Temat eboli zniknął ostatnio z pierwszych stron gazet, choć sam problem nie zniknął – co najwyżej, po krótkiej panice uznano, że nie jest nasz. Tymczasem zagraniczna agencja prasowa nadała parę dni temu dziwną depeszę z Wysp Kanaryjskich. Czarno-białe zdjęcia, na których widać, że jacyś Czarni lądują na plaży pełnej Białych, którzy chcą sobie przyczernić skórę, zdobywały już World Press Photo, więc to żadna nowość. Jedyna nowość w tej wiadomości polegała na tym, że na Kanarach plaża należała do nudystów i kiedy fale wyrzuciły na brzeg 23 Afrykanów, wybuchła panika.
Najpierw wszyscy się ubrali. Większość zaraz uciekła, tym bardziej, że plażowy sanitariusz, który pobieżnie zbadał rozbitków, zauważył, że paru ma gorączkę. Rozniosło się po plaży, że to ebola, tym bardziej, że niektórzy przyznali się, że są z Gwinei i Sierra Leone. Tym nudystom, którzy zostali na plaży, wycieńczeni Czarni kojarzyli się z zombie z hollywoodzkich horrorów, więc i reszta uciekła, jeśli nie liczyć garstki odważnych kinomanów, która zajęła się wielogodzinną obserwacją wyrzuconych na brzeg. Z leżaków rządkiem ustawionych na wydmie. Było zresztą bezpieczniej, bo służby sanitarne rzuciły Czarnym maski ochronne na usta i nosy, żeby nie kropelkowali, no i ustalono piaszczystą strefę bezpieczeństwa szerokości 20 metrów, w oczekiwaniu na jakieś rozwiązanie.
Po licznych naradach i konsultacjach wysłano po kilku półżywych Czarnych karetki pogotowia, a po resztę, która utrzymywała się na nogach, ciężarówkę, która służy do wywożenia śmieci. Zawiozła ich ona do miejscowego aresztu, w którym poczekali na realizację procedury wydalenia do Afryki. Może ta historyjka dostałaby się do światowych mediów, gdyby któryś z tych Afrykanów rzeczywiście miał ebolę. Ale okazało się, że nie. Cierpieli na banalne wycieńczenie organizmu. Gdyby mieli ebolę, byliby pierwszymi chorymi Afrykanami w Europie. Nic z tego, więc na pamiątkę zostanie im tylko grupowe zdjęcie na śmieciarce.
Do tej pory w Europie jedynymi chorymi na ebolę byli Europejczycy, których ewakuowano z Zachodniej Afryki, lub pielęgniarki, które się od nich zaraziły. Na Kanarach miejscowa prasa wyjaśniła, że jeśli chodzi o tych Czarnych, którzy mogą wylądować na plaży, to nie należy się ich bać: gdyby byli naprawdę chorzy, umarliby w drodze, jeszcze w Afryce. Regiony, gdzie trwa epidemia, leżą daleko. Droga kandydatów do emigracji do Senegalu lub Sahary Zachodniej, gdzie mogą liczyć na jakiegoś przewoźnika, trwa czasem miesiącami, do tego dochodzą tygodnie czekania na wolne miejsce na dziurawej krypie, którą ów przewoźnik zaryzykuje podróż. A okres inkubacji choroby to góra 21 dni. Samolotami chorzy Afrykańczycy nie przylatują, bo po pierwsze europejskie wizy dostają tylko ludzie władzy i bogacze żyjący w dzielnicach szczelnie oddzielonych od reszty narodu, po drugie linie lotnicze prawie w ogóle już stamtąd nie latają, a po trzecie żadnego przeciętnego Afrykanina z Zachodniej Afryki, zazwyczaj nędznego wieśniaka, nie stać na bilet. Europa może być więc spokojna. Nie ma co się dziwić, że szum w prasie ustał.
A psik!
Jedyne, co ostatnio mogło być od biedy interesujące, to wywiad z Francisem Boylem, który dotarł do mnie za pośrednictwem zagranicznego radia. Boyle to nie byle kto – amerykański profesor prawa międzynarodowego i specjalista od współczesnych ofensywnych broni biochemicznych, autor książek na ten temat. To on był redaktorem amerykańskiej ustawy antyterrorystycznej o broniach biologicznych (Biological Weapons Anti-Terrorism Act) z 1989 r. Otóż ów profesor zwraca uwagę, że akurat w trzech krajach, w których wybuchła obecna epidemia, tj. w Gwinei, Liberii i Sierra Leone, Stany Zjednoczone zbudowały trzy laboratoria BSL-4 (Biological Safety Lab poziom 4) wyspecjalizowane w badaniach nad ofensywnymi i defensywnymi broniami biologicznymi.
Zainstalowano je tam, bo Stany muszą na swoim terytorium przestrzegać Konwencji o Zakazie Broni Biologicznej i Toksycznej, którą podpisały, a ani Gwinea, ani Liberia tego nie zrobiły. Sierra Leone owszem, ale to praktycznie kolonia brytyjska, więc po znajomości laboratorium działało tam aż do tegorocznego lata. Zostało zamknięte przez lokalne władze, bo w Kanemie, gdzie się mieściło, powstał największy w Afryce ośrodek dla chorych na ebolę i nawet miejscowa władza, choć przekupiona, miała dość. Boyle się nie dziwi, że w tej sytuacji Stany Zjednoczone, zamiast lekarzy, wysłały do regionu 3 tys. żołnierzy.
Według jego informacji owe laboratoria pracowały nad mutacją od dawna znanego zairskiego wirusa ebola: eksperymentalnym połączeniem owego zarazka z wirusami zwykłego kataru. Stworzono GMO – organizm zmodyfikowany genetycznie i – on to mówi otwartym tekstem – wszczepiono paru tysiącom miejscowych wieśniaków w ramach rutynowej kampanii szczepień. Jego zdaniem to właśnie przyczyniło się do tak szybkiego rozprzestrzenienia się wirusa w regionie, w którym nigdy wcześniej nie występował. Jego śmiertelność ocenia wyżej niż 50%, o których mówi Światowa Organizacja Zdrowia (WHO).
Niezastąpiona prasa
Pamiętam jak prasa narzekała, że WHO zareagowała tak późno, dopiero pod koniec lipca. Nie chodzi tylko o niedoinwestowanie tej organizacji, ale i pech. Jak wiadomo główny konsultant WHO w Genewie ds. eboli Glenn Thomas zginął w malezyjskim samolocie nad Ukrainą, wraz z 17 innymi specjalistami od afrykańskich epidemii. Afryka ma pecha, niczym Afrykanie z Kanarów. Czy warto tym się zajmować?
Teraz media mają przerwę w eboli, ale nagle, jak gdyby nigdy nic, na początku miesiąca przez naszą prasę przeleciał „mrożący krew w żyłach” tekst o„katastrofie przeludnienia”. Nic bardziej nie uspokaja. Najzabawniejsza była niezastąpiona Wyborcza: zamieściła tabloidowy tekst pełen kiczowatych przymiotników, który ma upowszechniać zabobon na temat „przeludnienia”, choć parę miesięcy temu publikowała tekst o dokładnie odwrotnej wymowie. Może wywiezienie paru redaktorów śmieciarką nie byłoby złym pomysłem?
Jerzy Szygiel
12 listopada 2014 o 20:02
Miło się czyta, świetny tekst.