Nazywam się Manuel Venator; jestem nocnym stewardem w kasbie w Eumeswil. Nie jestem zbyt przystojny; w zawodach mogę liczyć na trzecie miejsce, wobec kobiet nie popadam w zażenowanie. Wkrótce ukończę trzydzieści lat; mój charakter ocenia się jako przyjemny – tego wymaga choćby mój zawód. W sensie politycznym uchodzę za człowieka sprawdzonego, choć nie za kogoś, kto się szczególnie angażuje.
Tyle co do osoby. Moje informacje są rzetelne, choć jeszcze niedokładne. Będę je stopniowo precyzował; w tym sensie stanowią zalążek dyspozycji.
Precyzować niedokładne, dookreślać nieokreślone coraz to ostrzej i ostrzej: oto zadanie wszelkiego rozwoju, wszelkich starań przebiegających w czasie. Dlatego z biegiem lat wyostrzają się fizjonomie i charaktery. Dotyczy to również rękopisów.
Rzeźbiarz staje najpierw naprzeciw surowego bloku, czystej materii zawierającej wszelkie możliwości. A ona zaczyna słać odpowiedź dłutu; może ją ono zniszczyć albo uwolnić z niej wodę życia, duchową moc. Zależy to od nieokreślonego, nawet dla mistrza; nie zależy w całości od jego woli.
Niedokładność, nieokreśloność, także wynalazku, nie są fałszem. Mogą być złudą – jednak nie mogą łudzić. Twierdzenie niedokładne, jednak nie łudzące, można objaśnić zdanie po zdaniu, aż w końcu sprawa się wyprostuje i ujawni swój sens. Jeśli jednak wypowiedź zaczyna się od blagi, to muszą ją wspierać wciąż nowe kłamstwa, aż w końcu budowla runie. Stąd moje podejrzenie, że już sam akt stworzenia rozpoczął się od fałszerstwa. Gdyby chodziło tu o banalny błąd, wówczas można by raj odtworzyć drogą rozwoju. Starzec jednak ukrył drzewo życia.
Dotyka to mego cierpienia: nienaprawialnej niedoskonałości nie tylko stworzenia, ale także mojej własnej osoby. Prowadzi to do wrogości wobec bogów z jednej albo do samokrytyki z drugiej strony. Być może skłonny tu jestem do przesady, w każdym razie obydwie postawy osłabiają akcję.
Bez obaw jednak: nie powstaje tu traktat o teologii moralnej.
2
Należałoby wpierw sprecyzować, że nazywam się Venator, ale nie Manuel, lecz Martin; jest to, jak mawiają chrześcijanie, imię chrzestne. U nas jest nadawane przez ojca; on nazywa narodzonego, podnosząc go, by okrzyczał ściany.
Manuel natomiast jest imieniem, jakim zwracano się do mnie w czasie, gdy tu, w kasbie, pełniłem służbę; nadał mi je Condor. Condor jest moim szefem jako aktualny władca Eumeswil. Od lat rezyduje w kasbie, wysokim zamku, który wieńczy nagie wzgórze około dwóch mil od miasta, z dawien dawna nazywane Pagos.
Taki układ miasta i twierdzy odnaleźć można w wielu miejscach; jest najwygodniejszy nie tylko dla tyranii, ale dla każdej władzy sprawowanej personalnie.
Trybuni strąceni przez Condora gnieździli się natomiast niepostrzeżenie w mieście, rządząc w municipium. „Jedna ręka skuteczniej działa, trzymając długą dźwignię; gdzie jest wielu, potrzeba fermentu: przenikają materię jak zakwas chleb”. To słowa Viga, mojego nauczyciela; jeszcze będzie o nim mowa.
Dlaczego Condor życzył sobie, a tym samym rozkazał, aby nazwano mnie Manuelem? Czy iberyjskie echo było mu milsze, albo może Martin nie był dla niego wygodny? Tak najpierw przypuszczałem i w rzeczy samej istnieje pewna niechęć, albo przynajmniej pewna wrażliwość w kwestii imion, którą niewystarczająco bierzemy pod uwagę. Niektórzy obciążają dziecko na całe życie imieniem, które odpowiada ich pragnieniom. Wchodzi gnom i przedstawia się jako Cezar. Inni wybierają imię władcy, który akurat jest u steru, tak jak tu u biednych i bogatych jest wielu małych Condorów. Ale i to może zaszkodzić, zwłaszcza w epokach bez gwarantowanej sukcesji.
Większość nie zwraca uwagi na harmonię imienia i nazwiska. „Schach von Wuthenow” wymaga pewnego wysiłku, jest niemal fonetycznym wyzwaniem. Natomiast „Emilia Galotti”, „Eugénie Grandet” szybują lekko i z równowagą w przestrzeni akustycznej. Naturalnie „Eugénie” trzeba akcentować nie po germańsku, ale po galijsku: Öjénie, z osłabionym „ö”. Podobnie tutaj lud oszlifował imię Eumenesa: mieszka w Ömswil.
Teraz zbliżamy się do sedna sprawy: wyrobionej muzykalności Condora, dla której „Martin” jest zgrzytem. To zrozumiałe, środkowe spółgłoski mają bowiem twarde i kanciaste brzmienie, drapią w uchu. Patronem tego imienia jest Mars.
Uwagi godna jest zresztą ta subtelność u pana, który swoją władzę zawdzięcza broni. Tę sprzeczność zrozumiałem dopiero po dłuższej obserwacji, choć rzuca swój cień na wszystkich. Każdy ma bowiem swoją stronę dzienną i nocną, a niejeden zmienia się dopiero z nastaniem zmroku. U Condora te różnice występują z niezwykłą ostrością. Zewnętrznie jest wciąż ten sam: stary kawaler w średnim wieku, o lekko pochylonej postawie człowieka, który często siedzi na koniu. A do tego uśmiech, który pozyskał już wielu – uprzejma jowialność.
Jednak wrażliwość ulega przemianie. Ów za dnia drapieżny ptak, chwytacz, uważnie patrzący w dal i śledzący subtelne ruchy, nocnieje: oczy odpoczywają w cieniu, wydelikaca się słuch. Jest tak, jakby na twarz opadał welon i otwierały się nowe źródła postrzegania.
Condor przykłada dużą wagę do dalekowzroczności: rzadko przychylność znajdzie u niego kandydat w okularach. Dotyczy to zwłaszcza stanowisk dowódczych w armii i straży przybrzeżnej. Kto się o nie ubiega, tego zaprasza na godzinną pogawędkę, podczas której na wylot go prześwietla. Jego gabinet wznosi się w szklanej, obrotowej kopule nad płaskim dachem kasby. Podczas rozmowy Condor zazwyczaj sprawdza siłę wzroku kandydata, wskazując na jakiś statek lub na daleki żagiel i pytając o ich rodzaj i kierunek. Oczywiście poprzedzają to wszystko staranne testy, własny osąd ma je tylko zatwierdzić.
Wraz z przemianą z drapieżnego ptaka dziennego w nocnego sympatia przechodzi z psa na kota, które trzyma się w kasbie. Przestrzeń pomiędzy zamkiem a zewnętrznym murem w kształcie pierścienia jest ze względów bezpieczeństwa pozbawiona roślinności, a zatem stanowi pole ostrzału. Tam, w cieniu bastionów, drzemią albo biegają po pustej przestrzeni silne dogi. Jako że zwierzęta mogą w każdej chwili stać się uciążliwe, przerzucono most z placu, gdzie zatrzymują się samochody, do wejścia kasby.
Gdy mam coś do roboty na tej wolnej przestrzeni, nie wchodzę na nią bez któregoś ze strażników; zdumiewa mnie spokój, z jakim traktują te zwierzęta. Ja odczuwam odrazę już wtedy, gdy trącają mnie pyskami albo gdy ich języki liżą mi dłoń. Pod wieloma względami zwierzęta są mądrzejsze od nas. Najwyraźniej wietrzą moje podenerwowanie, które może spotęgować się w lęk – – – a wtedy by mnie zaatakowały. Nigdy nie wiadomo, kiedy kończy się dla nich zabawa. I to je łączy z Condorem.
Ciemne dogi tybetańskie o żółtych pyskach i żółtych brwiach służą także do łowów. Szaleją z radości, słysząc rogi o poranku. Można je puścić na najsilniejszego przeciwnika; zaatakują lwa i nosorożca.
Nie jest to jedyna sfora. Daleko od kasby, ale jednak widoczny z niej, rozciąga się wzdłuż plaży szereg stajni, remiz, wolier, krytych i otwartych ujeżdżalni. Tam znajdują się też wybiegi dla psów. Condor lubi galopować ze swoimi mignonami tuż przy brzegu morza; otacza ich przy tym sfora bladożółtych psów stepowych; są one przeznaczone do polowania na gazele. Ich bieg przypomina ruchy kierowców wyścigowych lub piłkarzy, którzy odnoszą triumfy tu, na arenie: inteligencja i charakter padają ofiarą nagonki. Ich czaszki są wąskie, o spłaszczonych czołach, mięśnie drżą nerwowo pod skórą. Szczują ofiarę w długim pościgu na śmierć, jakby rozwijała się w nich spirala mechanizmu zegarowego.
Gazela mogła jeszcze uciec, chyba że powalił ją sokół. Zdzierano z niego kaptur i rzucano w powietrze; psy, a za nimi konni łowcy, podążały za jego lotem, który kierował ich do dzikich zwierząt.
Te łowy na rozległych, porośniętych jedynie trawą esparto równinach są wielkim spektaklem; świat staje się prostszy, podczas gdy napięcie narasta. Są najlepszym, co Condor może zaoferować swoim gościom; on sam rozkoszuje się nimi odświętnie, a wiersz z krawędzi pustyni został jakby wręcz dla niego stworzony:
Gdyż dobry sokół, rumak szlachetny i pies wspaniały
Lepsze niż kobiet dwadzieścia na świecie całym.
Jasne jest, że sokolnictwo cieszy się tu szczególnym poważaniem – chwytanie, trzymanie i tresura. Sokoły łowne i rarogi chwyta się tu stalową siatką; inne się przywozi, w tym śnieżnobiałe zwierzęta z dalekiej północy. Żółty Chan, najdostojniejszy gość polowań Condora, przywozi mu te ptaki każdego roku w prezencie. Zagrody sokolnicze ciągną się rozlegle wzdłuż rzeki Sus. Położenie ich nad rzeką sprzyja tresurze. W nadrzecznych lasach gnieżdżą się niezliczone ptaki wodne; gromadzą się na łachach piasku, aby łowić ryby. Przede wszystkim czaple nadają się do szkolenia sokołów przeznaczonych do polowania na upierzoną dziczyznę. Do tego potrzeba znowu innych psów: długouchych spanieli, które chętnie wchodzą do wody; mają sierść z białymi plamami, aby strzelec rozpoznał je w trzcinie.
Głównym sokolnikiem jest Rosner, z wykształcenia zoolog, który z zamiłowania poświęcił się polowaniom. I słusznie zrobił, skoro profesorów spotkać tu można w dowolnej liczbie, podczas gdy taki sokolnik jest szczęśliwym trafem.
A profesorem też jest. Często widuję go w kasbie i w jego instytucie, poza tym spotykam go często na samotnych ścieżkach w terenie łowieckim. Pewnego razu towarzyszyłem mu, śledząc sokoły wędrowne, w drodze do jednego z jego stanowisk obserwacyjnych. Step graniczy tam z wysokimi jak dom krzewami żarnowca, w którego cieniu zaczaił się ów ptasznik. Gołąb na długim sznurku służył za przynętę. Gdy zbliżał się sokół, Rosner szarpał sznur, aby gołąb wzbił się z trzepotem w powietrze. Gdy pochwycił go drapieżnik, wówczas bez trudu można było ściągnąć obydwa ptaki do pierścienia, przez który przebiegał sznur, i opuścić na nie stalową siatkę.
Wszystko to było interesujące jako wzór inteligentnego osaczania. Towarzyszyły temu okoliczności wybiegające poza obszar ludzkiego widzenia i sprawiające wrażenie magicznych. Gołąb musi się zatem wzbić, gdy przelatuje sokół, którego nie jest w stanie odkryć choćby najostrzejszy wzrok. Oko sokolnika zastępuje plamisty ptak wielkości drozda, którego ten przywiązuje obok gołębia, zdolny raczej przeczuć niż rozpoznać drapieżnika z wielkiej odległości. Wydaje wówczas przenikliwie krzyk ostrzegawczy.
Te łowy sprawiają o tyle magiczne wrażenie, o ile cały świat jakby przyodziewał się w pióra. Łowcy jednoczą się w upojeniu ze swoim łupem; utożsamiają się ze swymi chytrymi podstępami. Nie tylko mroczny typ zastawiający pułapki, który całe swoje życie na tym spędził, ale także wykształcony ornitolog zmienia się w Papagena, w marzycielskich tancerzy. Mnie samego ogarnęło owo szybkie i głębokie tchnienie tej pasji.
A przy tym należy zauważyć, że nie jestem myśliwym, a nawet, mimo swego nazwiska, odczuwam wstręt do łowów. Być może wszyscy jesteśmy urodzonymi rybakami lub ptasznikami, a zabijanie jest naszym zadaniem. No dobrze, w takim razie wysublimowałem tę rozkosz. Podczas łowów czaplich współodczuwam raczej z ofiarą, nie z sokołem, który ją zabija. Czapla stara się wzbić coraz to wyżej, lecz sokół wciąż nad nią góruje, aż posypią się pióra.
Gazela to jedna z najsubtelniejszych istot; ciężarne kobiety chętnie przebywają w jej pobliżu, jej oczy sławią poeci. Widziałem, jak pada pod koniec pościgu, podczas gdy sokół trzepocze w kurzu, a psy charczą z wywalonymi jęzorami. Myśliwi bardzo chętnie zabijają piękno.
Jednak tematem nie jest tu oko gazeli, ale oczy Condora i jego dzienne widzenie. Choć będę musiał jeszcze zajmować się polowaniem, i to w najrozmaitszych wymiarach, ale nie jako łowca, lecz jako obserwator. Łowy należą do regaliów, są przywilejem władcy; ukazują istotę panowania nie tylko w sensie symbolicznym, ale także jako rytuał, przez rozlaną krew, którą oświetla słońce.
Mój urząd sprawia, że obserwuję nocną stronę Condora. A wówczas pojawiają się blade twarze w okularach, przesiadując wspólnie jak w sowim gnieździe, co częste w Eumeswil – – – profesorowie, literaci, mistrzowie nieprzydatnych sztuk, smakosze potęgujący przyjemność. Dowcip przechodzi w sferę słuchu. Aluzje nie zasadzają się na słowach, ale na dźwięku lub nawet na mimice – w takim wypadku muszę nasłuchiwać. Rozprawia się na inne tematy, najczęściej artystyczne, a o polowaniu, jak się zdaje, mówi się tylko w sposób zaszyfrowany. Należy to obserwować.
Pomieszczenie jest dźwiękoszczelne; do moich obowiązków należy jego przygotowanie. Condor nie znosi, gdy ktoś głośno i twardo mówi, odczuwa niekiedy przy tym ból. Dlatego rezydującym współbiesiadnikom i urzędnikom nadawał częściowo odmienne imiona, zwracając uwagę, aby razem tworzyły eufonię. Przykładowo Attila, jego lekarz nieodstępujący go ani na krok, został przez niego nazwany „Aldy”. Gdy Condor pragnie zwrócić mi uwagę na jakąś usługę dotyczącą Attili, mówi: „Emanuelo – – –: Aldy”; brzmi to dobrze.
Gdy przedstawiano mnie Condorowi, podobnie jak każdego, kto sprawuje służbę w jego pobliżu, wyszukał dla mnie imię. „Manuel”, „Manuelo”, „Emanuelo” – zależnie od współbrzmienia. Właściwy mu sposób różnicowania i modulowania pogłębia oddziaływanie jego przemówień. W agorze „jak” jest jeszcze ważniejsze od „co”, artykulacja silniejsza od faktów, które jest w stanie zmieniać, a nawet stwarzać.
„Zabiegać o życzliwość”: to także sztuka. Wynalazca tego frazesu był jak lis rezygnujący z rzekomo kwaśnych winogron. Gdy jednak zalotnik siedzi w gabinecie, sprawa przybiera inny obrót. Masy wielbią, podobnie jak ukochana, swojego władcę, gdy ten pojawi się już w alkowie.
Przedstawiono mnie w garniturze służbowym: ściśle przylegającym ubraniu z płótna w błękitne prążki, zmienianym codziennie, pod nim nie noszono bielizny. Do tego mauryjskie pantofle z żółtego safianu. Miękkie obcasy są wygodne i bezgłośne, gdy poruszam się za barem, tam gdzie nie ma dywanu. W sumie jest to coś pośredniego między uniformem a ekstrawaganckim dresem. Chodzi o to, abym ucieleśniał przyjemną służebność w połączeniu z pogodną wesołością.
Podczas prezentacji Condor zdjął mi furażerkę, aby sprawdzić fryzurę. Wypowiedział moje nazwisko, stosując grę słów, której sformułowanie uciekło mi z głowy. Sens był taki, że jest możliwe i trzeba żywić nadzieję, iż pewnego dnia z Venatora uczynić będzie można senatora.
Należy zastanawiać się nad słowami możnowładców. Dopuszczają możliwość wielu wykładni. W sensie rzeczowym chciał może wskazać na ważność mojego stanowiska. Jeśli uwzględni się rangę i honory, do jakich awansują jego mignoni – a dlaczegóż by nie? – to z pewnością nie będzie małostkowy w wypadku nocnego stewarda. Ostatecznie Sykstus IV swoich efebów podnosił do godności kardynalskiej.
Mógł mieć też na myśli osobę. Sympatie rodziny Venator, a przynajmniej mojego ojca i brata, do trybunów są znane w Eumeswil. Wprawdzie obaj nie są aktywni politycznie, wciąż jednak pozostają republikanami z przekonania i sympatii. Stary jeszcze sprawuje urząd, brata zwolniono z powodu dowcipnych gadek. Być może tu był sens tej aluzji do senatora: krewniacy nie powinni mieć na mnie wpływu.
Manuelo: to uzasadnia swego rodzaju protekcję. Jednocześnie otrzymałem fonofor z wąskim srebrnym paskiem, oznaczający wprawdzie podrzędną, ale jednak bezpośrednią służbę tyranowi.
3
Tyle o moim nazwisku i jego wariantach. Następnie doprecyzować należy opis mojego zawodu. To prawda oczywiście, że pracuję jako steward nocny w kasbie, ale wypełnia to jedynie pewne luki mojej egzystencji. Można to wywnioskować już choćby z mojego sposobu opowiadania. Uważny czytelnik może się domyślać, że w gruncie rzeczy jestem historykiem.
Skłonności historyczne i zamiłowanie do historiografii są w mojej rodzinie dziedziczne; nie wynika to jednak z tradycji zawodowych, ale bezpośrednio z genetycznych uwarunkowań. Wskażę choćby na mojego słynnego przodka Jozjasza Venatora, którego główne dzieło Filip i Aleksander od dawna cieszy się uznaniem jako istotny wkład do teorii środowiska. Opus to jest wciąż wydawane, wznowienie ukazało się niedawno. Nie da się w nim przeoczyć zamiłowania do monarchii dziedzicznej; historycy i znawcy prawa państwowego w Eumeswil chwalą je nie bez pewnego zażenowania. Wprawdzie sława wielkiego Aleksandra winna także opromieniać Condora, jednak geniusz jego miał powstać jak Feniks z popiołów.
Mój ojciec i mój brat, typowi liberałowie, dla innych powodów traktują Jozjasza z ostrożnością. Przede wszystkim przeszkadza im przykrawanie przodka do aktualnej sytuacji politycznej, co zrozumiałe. Poza tym wzniosła osobowość jest dla nich czymś niesłychanym. Aleksander jawi im się jako zjawisko żywiołowe, jako błyskawica w wystarczającym stopniu rozjaśniająca napięcia istniejące między Azją a Europą. Istnieje osobliwa zgodność między liberalną a heroiczną historiografią.
Ernst Jünger
Fragment powieści „Eumeswil”. Książka do kupienia TUTAJ.
5 grudnia 2019 o 14:49
Dobre, ciekawe, użyteczne; szkoda, ze u nas było mało takich pisarzy /S.Pieńkowski, A. Nowaczynski, F. Goetel, Dołęga Mostowicz, Z.Unilowski etc./, zatem przedwojenni…
5 grudnia 2019 o 20:49
Ernst Jünger (ur. 29 marca 1895 w Heidelbergu, zm. 17 lutego 1998 w Riedlingen) – niemiecki pisarz.
Ernst Jünger był niemieckim nacjonalistą, ale nacjonalizm pojmował na własny sposób. Podczas pierwszej wojny światowej jako żołnierz był wielokrotnie ranny i wyróżniany najważniejszymi odznaczeniami II Rzeszy, w czasie drugiej – już jako oficer – przebywał głównie w Paryżu. Jünger zachowywał dystans zarówno do NSDAP, do której nigdy nie przystąpił, jak i do osoby Hitlera. Powieść Jüngera Na marmurowych skałach postrzega się jako metaforyczną krytykę nazizmu.
Jünger przeprowadzał na sobie eksperymenty z wieloma narkotykami – m.in. jako jeden z pierwszych opisywał doświadczenia z LSD (znał się z jego odkrywcą, Albertem Hofmannem). Podróże pod wpływem psychodelików zainspirowały go do napisania Drogen und Rausch (Przybliżenia. Narkotyki i upojenie). Pisarz zajmuje się w niej filozoficznym aspektem odurzenia, ksiązka stanowi studium ludzkich transgresji i środków, za pomocą których ludzie przekraczali granice rzeczywistości. Ponadto pasją, która pochłaniała go przez całe życie, było zbieranie owadów.
Urodził się jako pierwsze dziecko aptekarza. W czasie jego dzieciństwa rodzina przenosiła się kilkakrotnie, między innymi do Hanoweru, gdzie Ernst uczęszczał do gimnazjum. Jako 18-latek pod wpływem książek opisujących przygody europejskich kolonizatorów w Afryce, zgłosił się do służby w Legii Cudzoziemskiej. Szybko jednak powrócił do Niemiec na skutek interwencji swojego ojca.
W 1914, po wybuchu wojny, zgłosił się na ochotnika do armii. W listopadzie 1915 został skierowany na front do Szampanii. Służył na froncie zachodnim, głównie we Francji. W ciągu kolejnych czterech lat czternastokrotnie był ranny, został odznaczony między innymi Krzyżem Żelaznym I klasy oraz Orderem Pour le Mérite – jako jeden z ostatnich. Był ostatnim żyjącym kawalerem tego orderu. Zakończył wojnę jako dowódca kompanii szturmowej w stopniu porucznika.
Po wojnie wydał swoje okopowe wspomnienia, które zostały entuzjastycznie przyjęte przez prawicową prasę. W 1923 zawiesił karierę w wojsku. Zajął się studiami – zoologią i filozofią – których jednak nie ukończył. Zwrócił się ku pracy pisarskiej i dziennikarskiej. Po przejęciu władzy przez nazistów odrzucił ich propozycje zajęcia miejsca w Reichstagu oraz członkostwa w tzw. akademii poetów (Dichterakademie). Pociągnęło to za sobą różne nieprzyjemności, m.in. przeszukanie mieszkania przez Gestapo.
W 1939 wydał powieść Na Marmurowych Skałach, która zapoczątkowała serię powieści fantastycznych w jego twórczości. Kolejne były: Heliopolis (1949), Szklane pszczoły (1957), Eumeswil (1977) oraz Problem Aladyna (1983). W Szklanych pszczołach Jünger poddał konserwatywnej krytyce rozwój techniczny – przeciwstawiał technikę naturze oraz zwrócił uwagę na zagrożenia ze strony postępu technicznego, a także na potrzebę przeciwdziałania im.
Po wybuchu wojny Jünger jako oficer Wehrmachtu został skierowany do stolicy okupowanej Francji, gdzie zajmował się cenzurą listów. W tym okresie nawiązał stały kontakt z przedstawicielami paryskich elit kulturalnych pozostałych po klęsce 1940 we Francji. Spotkał się m.in. z Jean-Paulem Sartrem i Picassem.
Po ostatecznej klęsce III Rzeszy pisarz nie zgodził się na wypełnienie denazyfikacyjnego kwestionariusza i otrzymał zakaz publikacji w brytyjskiej strefie okupacyjnej, który został uchylony w 1949. Wtedy mieszkał już w Wiflingen w Badenii-Wirtembergii. W dalszych latach swojego życia wciąż podróżował, brał udział w spotkaniach upamiętniających ofiary wojen, wydawał kolejne książki. Otrzymał wiele nagród literackich oraz niemieckich odznaczeń, w tym Order Zasługi Republiki Federalnej Niemiec.
7 grudnia 2019 o 13:40
Wiele, wiele lat temu pamiętam jak tłumaczył i propagował w poznańskim „Stanczyku” germanista W. Kunicki z Wrocławia/obecnie prof. na UWr., politologia?!/dawniej B. Bieruta… Potem poszło to dalej w świat, dzięki również innym…
8 sierpnia 2020 o 12:19
Polecam lekturę „Publicystki politycznej”:
https://www.nacjonalista.pl/2010/05/02/ernst-junger-publicystyka-polityczna/