cajetan przyjął go uprzejmie, nie przestraszał go wcale, ani jednym słowem, badając jego duszę. Luther zmiarkował ten grzeczny egzamin, który mu nie przypadł do smaku. Zamiast słuchać wytwornej mowy miłego kardynała, obawiał się aresztu i drapnął po cichu z Augsburga i wrócił do Wittenbergu.
Chcąc przekonać swoich przyjaciół, że tylko on rozumie religię, wiarę, postanowił dyskutować z Eckiem w Lipsku. Książę saski, Jerzy, silny i prawy charakter, był ciekawym, co też Luther powie o katolicyzmie, był bowiem sam szczerym katolikiem i nie cierpiał kłótni religijnej. By przeciwnicy, Luther i Eck, mogli ruszać się wygodnie w licznej gromadzie słuchaczów, otworzył dla nich swój wspaniały pałac w Pleissenburgu. Na dyskusję przybyło dużo uczonych profesorów i obywateli lipskich. W tej gromadzie bywał także książę codziennie.
Eck, kapłan katolicki i uczony, dawny przyjaciel Luthra, a obecnie nieznoszący jego „nowej wiary”, jego nienawiści do Papieżów i Kościoła, stawił się w czerwcu 1519 do dyskusji. Bitwa na języki zaczęła się 27 czerwca i skończyła się 15 lipca. Luther nie oszczędzał swojego języka i gwałtownej wymowy. Krzyczeć głośno umiał doskonale, a Eck potrafił dysputować szybko i mądrze. Luther nie lubił krytyki, miał się za jedynego uczciwego i genialnego kapłana. Gniewał się, naturalnie, gdy go Eck kilka razy wydrwił. W złości odpowiedział przeciwnikowi, że „takie ogólne Koncylia (Concilia) mogą się mylić w sprawach wiary i omyliły się już nieraz”. Na to rzekł mu Eck: „Jeżeli tak myślicie, to widzę w waszej duszy poganina i celnika”. Dyskusya lipska pobiła reformatora. Niemcy milczeli, a Sorbona francuska, której posłano dokumenty i akta dyskusyi, obeszła się z Luthrem bardzo ostro w r. 1521. Dyskusya lipska pozbawiła jeszcze „twórcę nowej wiary” przyjaźni i życzliwości księcia Jerzego, któremu nie podobały się jego dowody.
Luther czując, że go nie wszyscy lubią, starał się o przyjaźń husytów. Zjednywał sobie ich szacunek już podczas niefortunnej dyskusji, bo otrzymał 3 października 1519 roku dwa listy z Pragi. Husyci czescy przysłali mu bardzo przyjemną odpowiedź. „Czym był kiedyś Jan Hus w Czechach — pisał do niego jakiś proboszcz — jesteś teraz ty, Marcinie, w Saksonii. Dlatego módl się i bądź mocnym, silnym, nie opuść rąk, gdyby cię uczynili kacerzem; pamiętaj, co zniósł Chrystus i apostołowie”. Drugi husyta ostrzegał go: „Nie pozwól się schwycić antychrystowi; antychryst rozporządza tysiącem dróg, prowadzących do szkody; niech się Chrystus tobą opiekuje”.
Te listy, przysłane z Pragi, zjednały sobie Luthra. Nowy „reformator” stał się w lutym 1520 roku husytem i pisał do Spalatina: „ja, głupiec, nic o tem nie wiedząc, uczyłem się wszystkiego z nauk Jana Husa; my jesteśmy wszyscy husytami, nie zdając sobie z tego sprawy; św. Paweł i św. Augustyn są także husytami. Hus jest wielkim męczennikiem Chrystusa i trzeba go nazwać świętym.”
Wiadomo, że husyci rozkrzewiali swą „nową ewangelię” ogniem i mieczem. Straszne, okrutne były wojny tych niby bogobojnych ewangelików. Naśladować ich chciał Luther, co potwierdza jego list do Spalatina: „Przysięgam ci, jeżeli rozumiesz dobrze ewangelię, to nie wierz, iż ona musi się obyć bez tumultu, gniewu i buntu. Słowem Boga jest: miecz, wojna, zniszczenie, zburzenie, gniew, trucizna”.
Nazywać św. Pawła i św. Augustyna husytami niema sensu. Jeden i drugi byli na wskroś wykonawcami ewangelii Chrystusa Pana i nie potępiali ludzi tak, jak to czynili husyci i Luther. Zamiast obrażać chrześcijan, uczyli ich uczciwości, obowiązku i cnoty. O mieczu, wojnie, zniszczeniu, zburzeniu, gniewie, truciźnie, co ma być „słowem Boga”, nie mówili nigdy. Każde ich słowo tryskało z czystego serca.
Luther odgrywał rolę bohatera, mówił wiele o sobie, o swojej odwadze i mądrości, ale bohaterstwa nie było w jego sercu. Bał się byle czego, ciągle mu się zdawało, że go ktoś zamorduje. Ze strachu chorował często. Do swojego przyjaciela, Spalatina, pisał już 16 kwietnia 1520 roku: „ostrzegano mnie, że jakiś doktór medycyny chciał mnie zabić”.
Tak się obawiał śmierci, iż prosił o pomoc kilku rycerzów: Huttena, Sickinga i Schaumburga. Schaumburg obiecał mu natychmiast opiekę stu szlachciców.
Ulrich von Hutten i Franciszek von Sickingen namawiali i zachęcali go do rozrzucenia po całym kraju niemieckim mnóstwa broszur, aby się lud dowiedział, jak „trzeba wierzyć”. Czego chcieli od niego, uczynił chętnie, puścił w ruch całą furę swoich różnych książek, które oddalały jego zwolenników niemieckich od Rzymu, czyli wiary katolickiej.
Widząc, co się dzieje w Niemczech i co dziać się może w innych krajach chrześcijańskich, postanowił Watykan obezwładnić Lutra. W tym celu pozwolił mu namyślać się 60 dni. Jeśli zrzeknie się swoich błędów, przyjmie go Papież życzliwie, uprzejmie, przebaczy mu jego zuchwalstwo, zwolni go z grzechów bez kary; jeśli zaś będzie obrażał dalej Kościół katolicki i nie będzie posłusznym Papieżowi, spadnie na niego klątwa.
Klątwa spadła na niego z Rzymu, gdy nie uważał za potrzebne być posłusznym Papieżowi. Luther pienił się z gniewu, miotał się ze złości, gdy mu z Rzymu przysłano dokument klątwy. Tak się roznamiętnił, iż spalił papieską bullę (10 grudnia 1520 r.). Bywał zawsze tak gwałtownym. Mówić spokojnie i rozważnie nie umiał, albo nie chciał. Ukarany przez Watykan, miotał się jak opętany. Mszcząc się za swoją karę, starał się zniszczyć katolicyzm. Tysiące broszur rozrzucił znów po wsiach i miasteczkach, pisząc paszkwile i drwiny przeciw Rzymowi. Chodziło mu głównie o chłopów, aby ich zjednać dla siebie. W tej nieszlachetnej robocie pomagali mu jego koledzy uniwersyteccy, humaniści. Najwięcej służyli mu Hutten i Łukasz Cranach (malarz).
Jeszcze przed klątwą Watykanu klął Luther sam na Rzymian. Klął po głupiemu. Pisał do Spalatina w czerwcu 1520 roku, że „w Rzymie są wszyscy wariatami, głupcami, wściekłymi, idiotami, drągami, kamieniami, piekłem i diabłem”. Z takiej zwariowanej klątwy można się tylko wesoło śmiać. W drugim liście do Spalatina pisał jeszcze: „ja gardzę wściekłością Rzymian i ich łaską. Nie chcę się już nigdy z nimi pogodzić; niech mnie przeklną i spalą… Sylwester von Schaumburg i Franciszek von Sickingen uwolnili mnie od strachu ludzkiego… Więc nie obawiam się już, lecz wydaję właśnie książkę niemiecką przeciw Papieżowi. Chwytam gwałtownie Papieża jako antychrysta”.
Zdawało się, że Luther, mnich, literat, kaznodzieja i stróż chrześcijaństwa, zajmował się tylko religią, omijając politykę, kto jednak umiał czytać uważnie jego broszury i słuchać jego kazania, wiedział do czego „nowy prorok” zdąża.
Nie tylko duszy ludzkiej pilnował Luther, lecz także dobrobytu chłopów i ubogich, zbankrutowanych szlachciców niemieckich. W broszurach swoich podniecał ciągle lud wiejski i podupadłych rycerzów przeciw książętom, bogatym rycerzom, i bardzo bogatym biskupom i opatom. Chłopi i ubodzy rycerze poszli jego drogą. O „nową religię” nie chodziło im wcale. Zamiast modlić się i korzyć się przed Bogiem, wyciągali chciwe ręce po cudze mienie.
Luther niby bardzo bogobojny, jak mówili o nim jego przyjaciele, nie zwracał uwagi na charakter swoich ziomków. Zaczął przecież od samego początku swojej działalności reformatorskiej lekceważyć modlitwę religijną, Potrzeba ci tylko wiary — mawiał do swoich zwolenników — a bez dobrych uczynków cnoty możesz się obyć.
Od roku 1520 szedł Luther więcej drogą wojenną i polityczną, aniżeli religijną, bo ruch ludu zaczął wojnę już tu i owdzie z klasztorami katolickimi, z biskupami i magnatami świeckimi. Więc nie reformacja religii chrześcijańskiej zaczęła panować w Niemczech, lecz zwyczajna, okrutna, krwawa rewolucja głównie motłochu, która zjawia się od czasu do czasu w różnych narodach i państwach. Co się dziś nazywa bolszewizmem, działo się także w Niemczech w XVI stuleciu. Nie wybuchnęły od razu kradzieże, rabunki, w klasztorach, pałacach i zamkach. Powoli rozwijała się ta zbrodnia ludu i zdemoralizowanych, ubogich rycerzów.
Luther podniecał ciągle chłopstwo przeciw katolicyzmowi i Papieżowi.
Wiadomo, że motłoch zdziczały nie słucha nikogo, nawet Boga, — staje się głodnym tygrysem, szakalem, żmiją, zwariowanym mordercą — kradnie wszystko, co spostrzeże, i zabija nawet niewinne niewiasty i dzieci. Taka dzika hołota chce być koniecznie bogaczem i wodzem narodu, co jej się naturalnie nie udaje, bo rządy rozumne i energiczne, stanąwszy na czele wojska, niszczą głupią jej pychę i zbrodnię.
Nieuważnie wzywał Luther chłopów do „pełnej wolności”. Lud myślał, że ludziom wolnym — wolno wszystko, co mu się tylko podoba; nie wiedział, że nawet cesarze, królowie, wodzowie, uczeni i mądrzy mężowie omijają egoizm, zuchwalstwo i podłość, jeśli nie otrą się o szalonych Neronów i tego rodzaju łotrów.
Także ubogą szlachtę podniecał Luther do buntu, do wojny, chodziło mu bowiem o przewrót chrześcijaństwa, Rzymu i Niemiec. Jego przewrót religijny nie miał wielkiego znaczenia. Zdaniem jego, nie potrzebuje Kościół „dni świątecznych i różnych ozdób, bo są nieprzyjemne i przykre; wszystkie dni świąteczne powinny być skasowane, albo przeniesione na niedzielę; kaplice i polne kościoły należy zupełnie zniszczyć; ponieważ mnóstwo kupionych mszy gniewa Pana Boga, będzie użytecznym usunąć te msze: także rozkazanych postów należy się pozbyć; kary kapłańskie: interdykt, klątwa i suspensa księdza, są okrutnymi plagami złego ducha”.
Mało tego… Luther twierdził, że święty sakrament nie jest potrzebnym małżeństwu chrześcijańskiemu i że chrześcijanie nie powinni gardzić innowiercami, bo Żyd, Turek i t. p. jest tak samo człowiekiem, jak oni. Żyd i Turek są oczywiście ludźmi, ale mają inne zwyczaje, inną wiarę, są obcymi dla chrześcijan. Z takimi ludźmi trudno się łączyć w jedną całość.
Luther nie wytrzymał milczeć o Papieżach. Znieważał ich ciągle, nazywał każdego z nich: diabłem kłamcą, antychrystem, złodziejem, bandytą, rabusiem i t. p.
Niepotrzebnie opowiadał, krzyczał, klął Luther bo jeden tylko z Papieżów (Aleksander VI) zasłużył na pogardę i karę. Inni, aczkolwiek nie byli gorliwymi wodzami Kościoła, nie splamili swojej duszy i swojego honoru.
W chwili, kiedy krzyczano w Niemczech: „niech żyje pełna wolność!”, zasiadł po śmierci Maksymiliana I († 12 stycznia 1519 r.) na tronie cesarz-król Karol V, ukoronowany 23 października 1520 r. w Akwizgranie (Aachen).
Król Karol wjeżdżając do Aachen na koniu, w otoczeniu mnóstwa szlachty i służby, olśnił sobą całe miasto. Z jego baretu, z jego sukni, z jego służby i koni kapało dużo srebra. Był blondynem średniego wzrostu, bez brody, pozornie delikatnym młodzieńcem, a siedząc na siodle z podniesioną głową, robił wrażenie rozkazującego pana, czym był rzeczywiście. Jechał spokojnie i poważnie na swym wspaniałym ogierze, nie zwracając uwagi na ciekawą gawiedź.
Urządziwszy się w Niemczech w swoim zamku, wezwał król gromadę książąt, biskupów, różnych dygnitarzów do Wormsu na sejm, zaczynający się 28 stycznia 1521 r., aby się przypatrzeć, co się dzieje w jego państwie i co czynić trzeba.
Do Wormsu przybyło z Rzymu dwóch legatów Papieża, Marino Cavaccioli i Hieronim Aleander. Aleander był bardzo uczonym i utalentowanym mężem. Przez pewien czas uczył w Paryżu studentów języka greckiego. Dwa tysiące chłopców uwielbiało go. W r. 1511 udał się do Niemiec i był tam znów nauczycielem greki i starych klasyków. I także w Niemczech wielbili go i kochali uczniowie, ale tylko do rewolucji, ustalonej przez Huttena i Luthra. Ci dwaj działacze rewolucyjni nazywali wszystkich wiernych katolików głupcami zdrajcami, łotrami, zbrodniarzami i t. p. Więc się od Aleandra, szczerego katolika, usunęli jego uczniowie. Nie mając już nic w Niemczech do naukowej pracy, wrócił do Rzymu, gdzie go mianowano dyrektorem biblioteki watykańskiej.
Wiedząc kim jest, posłał go Papież do Wormsu z rozkazem załatwienia przykrej sprawy Luthra, plującego bezustannie na Kościół katolicki i jego wodzów i kapłanów. Nie było trudno Aleandrowi, bo zastał na sejmie mnóstwo dygnitarzów katolickich i katolickiego cesarza-króla. Cesarz-król, Karol V, był szczerym katolikiem. Zasiadłszy na tronie postanowił bronić: katolicyzm, dekrety, Kościół w ogóle, Papieża i krzesło rzymskie. Aleander, znakomity mówca, przekonał sejm, że Luther szkodzi narodowi niemieckiemu. Książęta zgodzili się na wezwanie Luthra do Wormsu, aby się tłumaczył, dlaczego znieważa katolicyzm.
Cesarz-król rozkazał mu stawić się przed jego tron i naprawić to, co zrobił złego. Pisał do niego: „nie bój się gwałtu i przykrości, bo nasza wolna opieka jest dla ciebie bezpieczną. Spodziewamy się że przybędziesz. Jeżeli tego nie uczynisz, będziesz ukaranym.
Gdyby rewolucja ludu i ubogiej szlachty była już w pełnym ruchu, byłby Luther bardzo „odważnym” (?), drwiłby z cesarza i książąt, jego pycha nie słuchałaby nikogo oprócz siebie. Ale że ruch rewolucyjny nie ogarnął jeszcze całych Niemiec, poddać się musiał rozkazowi cesarza-króla. Tak się bał kary cesarza, że uważał za potrzebne kłamać. Bojąc się nawet księcia saskiego, Fryderyka, który mu sprzyjał, posłał mu list tej treści: „jestem gotów czcić z pokorą Kościół rzymski i nie obrażać go ani w niebie, ani na ziemi”. Ani mu się śniło czcić Kościół katolicki, bo w pięć dni po tym liście pisał do jednego ze swoich przyjaciół: „W Wormsie pracują nad tym, abym się zrzekł wielu artykułów i odwołał moje przekonania. Moje zrzeczenie się będzie takie: „Papieża nazywałem dawniej zastępcą Chrystusa, a teraz odwołuję to i mówię: Papież jest wrogiem Chrystusa i apostołem diabła”.
Trzeba być narwanym szałaputem albo przebiegłym lisem i mądrym karierowiczem, aby takimi listami zakrywać się dwa razy odmiennie. Luther nie chciał stracić przyjaźni księcia, który nie znał dokładnie jego charakteru, i nie chciał się narazić jednemu ze swoich przyjaciół, który stał po jego stronie. Gdyby ów przyjaciel wiedział, że „prorok nowej ewangelii” łasi się do księcia Fryderyka, ogłosiłby go w gromadzie humanistów niedołęgą, albo fagasem wielkich panów. Ani jednym ani drugim nie był czupurny, gwałtowny Luther. Szedł ostro do swojego celu, nie oszczędzał pióra i gardła. Piórem umiał dokuczyć swoim nieprzyjaciołom, co czynił często, a gardłem wrzeszczał zwykle jako mówca na katedrach uniwersyteckich albo na ambonach.
Przykro mu było, ale nie było rady. Dnia 2 kwietnia jechał do Wormsu. Po drodze powitali go w Erfurcie humaniści jak tryumfatora. Mnóstwo ludzi nazywało go „bohaterem ewangelii”.
Zanim szedł do Wormsu, uczył jeszcze swoich wielbicieli, co i jak mają robić. W kościele augustiańskim mówił: „Ten buduje kościół, drugi leci do św. Jakóba, albo do św. Piotra, trzeci pości, modli się i chodzi bez trzewików… Taka robota jest niczym i trzeba ją zniszczyć. Nie zapomnij tych słów: nasze wszystkie dzieła nie posiadają siły. Ja zniszczyłem, mówi Chrystus Pan, grzechy, które macie na sobie; wierzcie tylko, że ja jestem tym, a będziecie uczciwymi”. Zawsze to samo powtarzał wszędzie Luther, chociaż nie było potrzeba. Szczera modlitwa albo pokuta, aniżeli jego dziwaczna reforma.
Do Wormsu przybył Luther 16 kwietnia. Nazajutrz wezwano go do sejmu i przed tron cesarza. Pytano go, czy się przyznaje do swoich książek. Odpowiedział półgłosem: tak. Po drugiem pytaniu, czy chce te książki odwołać, prosił pozwolić mu namyśleć się. Nos na kwintę spuścił, odeszła go odwaga, głos jego, zwykle gwałtowny, krzykliwy, był tak cichym, iż go mało kto pochwycił uchem.
Na jego szczęście, przysłał mu tego dnia Hutten list, w którym dodał mu otuchy. Nie bój się, trzymaj się prosto, bądź mężem odważnym, — radził mu, nic ci nie będzie!
Co Hutten radził, uczynił Luther. Gdy go przesłuchano, dnia 18 kwietnia odmówił odwołania swoich książek.
Cesarz Karol V tak się rozgniewał na aroganckiego mnicha, iż kazał mu natychmiast opuścić Worms i siedzieć w domu cicho. Zabronił mu mówić kazania, czyli podniecania chłopów do wojny rewolucyjnej. Dał mu na drogę kilku opiekunów, aby mógł wrócić bez szkody do swojego domu.
Nie udała mu się ucieczka do Wittenburga. Na połowie drogi napadło go kilku zamaskowanych rycerzów, zaprowadzili go jak niewolnika do Wartnburgu i umieścili go na zamku pod strażą żołnierzy. Tak go zręcznie ujęto i schowano, iż nie wiedział, kto go wziął za kark i wsadził do kozy. Zdziwiłby się bardzo, gdyby mu powiedziano, że posłał po niego zamaskowanych rycerzów książę saski Fryderyk i kazał go zamknąć w Wartburgu. Książę Fryderyk lubił go przecież. Lubił go wprawdzie, ale dowiedziawszy się, że ten mały mniszek obraził cesarza, biskupów, książąt panujących i licznych posłów na sejmie, cofnął się od niego, obawiając się pogardy panów katolickich.
Przyjaciele Luthra roztrąbili po całym kraju, iż wrogowie pochwycili go na drodze do Wittenberga, związali mu ręce, obeszli się z nim okrutnie, zabili i wrzucili trupa w jakiś rów.
Bezmyślna plotka… Rycerze nie dotknęli Luthra nawet palcem i odwieźli go w całości zdrowego ciała. Więzień księcia Fryderyka siedział wygodnie na zamku, nikt mu w drogę nie wchodził, czuwano nad jego zdrowiem. Siedząc w kozie, bawił się „nowy prorok” tłumaczeniem Starego i Nowego Testamentu.
Testamentu Nowego nie umiał prawdopodobnie dosłownie tłumaczyć, bo opuszczał z niego niejedno. Nic w tem dziwnego. Chciał przecież być „prorokiem” najznakomitszym, czyli mędrcem, któremu wszyscy ludzie powinni wierzyć.
Kłócił się podobno z diabłem i rzucał na niego kałamarze. Czy tak było, nie wiadomo. Ale wiadomo, że miał na ustach ciągle szatana przeciw Papieżowi i swoim krytykom. Teufel, Teufel, Teufel (diabeł, diabeł, diabeł), krzyczał zawsze, gniewając się na diabła albo na swoich przeciwników.
Jego przeciwnicy nie byli tak głupi, jak się jemu zdawało. Hieronim Emser, nadworny kapelan i sekretarz saskiego księcia, Jerzego, Cochläus, Eck i Karol von Bodmann prześcignęli go nauką i przyzwoitością. Dużo uczonych humanistów, uwielbiających „mądrość i odwagę nowego proroka, gdy byli młokosami, wróciło do Kościoła katolickiego, zbrzydziwszy sobie szczególnego rodzaju „nową wiarę”.
Arogantem nazwał Emser Luthra. „Twój pyszny duch — pisał do niego — nie może znieść, by ktoś coś przeciwko tobie mówił albo pisał”. Słuchać nikogo nie chce, oprócz tylko siebie samego. „Luther nie wydobywał błędów ze swojego własnego garnka, lecz z ksiąg swoich poprzedników, Wiklefa i Husa. Z tych ksiąg nauczył się nazywać Papieża antychrystem, chrześcijan Romanistami i kacerzami; święte sakramenty, msze, kapłańskie błogosławieństwa wyrzucił”.
„Dokąd dojdziemy — pytał się Karol von Bodmann — z wykładem Luthra tłumaczenia i autorytetu Biblii?. On wyrzuca te albo owe księgi jako nieapostolskie, jako fałszywe, bo nie odpowiadają jego duszy. Inne księgi będą znów wyrzucone, w końcu nie będzie się wierzyło w całą Biblię i będzie się ją traktowało jak niepotrzebną książkę. Już teraz gardzi wielu ludzi Biblią. I te smutne zjawiska będą coraz liczniejsze, jeśli Luther i jego towarzysze będą opluwali Kościół, Papieża i Biskupów.”
Luther posłał Papieżowi powinszowanie Nowego Roku (1520 r.) ordynarne, drwiące, podłe. Tylko brutal albo nie szanujący nikogo oprócz siebie, może tak zuchwale znieważać ludzi wybitnych, rozumnych i wierzących w swoją wiarę, wychowanych przez bogobojnych i uczciwych rodziców.
IV.
Luther siedział w więzieniu, „poprawiał” Biblię, kłócił się z diabłem, a jego przyjaciel, Lange, prowadził dalej jego zamiary, jego rewolucję. Jan Lange, mnich augustyński, demoralizował w Erfurcie i Wittenbergu kazaniami młodzież i hołotę. Studentom, rzemieślnikom, hołocie miejskiej i chłopom podobała się ogromnie bijatyka. Cała ta banda, znalazłszy broń, rzuciła się nasamprzód na kler. Sześćdziesiąt domów księżych i bibliotekę zniszczyła; wszystkie dokumenty, znajdujące się w pałacu arcybiskupa, podarła albo spaliła. Kto jej szedł w drogę i zawadzał mordowała. Zamordowała wielu ludzi niewinnych. Nawet znakomitego, zasłużonego profesora uniwersytetu, Maternusa Pistoris, potłukli, wyrzuciwszy go z jego domu oknem na bruk.
Nie sam tylko Lange pomagał Luthrowi „reformować religię”. Z klasztorów głównie augustyńskich uciekło mnóstwo mnichów. Ci uciekinierzy buntowali katolików. Wmawiali w nich, że „nie potrzeba trzymać się religii swoich przodków”, bo „stary testament pisze wyraźnie, iż jest obowiązkiem pozbyć się wiary ojców. Kościół jest tylko matką ludzi i pozwala im wszystko: skąpstwo, rozpustę, niewierność, obłudę i t. d. Jan Lange nazywał klasztory wolnymi zamkami rabusiów”.
Po kraju rozproszyło się mnóstwo „predykantów”, powtarzających „mądrość” Luthra i Langego. Ci predykanci (kaznodzieje, mówcy, działacze) lekceważyli post, modlitwę, spowiedź, życie klasztorne i t. p. Te „nauki” odpowiadały dosłownie reformie Luthra.
Daremnie starał się, oprócz innych znakomitych katolików, Bartłomiej Usingen, mąż uczony i uczciwy, przekonać wrogów katolicyzmu, że grzeszą i demoralizują nowe pokolenie.
Piorunował on ciągle w tumie erfurtskim przeciw wrogom papiestwa. Tysiące ciekawych ludzi przybywało do kościoła i słuchało uważnie jego wspaniałych kazań. Słuchali uważnie, ale bez celu. Lud erfurcki przenosił już „wolność religijną” i nawet polityczną ponad prawdziwą wiarę katolicką. Zachciało się mu hulać, bumblować, rabować cudze mienie i odgrywać rolę bogaczów i mędrców.
Równocześnie z Erfurtem, działo się to samo w Wittenbergu (1521 r.). Do tej „wolności” dołączyli wrogowie katolicyzmu jeszcze zniszczenie obrazów naszych świętych męczenników, bo praktyczna religia nie lubi dekoracji kościołów.
Luther sprzykrzył sobie więzienie w Wartburgu i uciekł do Wittenbergu piątego Marca 1522 r. Księciu saskiemu, Fryderykowi, posłał list, tłumacząc się dlaczego musi być „wolnym, aby mógł służyć bez przeszkody” nowej religii.
Nie oto prawdopodobnie chodziło mu, lecz o swoje stanowisko, które stracił w Witenbergu. Wiadomo że nazywał siebie posłańcem Pana Boga jedynym człowiekiem, wiedzącym co trzeba robić, aby zniszczyć Papieżów i katolicyzm. Jego pycha nie milczała nigdy, chwalił się ciągle. Nie obawiał się swoich wrogów bo mu pomagali Hutten i Sickingen.
Ulrych von Hutten urodzony w roku 1488-mym był potomkiem starożytnej szlachty frankońskiej, ale nie posiadał majątku. Jego ubogi ojciec przeznaczył go do stanu duchownego i oddał go w ręce opactwa w Tuldzie. Biedny ojciec omylił się. Jego syn nie chciał być księdzem. Rycerska krew kipiała w jego żyłach. Oprócz tego lubił książki naukowe, poezje i wesołe życie. Zamiast siedzieć w klasztorze, uczył się w różnych uniwersytetach. Gdy cesarz walczył we Włoszech, poszedł pod jego chorągiew i bił się jak tęgi rycerz. Dłuższy czas był we Włoszech, nauczył się tam dużo. Wróciwszy do Niemiec, pisał dzieła naukowe i poezje. Gdyby się był zachowywał przyzwoicie i rozumnie, starali by się możni panowie osłodzić mu życie i ułatwić pracę autorską. Za wiele dokazywał, za nadto hulał… I pokumał się z Luthrem czego szlachta frankońska nie chciała. — W złości zwrócił się do Franciszka von Sickingen.
Franciszek Sickingen był bogatym szlachcicem, co mu nie przeszkadzało w rabunku ubogich ludzi. Otaczał się wielkim mnóstwem ubogich, zbankrutowanych rycerzów i jeszcze większym mnóstwem mieszczan i chłopów. Ubogiej szlachcie obiecywał straconą ziemię, jeśli będzie dobrze biła jego przeciwników. Z początku, przed działalnością Luthra, palił zamki rycerskie i chłopskie domki. Był tak pewnym siebie, tak zuchwałym, iż nie bał się nawet cesarza i króla.
W sam raz spadła na niego „mądrość” Luthra. Zazdroszcząc biskupom i opatom ogromnych majątków, medytował nad tym, jak się dostać do tych majątków. Gdy Luther opluwał od r. 1519: papieżów, kardynałów, arcybiskupów, biskupów, prałatów, proboszczów, zakonników i nazywał ich bezustannie szatanami, antychrystami, kłamcami i łotrami — zatarł ręce, mówiąc do siebie z humorem: poczciwy Lutherek wie, gdzie szukać szczęścia; zabieram się nasamprzód natychmiast do biskupów, a potem do książąt… „Ewangelia nowa” Luthra otworzyła mu drogę do lekceważenia katolicyzmu.
Korzystał z takiej „religii”. Zdobywanie cudzego mienia zaczął w Trier, gdzie miał swój pałac arcybiskup Ryszard von Greiffenklau. Szedł swobodnie z częścią swojego wojska, przekonany, że wypędzi z miasta arcybiskupa na zawsze i zabierze dla siebie jego mienie. Zdziwił się, gdy mu się nie udał atak na miasto Trier.
Arcybiskup Ryszard nie bał się nawet takich awanturników i zbójów, jak Sickingen. Miał sam w swojej rycerskiej krwi odwagę i dzielność. Miasto swoje uzbroił i bronił je. Sickingen rzucał się na jego stolicę kilka razy, ale każdym razem odpędzili go trierczycy.
Struł się tą klęską (14 września 1522). Mszcząc się za nią, spalił wszystkie domy wiejskie, kościoły i probostwa.
Wracając do siebie, do swego zamku, mruczał: nie daruję ci, klecho, przyjdę po raz drugi wkrótce do ciebie i wygarbuję ci skórę.
Arcybiskup nie był tak naiwnym, by się poddać bez oporu zuchwałemu awanturnikowi.
Arcybiskup Ryszard prosił swoich sąsiadów (kilku książąt) o pomoc przeciw Sickingenowi. Stawili się wszyscy, pospieszyli się ze swoim wojskiem, bo i im groził także ten dziwak zrabowaniem ich księstw.
Arcybiskup i książęta szli zręcznie ze swoim wojskiem do zamku Sickingena (Landstuhl) i otoczyli go niespodziewanie ze wszystkich stron.
Sickingen nie spodziewał się tak nagłego ataku. Nie miał czasu zebrać z okolicy swoich dóbr większej liczby żołnierzy. Musiał się bronić sam ze szczupłą gromadą wojowników. Bił się doskonale ze swoimi wrogami, ale podaremnie. Którzy przyszli ocalić swoje dobra, walczyli cierpliwie od kwietnia 1523 r. aż do 6 maja. Zamek runął pod kulami armat, a dziedzic Sickingen padł i już się nie podniósł. Umarł…
Wkrótce potem, w sierpniu 1523 r. zeszedł także z tego świata Hutten.
Luther uciekłszy z Wartberga do Wittenberga, wszedł na ambonę i zaczął znów uczyć po swojemu Niemców „nowej ewangelii”. Codziennie stawał na ambonie i znieważał katolicyzm.
Puszczał znów po całym kraju swoje broszurki, wzywając w nich czytelników do pogardy: Papieża kardynałów, biskupów i wiernego jeszcze w ogóle kleru. Mówił i pisał zawsze namiętnie i ordynarnie, czego ksiądz nie powinien był czynić.
Po śmierci Huttena i Sickingena zachwiał się Luther, „nowy prorok”. Odważnym był zawsze w gębie, w gadaninie, ale rozlewu krwi się obawiał. Przeraziła go rewolucja, którą sam z początku popierał, bo widział dokąd dąży chciwość, podłość, nienawiść chłopów i nędza zubożałych szlachciców.
Starał się załagodzić tę rewolucję. Daremnie jednak przekonywał „ewangelików”, że nie trzeba mordować niewinnych ludzi.
Rewolucje nie mają nigdy serca i rozumu. Są złodziejami i mordercami.
V.
W Wittenbergu żył teraz Luther dubeltowo: Po pierwsze, odgrywał rolę proroka, uczącego lud „prawdziwej ewangelii”, a po drugie odwiedzał często restauracje i wlewał w siebie razem ze swoimi dawnymi kolegami cały węborek piwa. Niemcy lubili piwo jak wiadomo i lubią je dotąd. Chlapią je wieczorami, nieraz do północy.
Luther nie szczędził swojego brzucha. Pić piwo lubił bardzo, upijał się nieraz gwałtownie, chociaż takiemu jak on „posłańcowi Pana Boga” nie wypadało bawić się w knajpach.
Jemu, „prorokowi” wolno wszystko (myślał sam), wolno mu obrazić przeciwnika, opluć, wydrwić katolików i posłać ich do piekła. Był bezwzględnym… Gdy np. książę saski, Jerzy, bardzo pracowity, rozumny i szczery katolik, skarżył się, iż Luthra nie można okiełznać, powstrzymać jego złośliwych książek i broszurek, i karać jego znieważania całego świata, Papieża, biskupów, cesarza i książąt — odpowiedział Luther natychmiast po swojemu. Pisał do księcia Jerzego, że „jest kłamcą i podłym ciężarem prawdy ewangelickiej”. Książę nie ukarał wtedy „proroka”, bo wojna religijna rosła codziennie. Trzeba było czekać na skutki tego niepożądanego krwawego ruchu. Zamiast księcia Jerzego, zwrócił jego minister, Jan von der Planitz, uwagę Luthra na jego brutalne drwiny. Na to odpowiedział mu Luther: „księcia nie dotknąłem jeszcze nigdzie tak jak Papieża, biskupów i króla angielskiego; księcia prawie zanadto oszczędzałem. Bo takiego tyrana, jakim on jest, powinienem był już dawniej dotknąć po mojemu. Wiem także, że moje dzieła wszystkie są tego rodzaju, iż patrzą na nie jak na diabłów i troskają się o to, aby niebo wkrótce nie spadło, a później stało się co innego. Jest teraz nowy czas, w którym można nareszcie dotykać wielkich głów, czego dawniej nie śmiano, i o tym co Bóg obmyśli, zobaczymy w swoim czasie.”
Jeszcze ostrzej mówił Luther o Papieżu, Hadrianie VI, aniżeli o księciu Jerzym. Nazywał Hadriana obłudnikiem i najgorszym wrogiem Boga za to, że połączył 31 maja 1523 roku, biskupa Benno, bogobojnego i czystego jak szkło, z innymi świętymi. Papież Hadrian był tak uczciwym, pracowitym i szlachetnym, jak żadnego w drugiej połowie 1400 r. nie było. Cóż więc chciał od niego Luther. Chyba tylko zazdrość mogła obrazić Papieża. Wszystko zresztą, co Luther mówił i pisał od dwóch, trzech lat, było jego zazdrością i złością. Chciało mu się koniecznie panować, rozkazywać. Żadnego z mężów, jeżeli nie był jego przyjacielem i wyznawcą „nowej ewangelii”, nie uważał za prawego człowieka i nazywał go zdrajcą, łotrem.
Panować, rozkazywać mocnym książętom nie mógł bez ich woli, przeto uczepił się głównie chłopów i swoich życzliwych kolegów (humanistów), łaknących dobrego majątku. Stał się tem, co się nazywa socjalistą, czyli wrogiem szlachty i zamożnego mieszczaństwa. Tylko socjalista mógł w owym czasie sięgnąć chciwą ręką po cudze mienie, co się też stało. Nie Luther kradł, lecz awanturnicy uniwersyteccy i chłopi, walczący z wielkimi panami. Ratowali się także w ten sam sposób ubodzy szlachcice.
Na prawo, na lewo kręcił się Luther bezustannie, nawracając katolików do „pełnej wolności” i „nowej ewangelii”. Chętnie uciekały oprócz już „wolnych” mnichów młode mniszki z klasztorów, aby im było przyjemnie w swoim własnym domu i słodko w objęciach kochającego męża.
Luther nie powstrzymywał mnichów i mniszek, cieszył się nawet, że uciekinierzy i uciekinierki poszukali sobie prędko żony i mężów. On sam, jako „poseł Boga”, usunął się tymczasem od tej rozkoszy od „wolnej miłości”.
Chcąc koniecznie pokonać katolicyzm, wzywał nawet „Zakonnych Rycerzów”, aby złamali przysięgę i zrzucili z siebie „przestarzałą wiarę”, a wzięli na siebie „nową”; powinni się ożenić z kobietami bez namysłu i rozdzielić majątek „Rycersko-Zakonny” między siebie. Chętnie patrzałby na ślub, na wesele biskupów i opatów… Zdaniem jego mówił Pan Bóg: „chcę, abyś ty miał pomocnika i abyś nie był sam”.
Skąd on wydobył ten „rozkaz Boski”, nie wiemy. Gdzieś musiał być, ale gdzie… Tyle mówił i pisał rozmaicie, dziś tak, jutro inaczej, iż trudno jest iść jego drogami. Był zanadto nerwowym, ale zawsze mu się zdawało, że bez jego mądrości i twórczego geniuszu runie w błoto całe chrześcijaństwo.
Stał się tak „wielkim, potężnym”, iż drwił w Wittenbergu z rozkazu księcia Fryderyka, który mu zabronił gospodarować w klasztorze i kościele jego zwyczajem, pozwolił mu tylko służyć ołtarzowi i ambonie po katolicku”.
Luther kpił sobie już w r. 1523 z wszystkiego, co nie było jego wynalazkiem. Takiej pychy nie znał ani jeden uczony, uczciwy kapłan katolicki w Rzymie. Zmiarkowawszy, że chłopstwo wzięło się do rozmaitej broni i groziło książętom i różnym panom rozlewem krwi, nie zwracał uwagi na swego stroskanego władcę. Zamiast mu być posłusznym, żądał 11 lipca 1523 r. od opiekunów kościoła, aby znieśli katolickie msze święte, były bowiem w jego mniemaniu „nie boskim okrucieństwem”.
Luther i Melanchton robili wszystko, aby ośmieszyć katolicyzm. Opowiadali ciemnemu ludowi, że w Rzymie wyrzucono z Tybru potworne zwierzę, które miało oślą głowę, kobiecą pierś i kobiecy brzuch, nogi wole, jedną nogę słonia, przy prawej ręce rybie łuski na nogach i głowę smoczą na tylnej części; drugie dziwne zwierzę, nieudane cielę krowy, urodziło się w Waltersdorfie pod Freibergiem w Meissen.
Te dziwne „zwierzęta” przeraziły chłopów i ubogich mieszczan. Luther i Melanchton starali się, aby prosty lud, nie mający pojęcia o rzeczywistej prawdzie, uwierzył w to, co oni mówią. Wystraszyli oczywiście ciemną gromadę wiejską. Luther umiał pisać w swoich broszurkach tak, jak mu się podobało, albo jak potrzebował.
Jeszcze więcej przerazili lud, gdy mu powiedzieli, że potwór pierwszy, łeb ośli, jest Papieżem, a drugi mnichem-cielęcym, czyli głupcem.
Tysiące broszur ozdobionych portretami „potworów”, rozrzucił Luther po całym kraju, powtórzywszy w nich to, co Melanchton dowcipnie skomponował.
Tego rodzaju „nauka religijna” mogła się podobać wesołym studentom, bawiącym się w szynku butelkami piwa, lubiącym różne błazeństwa i t. p., a dojrzali już uczeni omijają takie głupstwa. Melanchton powinien się był wstydzić chwalić się takimi brudami, bo on przecież należał do najzdolniejszych niemieckich uczonych pisarzów. Obowiązkiem jego było szanować swój talent i służyć nim narodowi. Komponując takie bzdurstwa, jakie sklecił razem z Luthrem, starał się ośmieszyć przede wszystkim Papieżów, kardynałów, biskupów i zmusić cały lud do pogardy katolicyzmu.
Niemoralność tryskała z takich wariackich dowcipów i dążeń do przewrócenia Kościoła.
VI.
Nie sam tylko Luther niszczył katolicyzm, lecz także mnóstwo predykantów szło jego drogą. Mnisi uciekłszy z klasztorów, uczyli z ambon nowej religii studentów uniwersyteckich. Każdy predykant mówił inaczej, tłumacząc religię jak mu się podobało. Studenci, zamiast pracować nad poważną nauką humanistyczną, wmieszali się w „nową religię” i kłócili się o nią. Ten chciał taką ewangelię, drugi inną, trzeci jeszcze gorszą. „Wszelkie naukowe studia, leżą na ziemi” — skarżył się rektor wysokiej szkoły.
Z każdym rokiem zapadał się uniwersytet. W roku 1520 było w Wittenbergu jeszcze 311 studentów, w r. 1522 już tylko 72, a w r. 1524 zaledwie 34.
Ruinę nauki zbudowali predykanci. Oni to, egoiści, myślący jedynie o swoim brzuchu i tłustym zarobku, obrzydzili studentom naukę humanistyczną.
Co się stało w wysokich szkołach, działo się także w szkołach ludu. Te szkoły padły jeszcze gorzej aniżeli uniwersytety. Chłopi przestali posyłać swoje dzieci do szkół wiejskich, bo z książeczek Luthra dowiedzieli się, że „księża i uczeni obeszli się z ludem okrutnie”.
Luther nazywał już w r. 1521 uniwersytety „kryjówkami morderców, świątynią Molocha, synagogą demoralizacji”. W jednym z kazań 1521 r. mówił nawet, że „trzeba by wysokie szkoły zmienić na proch, albowiem nic piekielniejszego i diabelszego nie przyszło na ziemię z pożytkiem świata; i nic lepszego nie będzie”. Tak samo mniej więcej pisał do Emsera w r. 1521 Melanchton: „Nic szkodliwszego i bezbożniejszego nie odkryto oprócz uniwersytetów; na Papieżów nie spada ten grzech; sam szatan jest ich twórcą; Wiklef zmiarkował pierwszy, że uniwersytety są szkołami diabłów. Chrześcijaninem nie jest ten, kto się nazywa filozofem”.
Melanchton, rozumny uczony, zmiarkował, że przekroczył nadmierną krytykę wysokich szkół i szkół w ogóle. Wstydząc się niepotrzebnej gwałtowności Luthra, wycofał się z jego religijnego otoczenia.
Luther nie cofnął się… Aż do końca swojego życia twierdził, że „rozum jest kochanką diabła” i t. p.
Jego teoria sprzykrzyła się uczonym i utalentowanym mężom. Najznakomitszy literat swego czasu, Erasmus z Rotterdamu, pisał do Pirkheimera: „Wszędzie, gdzie rządzi lutherstwo, ginie nauka i wiedza… Ewangelia daje wszystkim wyznawcom wolność i powala im tak żyć, jak się im podoba.”
Wolność i swawolne życie było „mądrością” Luthra. Nowa religia nie stała nikomu w drodze, bo nie potrzebowała nawet się modlić. „Za wszystkich chrześcian modlił się przecie Chrystus Pan i otworzył im bramę nieba bez bogobojności” — mawiał ciągle szef „ewangelii”.
Luther cieszył się, gdy mnisi uciekali z klasztorów i żenili się z byle kim. On sam nie myślał wcale o małżeństwie, bo „mu Pan Bóg nie pozwolił uczepić się kobiety”. Stało się znów przeciwnie…Przyszło mu nagle do głowy, że i jemu nie tylko Pan Bóg pozwolił się żenić, ale „nawet rozkazał mu poszukać sobie małżonki. Istna komedia… Dziś przysięgał Luther, że mu Pan Bóg nie pozwala, a jutro rozkazał mu, aby się splótł z niewiastą. Trzeba być szczególnego rodzaju fantastą, aby skakać co chwila inaczej.
Luther zrzuciwszy z siebie suknie klasztorne i włożywszy ubranie świeckie, szukał dobrej żony. Znalazł Katarzynę von Bora, która uciekła z klasztoru z innymi zakonnicami.
W szesnastym roku jej życia umieścili ją rodzice w klasztorze Nimtzsch; 26 lat miała, gdy wróciła z klatki do wolności.
Katarzyna Bora podobała się bardzo „posłańcowi Pana Boga”, ale nie śmiał się do niej zbliżyć, bo była szlachcianką, córką starego rodu. — A niechby mnie odepchnęła od siebie, cóż bym ja robił? — mruczał. — Szlachta nie cierpi chłopów… Bał się niepotrzebnie dumy szlachcianki. Bora ułatwiła mu sama małżeństwo. Zbliżyła się do niego, okazała mu życzliwość i podała mu rękę. Złączyli się oboje 16 czerwca 1525 r. Oboje nie byli urodziwi, co dowodzą ich portrety malowane przez Cranacha. Ich ślub odbył się inaczej, aniżeli przed ołtarzem katolickim. Zapowiedzi nie było, ominięto spowiedź i ołtarz kościelny. Były proboszcz Bugenhagen, a obecnie ewangelik, zaprosił do swego mieszkania Luthra, Borę i ich przyjaciół i pytał się, czy chcą być małżonkami. Gdy odpowiedzieli, że tak, złączył ich ręce. Na tym skończył się ślub bez żadnej uroczystości. W kilka dni potem urządził „nowy małżonek” dla swoich przyjaciół wesołą, sutą kolację, dowodząc w ten sposób, że ewangelikowi „wolno wszystko”.
Wolno było wszystko, ale nie wszystkim, uczonym Niemcom podobało się to „wszystko”. Wielu mężów przed pospiesznym ślubem było w przyjaźni z Luthrem, ale po ślubie zbyt szybkim, niespodziewanym, wycofali się rozumni koledzy z jego otoczenia. Najwięcej gniewał się na niego Melanchton.
Luther czuł, że go mądrzy ludzie opuścili. Pisał do Spalatina: „Zrobiłem się tak małym i wzgardzonym, iż mam nadzieję, że aniołowie będą się ze mnie śmiać a dyabły płakać. Humoru nie miał na dłuższy czas i myślał ciągle o śmierci.
Bał się niespodziewanej śmierci, bo przyspieszył ją sam. On to przecież wzywał w swoich broszurkach ubogich chłopów do walki z katolikami, możnymi panami i bogatymi kupcami.
Nie było nic trudnego wzbudzić chciwość w duszy nędzarza.
W XV stuleciu stroili się w jedwabie, aksamity, srebra, złota, biżuterie Niemcy bogaci i żyli bardzo suto w swoich domach. Dowiedziawszy się o tem, naśladowali ich chłopi zamożni, których było w owym czasie dużo. Bogaci chłopi hulali aż karczmy drżały, a chłopki tańczyły w jaskrawych drogich sukniach.
Nic dziwnego, że ubodzy chłopi zazdrościli swoim bogatym braciom znacznego majątku i wesołego, wygodnego życia. Ucieszyli się, gdy broszurki Luthra zachęcały ich do rewolucji przeciw bogaczom. Te broszurki rewolucyjne stanęły nagle, bo „posłaniec Pana Boga” przekonał się, że przekroczył granicę trzeźwego rozumu i szkodzi całemu narodowi.
Zamiast Luthra zajęli się ubogimi chłopami jego dawniejsi przyjaciele: Tomasz Münzer, Henryk Pfeiffer, Carlstadt, dr. Baltazar Humbaier i inni.
Ci „mędrcy” byli przez pewien czas predykantami i podniecali namiętnie z ambon ciemny lud do walki z bogaczami. Zabierajcie im wszystko, co wam potrzebne — mówili — podzielcie nawet dla siebie połowę majątków książąt, hrabiów i baronów.
Rozumie się, że taka „polityka” podobała się ogromnie nędzarzom.
Dawniejsi przyjaciele Luthra przestali go uwielbiać. Wszyscy „nowi prorocy” zaczęli go badać, krytykować, bo i oni chcieli być geniuszami „posłańcami Pana Boga”. Tomasz Münzer mówił na ambonie, że Luther uczy źle, a on jest „posłańcem nieba”. Nie Luthra posłał Pan Bóg na ziemię, lecz jego, Münzera, i rozkazał mu nie oszczędzać nikogo, gdy trzeba było zuchwalstwo mocno ukarać.
Carlstadt był także przeciwnikiem Luthra i nazwał go „gwałtownym, bezmyślnym człowiekiem, rogatym osłem”.
W ten ordynarny sposób obrażali Luthra także inni dawniejsi przyjaciele. Bowiem każdy z nich chciał być znakomitszym od niego. Luther kazał im trzymać się jego ewangelii, a oni przewrócili religię i politykę do góry nogami, każdy z nich tłumaczył ewangelię inaczej, bo każdy był pyszałkiem.
Luther chciał usunąć rewolucję, którą on rozpoczął. Ale było już za późno. Ubogi, głodny lud, zdemoralizowany przez predykantów i zachęcony do walki z bogaczami, zaczął rabować, co się tylko dało, w miastach i po wsiach. Nie tylko rabował cudze mienie, lecz znieważał, niszczył także kościoły, kaplice katolickie i zabijał jak dzikie zwierzę niewinnych panów i niewinne panie.
W rejwachu niby rewolucyjnym stracili głowę książęta i magnaci. Znalazł się w roku 1525 odważny rycerz, Jerzy Truchsess. Zebrał w Szwabii doskonałą kawalerię i dobre armaty. Dnia 4 kwietnia spotkał bandę chłopską pod Leipheim i rozpędził ją, zabiwszy w bitwie 4,000 ludzi. Predykanta Wese czyli wroga katolicyzmu i ośmiu wodzów chłopskich oddał w ręce kata. W kilka dni potem, 14 kwietnia, spotkał pod Wurzach liczną gromadę bandytów. Szesnaście tysięcy chłopów drapnęło przed nim, ale on przyłapał ich na drugi dzień w pobliżu klasztoru Weingarten i zaczął od razu strzelać z armat. Tak się bandyci wystraszyli, iż oddali w jego ręce broń i przysięgli, że nie będą już niepokoili cesarskiego państwa.
Za przykładem Jerzego Truchsessa poszli: hrabia Filip Heski, książę saski Jerzy, książę Henryk Braunswajgski i kilku drobnych książąt (sąsiadów). Wszyscy ci połączyli swoje wojska w jedną zwartą armię i rzucili się na liczną bandę morderców, prowadzonych przez Tomasza Münzera.
Skończyła się rewolucja…
Książęta i hrabiowie rozproszyli na wszystkie strony wrogów katolicyzmu, zamożnej szlachty i zamożnego mieszczaństwa. Tomasz Münzer, jeden z najpyszniejszych działaczów „nowej religii”, zapłacił swoją dumę życiem. Kat uciął mu głowę toporem. To samo spotkało także wkrótce potem Pfeiffera.
VII.
Luther starał się przerobić na ewangelików wszystkich ludzi, mieszkających w Niemczech. Nie ominął także żydów. Zdawało mu się, że zjedna ich sobie jeżeli będzie ich przyjacielem.
Zaczął w roku 1521 pisać o żydach bardzo życzliwie. „Powinniśmy obchodzić się z żydami przyjaźnie, — odezwał się — bo wielu z nich będzie chrześcijanami”. — „Gdy się chce pomóc żydom, nie trzeba odnosić się do Papieża, lecz do miłości chrześcijańskiej i trzeba ich przyjąć serdecznie”.
Daremnie odgrywał rolę dobrodzieja i przyjaciela. Nie znał widocznie historii, psychologii i polityki żydów. Przyszło do niego trzech judaitów, pytając się czyby on chciał być także żydem. Drwili z niego…
Gwałtowny temperament Luthra zemścił się za żydowski dowcip. Przypatrzywszy się bliżej żydom, ich rabinom, księgom i kupcom, zerwał stosunki z nimi i stał się ich wrogiem. Ani jednego żyda już widzieć nie chcę — mówił. — Nie chciał widzieć żydów, ale chciał za to odkryć ich brudny egoizm.
Około 1520 r. nie było trudno zajrzeć w duszę żydowską, jeśli się ją znało, nie znały jej jeszcze całe narody. Potrzeba było do tego znajomości: historii żydowskiej, talmudu, skrytej pychy, dążącej do zniszczenia „gojów”, chciwości, oszukaństwa, lichwy i wszelakich kłamstw judaitów.
Uczeni hiszpańscy, francuscy, angielscy i włoscy wiedzieli już wówczas kim są żydzi. Włoski literat, hrabia Jan Picolo della Mirandola (ur. 1463 † 1494), znał doskonale język żydowski.
Hebrajskiego języka nauczył się także Luther, co mu ułatwiało badać charakter żydów. Od czasu do czasu pisał o nich i odsłaniał ich podłości.
„Żaden naród nie śmierdzi złotem i srebrem bezustannie tak jak oni; są i będą ciągle chciwymi łajdakami, co nam ich przeklęta lichwa opowiada.”
W dalszym ciągu pisał wiele o nich.
Po pierwsze: „Historia opowiada, że żydzi zatruwają studnie, kradną dzieci i zabijają. Oni są łakomymi psami, mordercami całego chrześcijaństwa.” — „Talmudyści i rabini mówią, że nie jest grzechem zabić „goja”; grzechem jest tylko wtedy, jeżeli żyd zabije żyda.”
Po drugie: „Widzę pisma żydów, które nas przeklinają i życzą nam w swoich szkołach i synagogach wszelkich nieszczęść. Żydzi kradną nasze pieniądze przez lichwę i gdzie tylko mogą. Zdaniem ich, służą Bogu gdy okradają i rabują gojów (chrześcijan).
Po trzecie: „Gdzie widzisz jakiego żyda, albo słuchasz jego nauki, nie myśl inaczej, bo słuchasz trującego bazyliszka, który także zatruwa i zabija. — Gdziekolwiek zobaczysz rzeczywistego żyda, uderz się krzyżem w piersi i powiedz: oto tam idzie żywy diabeł. — Cóż my chrześcijanie chcemy teraz zrobić z tym podłym i przeklętym narodem żydowskim? Trzeba spalić synagogę i szkołę, a co nie da się spalić, zasypać ziemią, aby żaden człowiek nie patrzał na kamienie synagogi albo szkoły. — Trzeba także zburzyć ich domy, bo robią to samo w swoich domach, co robią w szkołach. Byłoby dobrze, gdybyśmy żydów wsadzili pod dach albo do stajni, jak cyganów, aby wiedzieli, że nie są panami w naszym państwie, czym się chełpią. — Trzeba im zabrać modlitewniki i talmudy, które uczą ich bałwochwalstwa, kłamstwa, klątwy. — Należy zabronić im lichwy. Wszystko co posiadają, ukradli nam i zrabowali przez lichwę, bo nie mają innego pokarmu. — W ręce mocnych, młodych rąk żydowskich (obojga płci) trzeba włożyć topory, szpadle, różne narzędzia, aby się nauczyły zarabiać na chleb w pocie nosów. Próżniactwo żydów trzeba wypędzić z ich grzbietów. — Jeśli nie będą pracowitymi robotnikami, należy wyrzucić ich z kraju.”
Luther nie lubił mówić i pisać spokojnie. Gdy się na kogoś rozgniewał, traktował go jak zbója, łotra, złodzieja, szubrawca. Lubił mówić i pisać gwałtownie i potężnie. Ostre słowa tryskały z jego mózgu i ust, nie oszczędzając nikogo. Nawet cesarza Karola, Papieżów, kardynałów, biskupów, książąt, znakomitych autorów lekceważył. Siebie miał za jedynego mędrca i wodza chrześcijaństwa.
Przekonawszy się, że żydzi go nie szanują a nawet lekceważą, zabrał się do nich bystrym okiem i zmiarkował, dokąd oni dążą. Poznał ich bardzo dobrze i odkrył ich różne podłości, szkodliwe dla chrześcijaństwa. Gwałtownie rzucił się na nich i rozkazał im opuścić Niemcy.
Część żydów wystraszyła się, uciekła do tolerancyjnej Polski, a reszta została na miejscu, nie chcąc stracić łatwego i sutego zarobku. Trudno wykurzyć żyda z tego albo owego państwa, gdzie mu wygodnie. Wygodnie było mu zawsze w Polsce i jest mu dotąd, jak w swoim własnym domu, co być nie powinno. Przybłęda, nieproszony gość, nie miał prawa zbudować „państwa w państwie”. Zrozumiał to Luther słusznie i stał się zawziętym antyżydem, gdy się żydom uważnie przypatrzył.
VIII.
Luther nie przestał nienawidzić Papieżów, kardynałów i katolicyzmu. Klął bezustannie nawet podczas modlitwy. Katolik, Willibald Pirkheimer, pisał o nim w jednym ze swoich listów: „Zdaje mi się, że Luther albo zwariował, albo opętał go jaki zły duch; bez wariactwa nie mógłby się rzucać tak gwałtownie i kląć ciągle. Luther klnie podczas modlitwy. Nie może się modlić bez klątw, gdy się zetknie z nazwiskiem Papieża, bo takiego diabła trzeba przekląć i zniweczyć”.
Wariatem Luther nie był. Uczepiła się tylko jego mózgu nieznośna pycha, która mówiła głośno, iż ona tylko zna drogę do nieba i wie wszystko, co trzeba zrobić, aby się pozbyć katolicyzmu. Wielu z jego dawniejszych przyjaciół nie znosiło tej niepotrzebnej pychy. Gdy który z nich zaprzeczał mu coś, rzucał się na niego jak rozgniewany brytan. Melanchton „skarżył się na jego namiętną gwałtowność, na samolubstwo i chciwość panowania; porównał go z demagogiem Kleonem.”
Oprócz tego był Luther zanadto wrażliwym i nerwowym, czego dowodem jego ciężkie choroby. Te ciężkie choroby zaczęły się w roku 1526. Pierwsza z nich przestraszyła go 6 lipca nagłym bólem głowy. Lamentował, że w jego „lewem uchu huczy, dzwoni jak w falach morskich; potem męczył go nieznośny ból, jakby burza przelatywała przez głowę. Chciał się położyć w łóżku, ale zemdlał na progu sypialni.”
Druga, taka sama choroba, dzwoniła i huczała w jego głowie. Miał taki ból, iż nie mógł czytać i pisać kilka tygodni.
Jego wrażliwa i nerwowa natura zaczęła powoli stygnąć. Nic dziwnego; lata jego szły ku końcowi życia. Mówił sam o sobie, że zestarzał i zgnuśniał. Mimo to nie przestał bezustannie walczyć z Rzymem, aby rozszerzyć i wzmocnić „Ewangelię”. Chcąc ułatwić Niemcom wygodne życie i „pełną wolność”, odrzucił wszystko, co się „z czasem stało nauką Kościoła”, mianowicie: mszę św., namiestnictwo Chrystusa Pana, kult Maryi Panny, Świętych, czyściec, dobre uczynki i t. p.
Bardzo się podobała „Ewangelia” Luthra elektorowi saskiemu, landgrafowi heskiemu, niektórym obywatelom Rzeszy niemieckiej, młodzieży uniwersyteckiej i chłopom, bo „Ewangelia” pozbyła się obroży bogobojnego życia i pozwoliła im hulać bez kary. Hulało głównie miasto Wittenberg, w którym Luther stale mieszkał. Tak się rozgniewał lekkomyślnością swoich uczniów i przyjaciół, iż wołał: „precz z Sodomy”. Uciec chciał z tego miasta w lipcu 1545 r., ale mu się nie udało.
Nie udało mu się także zjednać całej Rzeszy niemieckiej dla jego „Ewangelii”, bo cesarz, Karol V, bronił Kościoła katolickiego.
Dnia 18 lutego 1546 r. w nocy opuścił Luther życie na ziemi.
Rzecz dziwna… W niektórych kościołach zawieszano jego portret z tytułem: Divus et sanctus doctor M. Lutherus.
Zdawałoby się, że Niemcy nie zapomną po śmierci „boskiego i świętego doktora” o jego rodzinie, potrzebującej zapomogi. Nikt w całych Niemczech nie spytał się nawet, czy chcą korzystać z ich dobroci.
Żona Luthra obarczona przez pięcioro dzieci, była w trudnym położeniu. Nie mogąc dostać w swojej ojczyźnie ani grosza, udała się z prośbą do króla duńskiego. Król nie odpisał ani słowa. Dopiero gdy Luthrowa żebrała dwa lata później w r. 1552, przysłała jej Królewska Mość 50 talarów.
W Wittenbergu powstała szpetna choroba. Luthrowa, nie chcąc umrzeć w tym mieście, uciekła z dziećmi do Torgau. Nie miała szczęścia… Gdy się konie rozbrykały, wyskoczyła z wozu do rowu. Umarła w Torgau 20 grudnia 1552 roku.
Teodor Jeske-Choiński
27 stycznia 2020 o 06:08
Braun nagrał dobry film na ten temat
27 stycznia 2020 o 18:59
Wniosek z tego tekstu jest taki, że Luter był oszołomem doby renesansu, a źródłem protestantyzmu jest szuria.
28 stycznia 2020 o 08:36
Dokładnie
28 stycznia 2020 o 17:56
Polecam książkę na temat prawdziwego oblicza Lutra:
„Publikacja „Prawdziwe oblicze Lutra” to opracowanie nader aktualne. Autorem książki jest znany już na łamach dwumiesięcznika „Zawsze Wierni” ks. Jean-Michel Gleize, wykładowca w seminarium w Econe i ekspert teologiczny Bractwa św. Piusa X w niedawnych rozmowach ze Stolicą Apostolską.
Omawiając tę książkę warto powiedzieć kilka słów o aktualności tematu, o metodzie zastosowanej przez Autora, a także o zasadniczych zaletach tego tomu.
Temat, a więc obiektywne przedstawienie życia i poglądów ks. Marcina Lutra, stał się gorący i żywy w roku bieżącym z racji na pięćsetną rocznicę niesławnych wydarzeń zwanych Reformacją, w wyniku której całe narody zostały oderwane od Kościoła katolickiego, a ich wierni zostali odcięci od łaski Bożej, od zdrowej doktryny i katolickiej moralności. Europa zaczęła się szybko staczać w kierunku liberalizmu, laicyzmu i tzw. nowoczesności, która ufundowana jest na negacji porządku nadprzyrodzonego i integralnej religii objawionej. Głowną rolę w tych wydarzeniach odegrał oczywiście niemiecki zakonnik, ks. Marcin Luter. Jego postać obrosła legendami, ale nawet wydarzenia prawdziwe bywają pomijane, przeinaczane, albo oceniane fałszywie. W roku tej smutnej rocznicy, gdy nie tylko protestanci wspominają i czczą postać swego założyciela, ale także niestety przedstawiciele Kościoła katolickiego biorą akceptujący udział w tych obchodach, warto sięgnąć po prawdziwy, a nie propagandowy obraz historii. Marcin Luter nie może być przedstawiany w ekumenicznym przebraniu, jako dobrotliwy odnowiciel Kościoła, wierny Bogu, uczciwy i zatroskany o Kościół zakonnik. Luter burzył, zamiast budować. Rocznica Reformacja jest opłakana, a nie radosna. Statua Lutra w Auli Pawła VI na Watykanie to nieporozumie i zgorszenie.
Metoda ks. J. M. Gleize’a wywodzi się z tomistycznego sposobu myślenia. Książka ma strukturę troistą: przedstawione w niej zostało najpierw życie ks. Lutra, potem jego błędna doktryna, a na koniec Wydawcy słusznie dodali aneks – wydaną już w „Te Deum” encyklikę papieża Piusa XI o prawdziwej jedności religii, „Mortalium animos” z roku 1928. Żywot Lutra wprowadza nas do zrozumienia jego doktryny, a z kolei encyklika papieska – pozwala ocenić współczesny ekumenizm i protestantyzm z punktu widzenia zdrowej nauki katolickiej – prawdziwy ekumenizm polega bowiem na nawróceniu błądzących do Kościoła, a nie na szukaniu resztek prawdy wśród błędów protestantyzmu.
Na czym polega tomistyczne myślenie Autora? Francuski duchowny idzie bowiem za wzorem Doktora Anielskiego, który był mistrzem jasności i precyzji. Najpierw jasno stawiał badany problem (questio), następnie wyróżniał w nim wszystkie niuanse, zbierał stanowiska różnych stron (pro i contra), a następnie podawał właściwą odpowiedź (responsio) i zbijał poglądy przeciwne. W filozofii tomistycznej (i w rzeczywistości także) jest tylko jedna prawda na każdy temat. Zadaniem historyka, filozofa czy też teologa jest do tej prawdy dotrzeć, a następnie przekazać ją innym (dominikańska zasada contemplata aliis tradere – „rozważyć i podać dalej”). Ekumeniści nie są tomistami, postępują inaczej: nie wierzą w prawdę, traktują ją jako proces dynamiczny, pozwalają, aby wzajemnie sprzeczne poglądy były jednocześnie (sic!) uważane za prawdziwe (np. katolickie i luterańskie rozumienie Sakramentów, urzędu papieskiego, usprawiedliwienia grzesznika, itd.). To myślenie o proweniencji masońskiej: każdy ma swoje rozumienie prawdy, a masoni są ponad tym, wierzą tylko w człowieka i w boskiego Zegarmistrza.
Ks. Gleize nie zamierzał napisać nowej, źródłowej, gruntownej biografii Marcina Lutra. Takie zadanie wymagałoby wielu lat pracy i zajęłoby kilka tomów. Zresztą, dzieła takie już powstały. Niestety nie są dziś czytane. Katolicy nie znają klasycznych studiów poświęconych twórcy Reformacji, albo uważają je wręcz za nieaktualne. Tymczasem trzeba konieczne przypomnieć ustalenia badaczy, z których wyjdzie na jaw prawdziwy, ciemny obraz niemieckiego buntownika.
Idąc tą drogą Autor książki zebrał najważniejsze rezultaty badawcze uznanych katolickich uczonych i dał nam do rąk krótkie studium (140 stron), jako kompendium charakteru i błędów Lutra, o których dziś nie ma odwagi (albo ochoty) powiedzieć nam nawet Papież. Francuski profesor teologii z tomistyczną jasnością prześledził życie i dzieło Lutra, aby pokazać korzenie jego błędów, które tkwiły w niespokojnym, burzliwym, skrzywionym charakterze zakonnika. Jego zbyt krótka edukacja, nadmierna pewność siebie, brak pokory, uleganie namiętnościom, intelektualna, próżna niezależność, a nawet wrogość do Tradycji, do Rzymu, do scholastyki i wulgarny język, to tylko niektóre cechy tego charakteru. Luter pojawił się na scenie historii w epoce kryzysu, znalazł podatny grunt i zyskał wpływowych sprzymierzeńców. Rzucił iskrę na prochy. Dał okazję do samowoli i grzechu. Jego historia to tylko odwieczna prawda o człowieku, który łatwo skłonny jest do zła, a równie łatwo gotowy jest to zło nazywać dobrem. Nawet w dziedzinie najświętszych spraw – w religii objawionej.
Francuski duchowny był przez cały czas niezwykle obiektywny: poważne wady i błędy Lutra nie stały się dla niego okazją do łatwego moralizatorstwa, ale były podstawą do zadumy nad grozą herezji i nad łatwością jej tworzenia, wymyślania. Ks. Gleize dostrzega również nieliczne zalety niemieckiego reformatora, stara się być obiektywny, relacjonuje przebieg dramatycznych wydarzeń, przedstawia główne herezje Niemca. Dowiadujemy się, w czym Luter odszedł od Prawdy, m.in w doktrynie o powszechnym kapłaństwie, o moralności i niewolnej jakoby woli, o papieżu i Kościele, a także w fałszywej zasadzie wyłączności Pisma Świętego dla dotryny chrześcijańskiej. Szczegóły znajdziemy już w pracach katolickich apologetów, historyków i teologów. Tutaj mamy w ręku skrót.
Trzeba szczerze polecić wszystkim lekturę książki o prawdziwym obliczu Marcina Lutra, a Wydawcy winniśmy serdecznie pogratulować świetnego przekładu, którego dokonał młody uczony, Marcin Beściak, płynnie oddając w naszym języku różne niuanse historii i teologii, obecne na każdej stronie tej książki. Przekład jest przygotowany wyśmienicie. Tego typu opracowania są bronią w walce o prawdę, w walce z herezją. Gdy w Kościele panuje kryzys, katolicy muszą się sami bronić, aby nie zostać protestantami. W tej walce pomoże im ta książka.”
https://dereggio.org/content/8-adam-malaszewski-o-ksiazce-prawdziwe-oblicze-lutra-ks-jean-michelle-gleize-a
30 stycznia 2020 o 19:19
Od lat co niedzielę tuż po południu na TVP1 jest emitowany program „Między ziemią a niebem” redagowany przez posoborową Katolicką Agencję Informacyjną. Od czasu do czasu to oglądam i co tam się odprawia tresura pod ekumenizm z protestantami i prawosławnymi, to jest nie do opisania. Po prostu pełna demoralizacja prostych katolików, którzy to oglądają.
Np tu (od 57:14) https://vod.tvp.pl/video/miedzy-ziemia-a-niebem,19012020,45979465
Że ci wszyscy księża i niby-katoliccy redaktorzy, którzy ten program tworzą, Boga się nie boją.
30 stycznia 2020 o 20:40
@spostrzegawczy
Niestety ryba psuje się od głowy i to wcale nie od momentu pontyfikatu Franciszka. Ci redaktorzy i księża formowali się w duchu „kremówek” i „spotkań ekumenicznych”.
8 lutego 2020 o 23:25
@spostrzegawczy
Nie wiem, co w tym ma być zadziwiającego, ot urok (((posoborowia))). A ci wszyscy księża i niby-katoliccy redaktorzy tworzący ten program, jak i cała (((posoborowa))) hierarchia to albo sami są świadomie szkodnikami, albo mają na tyle wyprane mózgi przez liberałów i modernistów, że za cnotę moralną i miarę miłosierdzia uważają bycie potulnymi wobec wszystkich dookoła (no może poza wiecznie marudzącymi i robiącymi zamieszanie fanatykami, radykałami, fundamentalistami i tradycjonalistami – oni są be) i wobec poglądów tych wszystkich niezależnie od tego jak bardzo są one głupie. Oni serio wierzą, że jeśli nie będą ekumenicznymi baranami to będą niemiłosierni i nienawistni i pójdą za to do piekła.
Osobiście uważam, że najbardziej rozsądną postawą wobec tego posoborowego kleru jest nieoczekiwanie od nich niczego, co byśmy my, jako tradsi chcieli widzieć i bycie przygotowanym na wszystkie możliwości.