Zupełnie naturalnie i słusznie, wśród przeciętnych konsumentów literatury, cieszy się wziętością ów zbiornik energii wybuchowej, opowiadania detektywne i owe pełne cukierków sklepy, zwane noweletkami. Nietrudno przekonać się, że wszyscy wykształceni i niewykształceni, wynosimy już z domu ciekawość do morderstw i wyznań miłosnych. I doprawdy niezwykłym faktem jest mały stosunkowo popyt na romanse nawet najbardziej przerażające, wobec wziętości literatury, zajmującej się sprawami oczywistemi i przygnębiającemi. Zdawałoby się, że ludzie ani w połowie nie interesują się miłością i morderstwem tak, jak ilością i rozmaitością kształtów kluczy domowych w Londynie, lub czasem, którego potrzebuje świerszcz do przeskakania z Kairo do Kap. Olbrzymia ilość głupkowatej i niepożytecznej prawdy, przepełniająca gazety i liczne czasopisma ilustrowane, należy zapewne do tych niezwykłych gatunków strawy, którą żywiono człowieka zawsze. Wprost uwierzyć trudno, że niedorzeczne te statystyki posiadają większą popularność, niż najbujniejsza walka uczuć lub krew mrożące tajemnice. Równa się to czytaniu w czasie zimowych wieczorów humorystycznych ustępów rozkładu jazdy. Pojęcie o tem dałby nam obraz człowieka, który nie może wypuścić z rąk anonsu dr. Hommla o Hematogenie, dopóki nie dowie się co się stało z ciężko chorym młodzieńcem z Włocławka. Większość, niezależnie od wykształcenia, czuje, że mogłaby swobodnie czytać tanie detektywne historje i noweletki, popuściwszy wodzów pierwiastkom niskim i powierzchownym własnej natury; w najgorszym razie mogłaby je konsumować jak zrazy lub befsztyki. Literatura natomiast informacyjna stanowi dla nas zupełną tajemnicę. Niezdolni jesteśmy do zajęcia się nią podobnie, jak długotrwałą lekturą prowincjonalnej adresowej księgi. Czytanie rzeczy podobnych nie sprawiałoby nam zwykłej przyjemności; byłoby raczej uciążliwym i zasługi godnym wysiłkiem. I to właśnie budzi w nas niezmierne poprostu zainteresowanie do tej szczególnej gałęzi popularnej literatury.
W zasadzie posiada ona na swe usprawiedliwienie jedną okoliczność. Konsumentom tej dziwacznej wiedzy należy przyznać, że, w przeciwieństwie do ogółu są tak bezinteresowni, jak prorok-wizjoner lub dziecko zaczytane w baśniach. Odsłania się tutaj odpowiedź na pytanie: jakiemu zdaniu należy zaufać w ocenie tej literatury; najmniej wszakże wypadałoby ufać tłumaczeniom i sądom ludzi o wykształceniu niższym.
Pospolite uzasadnienie popularnej potrzeby informacji, podane przez osobę cokolwiek kulturalną brzmiałoby, że ludzie zwyczajni interesują się przede wszystkim ze swego otoczenia faktami zbytecznymi. Całkiem powierzchowne badanie wykazałoby, iż cokolwiek byłoby przyczyną wziętości tych zwariowanych encyklopedyj, nie mają one nic z użytecznością wspólnego. Wersja o życiu, zawarta w groszowej noweletce, może być lunatyczna i niewiarygodna, lecz z całym prawdopodobieństwem będzie zawierała więcej faktów, związanych z codziennym bytem, jak obliczenie: ile ogonów krowich potrzeba położyć, by dotrzeć do bieguna północnego. O wiele więcej jest ludzi zakochanych, niż mających ochotę zbierać i liczyć ogony krowie.
Zdaje mi się, że źródeł tej szeroko rozpowszechnionej żądzy informacyj dla samej informacji, szukać należy w innych, głębszych pokładach natury ludzkiej, nie zaś w codziennych potrzebach, które leżą tak blisko powierzchni życia, iż nawet filozofowie socjalni odkryli je w tym potężnym, wiecznym instynkcie do uduchowienia i wtrącania nosa do spraw cudzych, cechującym wielkie ruchy ludowe, bodaj n. p. Krzyżowe wyprawy i uliczne bunty.
Miałem raz przyjemność spotkać człowieka, który w życiu prywatnym postępował zupełnie jak owe gazety. Rozmowa jego składała się z fragmentarycznych informacyj o wysokości, ciężarze, głębokości, czasie i zaludnieniu. Była to zmora głupoty. Podczas najkrótszej pauzy w rozmowie mógł on zapytać n. p. czy rozmówcy nie wiedzą przypadkowo, ile beczek rdzy zeskrobuje się co rok z mostu Menai, lub też ile sklepów konkurencyjnych wykupił pan Whiteley, od chwili otwarcia własnego interesu. Stosunek znajomych do tego niewyczerpanego gaduły wahał się, zależnie od jego obecności, między strachem, a obojętnością. Okropną była myśl, iż mózg jednego człowieka nabity jest tak niesłychanym bogactwem bez pożytku. Równało się to zwiedzaniu imponującego muzeum, galeryj, serwantek z próbkami błota ulicznego, zwyczajnym wapnem, połamanymi laskami i lichym tytoniem. Po latach dopiero dowiedziałem się, że ten nieznośnie prozaiczny, nudny człowiek był w rzeczywistości poetą. Przekonałem się, że każda próba jego wszechstronnych informacyj była absolutnie i bezwstydnie kłamliwa, że obmyślał ją sobie za każdym razem, idąc z wizytą, dowiedziałem się, że nie zeskrobuje się żadnej rdzy z mostu Menai, zaś pan Whiteley i konkurenci byli tworami poetyckiego mózgu. Natychmiast potem odczułem żarliwy respekt przed człowiekiem, który był tak przygodnym, zupełnie bezinteresownym i jednostronnym łgarzem. Był to zapewne wypadek l’art pour l’art.
Żart, uprawiany z taką powagą przez dłuższy przeciąg czasu, należał do kategoryj żartów, graniczących z wszechwiedzą. Podczas rozmyślania nad tym przekonałem się, że bajeczne te trywialności, które zazwyczaj robią wrażenie ordynarnych i trzeźwych, stały się rzeczą świetną i malowniczą, gdy dojrzałem w nich twórczość ludzkiego mózgu. I tutaj, przypuszczalnie, dotknąłem zasadniczego rysu warstw kulturalnych, który nie pozwala, a może nigdy nie pozwoli im widzieć z właściwą ludowi potęgą wyobraźni. Ludzi tylko wykształconych, trudno byłoby przekonać, że ziemia nasza jest miejscem interesującym. Patrząc na dobre lub złe dzieło sztuki są niem zainteresowani, ale, spotkawszy na ulicy anons lub kilku ludzi, mijają ich z uprzedzeniem. Tymczasem dla ludzi zwyczajnych świat ten jest arcydziełem, jakkolwiek jak wiele arcydzieł, bezimiennym. Oczekują oni od życia takiego samego wzruszenia, jakie daje im komedia, za którą płacą bilet wejścia. Dla zblazowanych oczu współczesnych wszechświat przedstawia rzeczywiście obraz przekreślony i zamalowany, bazgrotę dziecięcą na tablicy nocy; gwiazdy są tu zwykłym wzrokiem, mającym uchodzić za tapetę; kwiaty i owoce mają tak pospolity szych, jak niedzielny kapelusz kwiaciarki.
Strąceni przez sztukę na poziom sztuki straciliśmy całkowicie ów prymitywny i typowy smak ludzki — smak nowości. Rozumiem przez to rozkosz doznawaną z wiadomości takich n. p. że, w Sant Wales umarł człowiek w wieku 110 lat lub, że podczas pogrzebu w San Francisco spłoszyły się konie. Bardzo wiele z religijnych i politycznych spraw pierwotnego świata, niezliczone cudy i historie bohaterskie wynikły z tej właśnie miłości do wydarzeń, z tego boskiego wynalazku — plotki. Gdy chrystianizm uznano za naukę dobrą i nową, rozpowszechnił się on szybko nie dlatego, że był dobry, lecz dla swej nowości. Stąd robotnik z którym rozmawialiśmy w pociągu o gazetach codziennych, nie interesował się walkami w parlamencie i w stowarzyszeniach zawodowych, co byłoby dla niego pożyteczne i za takie uchodzi; zajmowały go natomiast wiadomości o niezwykle wielkim wielorybie, wyrzuconym przez fale na wybrzeża Orkney lub pogłoska o pewnym milionerze, n. p. panu Harmsworth, tłukącym sto fajek w ciągu roku. Warstwy kulturalne, przesycone i zdemoralizowane zupełnym oddaniem się sztuce i nastrojom, niezdolne są do zrozumienia próżniaczej i wspaniałej bezinteresowności niedzielnego czytelnika. Posiada on jeszcze resztki tego uczucia, które winno stać się prawem rodowym człowieka, uczucia mówiącego, że nasza planeta jest nowym domem, dopiero co zajętym przez nas wraz z naszym bagażem. Każdy szczegół na niej ma wartość, to też z prawdziwym instynktem sportsmena nasyca się człowiek przeciętny rozkoszą wobec drobiazgów, niezwykle zawikłanych, bez znaczenia, przy tym zbytecznych i trudnych do odkrycia. Owe stronice gazet, opisujące olbrzymie poziomki, lub deszcze z żabami, reprezentują w istocie popęd powszechny, który stworzył hydrę, żelaznego wilka i człowieka z psią głową. Lud średniowieczny interesował się smokiem, czy też zjawieniem diabła nie dlatego, że cenił w tym cudowną idyllę poetycką, lecz ponieważ wierzył w ich istnienie naprawdę. Nie stanowiło to, podobnie do wielu artystycznych utworów, ucieczki przed nędzą świata; było czymś rzeczywistym, ilustrującym wymownie płodną poezję świata.
Nie przeczę, iż wiele zarzutów da się postawić i postawiono już literaturze informacyjnej. Jest ona bezkształtna, trywialna, może dawać błędne pozory wiedzy, podlega bez wątpienia wraz z resztą literatury popularnej oskarżeniu, iż rabuje możliwości pracy użyteczniejszej, na pewno przez stratę czasu a może i przez psucie estetycznego smaku. Zarzuty te jednak słyszymy ustawicznie ze wszystkich stron tak dalece, że dziwić się wprost należy, skąd wspomniane gazety biorą miriady swoich czytelników. Naturalna konieczność i naturalna pomyślność, wywołująca tak niedojrzałe rzeczy stanowią o wiele rzadziej przedmiot obserwacji; a przecież zdrowe apetyty, ukryte poza nałogami demokracji, godne są na pewno takiego samego studium, jakie poświęcamy od dawna zdetronizowanym dogmatom lub intrygom republik, usuniętych od wieków z powierzchni ziemi. Założeniem i wnioskiem moim jest: zamiłowanie do łataniny, gałganów mądrości dziennikarskiej i historii nie jest być może, jak się to głosi stale, starczą i wulgarną ciekawością zgrzybiałego ludu, ale po prostu dziecinną ciekawością ludu jeszcze młodego, który po raz pierwszy staje wobec historii. Innymi słowy wyjaśniam: w czasopismach uprawia się ten sam rodzaj gawęd wymłóconych, przepowiedni i konwencjonalnych, osobliwości, które mogłyby być opowiadane w gospodzie. Wiedza sama przez się jest tylko specjalizacją i przerostem tego pożądania wiadomości niepożytecznych tak znamiennego w młodzieńczym okresie człowieka. Ale wiedza wyodrębniła się w dziwny sposób od plotek i zwykłych nowin, od kwiatów i ptaków; ludzie przestali uważać, że pterodaktylos był tak samo świeży i naturalny jak kwiat, kwiat zaś podobnie jest potworny jak pterodaktylos. Odbudowa mostu między wiedzą a ludzką naturą, stanowi jedną z największych konieczności świata. Wszyscy, zanim przejdziemy do jakichkolwiek wizyj i twórczości, musimy udowodnić, że potrafimy zadowolić się planetą pełną cudów.
Gilbert Keith Chesterton
Fragment książki „Obrona rzeczy wzgardzonych” wydanej przez Instytut Norwida (część środowiska NOP).
Najnowsze komentarze