Powieść Zofii Kossak, świadka wydarzeń rewolucji bolszewickiej i dramatu wielu Polaków na Kresach. „Padał w gruzy dawny porządek, oparty na rządach dynastii carskiej, ale zarazem starano się także doszczętnie zburzyć wszelkie ślady dominującej tam kulturalnie polskości.”
W odległym od wydarzeń europejskich zakątku, w szczelnie odciętej od powstającego właśnie państwa polskiego ziemi, działy się rzeczy wielkie, o całej przyszłości tego kraju na długie czasy decydujące. Padał w gruzy dawny porządek, oparty na rządach dynastii carskiej, ale zarazem starano się także doszczętnie zburzyć wszelkie ślady dominującej tam kulturalnie polskości. Autorka patrzała z bliska na postęp tych usiłowań i miała sposobność obserwować je jak najdokładniej, będąc jedną z ich ofiar. (…) Toteż opis wydarzeń, jakie ludność, czy to polska, czy to ruska, przeżyła od wybuchu rewolucji rosyjskiej aż do wkroczenia pierwszych oddziałów regularnych wojsk polskich, będzie z pewnością raz na zawsze jednym z najcenniejszych i najwiarygodniejszych materiałów dla przyszłych historyków tych wypadków?
Ze Wstępu Stanisława Estreichera do pierwszego wydania „Pożogi”
Przez całą prawie zimę 1918 roku powiatowe miasteczko Starokonstantynów przepełnione było wypędzonymi z majątków obywatelami i bolszewickim wojskiem. Współżycie tak skrajnie różnych elementów byłoby nie do pomyślenia w czasach właściwego bolszewizmu, tj. w latach 1919, 1920 i dalszych. Toteż ilekroć opisując dzieje 1918 roku, wspominam słowo „bolszewicy”, mam ochotę zawsze dodać – „pseudobolszewicy” lub „kandydaci bolszewizmu”. To, co określano podówczas mianem panowania sowietów, było zaledwie słabą przygrywką, nieudolnym przygotowaniem do dalszego ciągu.
Między bolszewikami lat wcześniejszych a następnych leżała podobna różnica, jak między normalnym, rozwłóczonym psem bezpańskim a psem dotkniętym wścieklizną. Bolszewicy 1918 roku pozostawali jeszcze niewątpliwie ludźmi. Zabijali z łatwością, kto im wszedł w drogę, ale musieli mieć ku temu jakiś, choćby błahy, powód. Nie torturowali nikogo. Grabili, ale grabież ta nie była tak zorganizowaną i udoskonaloną jak w latach następnych. Ówcześni „towariszcze” był to po prostu ciemny, rozwydrzony motłoch, szczęśliwy swą bezkarnością, nie znający żadnej władzy. Ufny w swą potęgę, pozwalał sobie na pewien rodzaj tolerancji w stosunku do innych żywiołów, którym żyć z łaski pozwalał, pod warunkiem, by go niczym nie drażniły. Nie znosił jednej rzeczy: widoku „pagonów”2, a ujrzawszy je, ryczał jak buhaj, gotów zmiażdżyć śmiałka. Ani pracować, ani bić się nie chciał i nie byłby bił się z nikim.
Były to bandy nie tylko niekarne, ale w najwyższym stopniu tchórzliwe, i nic nie byłoby łatwiejsze wówczas jak zgniecenie bolszewizmu. Dosyć już liczne wojska ukraińskie nie różniły się niczym od rosyjskich wojsk sowieckich. Te same szare szynele, pozbawione wszelkich odznak, te same twarze bezmyślnych pijaków. Emblemata późniejsze: lew ukraiński, pięcioramienna gwiazda sowiecka – nie weszły jeszcze w użycie i tylko wewnętrzne przekonanie danego „pułku” znaczyło o jego przynależności politycznej. To zaś przekonanie zmieniało się często, z giętkością zdumiewającą. Bojowe te armie zmieniły się w Starokonstantynowie kilkakrotnie w ciągu zimy. Oficjalnie nazywało się to, że Ukraińcy lub bolszewicy „zdobyli” miasto. Walki te nie były jednak krwawe. „Nieprzyjaciel”, zbliżywszy się, wysyłał parlamentarzy, którzy proponowali dotychczasowej załodze wyjście z bronią w ręku i z wszelkimi honorami. Z kurtuazją godną naśladownictwa dotychczasowi okupanci wychodzili, zazwyczaj w nocy dla uniknięcia gaudium tłumu i przedstawiania Komitetowi niezapłaconych rachunków. Pewien procent żołnierzy, zatrzymywany w Starokonstantynowie przez ważne sprawy prywatne, pozostawał w mieście, z chętną gotowością przyjmując nazwę i barwy nowo przybyłego wojska. Rankiem miasto budziło się pod nową okupacją, o czym zawiadamiał publiczność olbrzymich rozmiarów afisz, przylepiony przed kościołem. Publiczność na afisz, płomienno-czerwony lub przez pół niebiesko-żółty, patrzyła się obojętnie, a zmiany okupantów nie brała do serca. Zarówno jedni żołnierze, jak drudzy, zdejmowali na ulicy lepsze futra, grabili sklepy i strzelali wieczorami dla rozrywki. Nikomu specjalnie nie zależało na tym, by właśnie Ukraińcom, nie bolszewikom, oddać swój złoty zegarek, albo ostatnią, z pogromu ocaloną dachę.
***
Zofia Kossak-Szczucka. Jedna z najwybitniejszych pisarek XX wieku, publicystka, współzałożycielka społeczno-katolickiej organizacji Front Odrodzenia Polski oraz Rady Pomocy Żydom („Żegota”). Odznaczona medalem „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” oraz tablicą pamiątkową w Jerozolimie. Zofia Kossak-Szatkowska primo voto Szczucka (1889-1968) wywodzi się z rodu wybitnych malarzy. Jest córką Tadeusza, bliźniaczego brata Wojciecha Kossaka i wnuczką Juliusza Kossaka. Urodzona w Kośminie nad Wieprzem, dzieciństwo i młodość spędziła na Lubelszczyźnie i na Wołyniu, gdzie przeżyła piekło rewolucji bolszewickiej. Swoje wspomnienia z tego okresu opisała w „Pożodze”, która jednocześnie stała się jej udanym debiutem literackim. Po śmierci męża, Stefana Szczuckiego, osiadła w 1923 roku w Górkach Wielkich na Śląsku Cieszyńskim, gdzie ponownie wyszła za mąż w 1925 roku za Zygmunta Szatkowskiego, oficera WP i historyka wojskowości. W okresie międzywojennym w Górkach Wielkich powstały jej najwybitniejsze utwory: książki poświęcone Śląskowi (m.in. „Nieznany kraj”, „Wielcy i mali”), utwory dla dzieci i młodzieży („Kłopoty Kacperka góreckiego skrzata”, „Topsy i Lupus”, „Bursztyny”), opowieści hagiograficzne („Szaleńcy Boży”), a przede wszystkim wielkie powieści historyczne, wśród których trylogia: „Krzyżowcy”, „Król trędowaty”, „Bez oręża”, tłumaczona na 16 języków, przyniosła jej rozgłos i znaczące nagrody. W 1939 roku Zofia Kossak opuściła Górki Wielkie. Lata okupacji spędziła w Warszawie. Zaangażowana w pracę konspiracyjną, redagowała podziemną prasę, była współzałożycielką Rady Pomocy Żydom („Żegota”). Za tego rodzaju działalność została odznaczona medalem „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” oraz tablicą pamiątkową w Jerozolimie. Przeżyła obóz koncentracyjny Auschwitz II-Birkenau („Z otchłani”), a potem Pawiak, gdzie została skazana na śmierć. Uwolniona w lipcu 1944 roku dzięki staraniom władz podziemia, wzięła udział w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie wyjechała z kraju i przebywała w Anglii. Razem z mężem pracowała w trudnych warunkach na farmie Trossell. „Wspomnienia z Kornwalii 1947-1957” wydane w 2007 roku stanowią zbiór barwnych zapisków z tamtego okresu. Podczas przymusowej emigracji powstało wysoko cenione przez zagranicznych krytyków i czytelników „Przymierze”, a także „Rok polski”, i cz. I „Dziedzictwa”. W 1957 roku pisarka powróciła do Polski i osiadła w ukochanych Górkach Wielkich. Zamieszkała w domku dawnego ogrodnika, w którym obecnie mieści się Jej muzeum biograficzne (dwór górecki spłonął w roku 1945). Tutaj spędziła ostatni okres swego życia, pracując wspólnie z mężem nad „Troją Północy”, dalszymi częściami „Dziedzictwa” i innymi utworami. Pochowana została na cmentarzu w Górkach Wielkich obok ojca Tadeusza Kossaka i synka Julka Szczuckiego.
Najnowsze komentarze