W numerze prestiżowego, globalistycznego wydania „Foreign Affairs” z lat 1990/1991 amerykański ekspert Charles Krauthammer napisał artykuł polityczny „Jednobiegunowy moment”, w którym przedstawił następujące wyjaśnienie końca dwubiegunowego świata. Po upadku bloku krajów Układu Warszawskiego i rozpadzie ZSRR (co w momencie publikacji artykułu jeszcze nie nastąpiło) nadejdzie porządek światowy, w którym Stany Zjednoczone i kraje kolektywnego Zachodu (NATO) pozostaną jedynym biegunem i będą rządzić światem, ustanawiając zasady, normy, prawa i zrównując własne interesy i wartości z uniwersalnymi, powszechnymi i powszechnie obowiązującymi. Krauthammer nazwał tę ustaloną de facto światową hegemonię Zachodu „momentem jednobiegunowym”.
Nieco później inny amerykański ekspert, Francis Fukuyama, opublikował manifest o podobnym wydźwięku o „końcu historii”. Jednak w przeciwieństwie do Fukuyamy, który pospieszył z ogłoszeniem, że zwycięstwo Zachodu nad resztą ludzkości już nastąpiło i że wszystkie kraje i narody odtąd bez wątpienia zaakceptują ideologię liberalną i zgodzą się na wyłączną dominację USA i Zachodu, Krauthammer był bardziej powściągliwy i ostrożny, wolał mówić konkretnie o „momencie”, czyli o aktualnej de facto sytuacji w międzynarodowym układzie sił, ale nie spieszył się z wyciąganiem wniosków o tym, jak silny i trwały będzie jednobiegunowy porządek świata. Wystąpiły wszystkie oznaki jednobiegunowości: bezwarunkowa akceptacja przez niemal wszystkie kraje kapitalizmu, demokracji parlamentarnej, wartości liberalnych, ideologii praw człowieka, technokracji, globalizacji i przywództwa amerykańskiego. Jednakże Krauthammer, ustalając ten stan rzeczy, nadal dopuszczał możliwość, że nie jest to coś stałego, a jedynie etap, pewna faza, która może przerodzić się w model długoterminowy (i wtedy Fukuyama miałby rację), ale też nawet może się zakończyć , ustępując miejsca innemu porządkowi świata.
W latach 2002-2003 Krauthammer w innym prestiżowym, ale już nie globalistycznym, ale realistycznym wydaniu „National Interest” powrócił do swojej tezy w artykule „O momencie jednobiegunowym” – tym razem wysunął opinię, że dziesięć lat później jednobiegunowość okazała się właśnie momentem, a nie stabilnym porządkiem świata i że wkrótce wyłonią się alternatywne modele, uwzględniające wzrost trendów antyzachodnich na świecie – w islamskich krajach, w Chinach, we wzmacniającej się Rosji, gdzie do władzy doszedł silny prezydent Putin. Późniejsze wydarzenia jeszcze bardziej utwierdziły Krauthammera w przekonaniu, że moment jednobiegunowy mamy już za sobą, Stanom Zjednoczonym nie udało się swojego światowego przywództwa, które tak naprawdę miały w latach dziewięćdziesiątych, utrzymać stabilnie i trwale, a potęga Zachodu weszła w okres zmierzchu i upadku. Zachodnie elity nie mogły wykorzystać szansy na światową dominację, którą praktycznie miały w rękach, a teraz muszą w miarę możliwości brać udział w budowie świata wielobiegunowego w innym statusie, nie roszcząc sobie już pretensji do hegemonii, aby nie pozostać w ogóle na uboczu historii.
Przemówienie Putina w Monachium w 2007 r., dojście do władzy w Chinach silnego przywódcy Xi Jinpinga i szybki rozwój chińskiej gospodarki, wydarzenia w Gruzji w 2008 r., ukraiński Majdan i ponowne zjednoczenie Rosji z Krymem i wreszcie początek SWO w 2022 r. i wielkiej wojny na Bliskim Wschodzie w 2023 r. potwierdziły w praktyce jedynie, że ostrożny Krauthammer i przewidujący epokę „zderzenia cywilizacji” Samuel Huntington okazali się znacznie bliżsi prawdy, niż nazbyt optymistyczny (dla liberalnego Zachodu) Fukuyam. Dla wszystkich rozsądnych obserwatorów jest teraz oczywiste, że jednobiegunowość była tylko „momentem”, że zastępuje ją nowy paradygmat: wielobiegunowość lub, ostrożniej, „moment wielobiegunowy”.
Debata o tym, czy mówimy o czymś nieodwracalnym, czy wręcz przeciwnie, tymczasowym, przejściowym, niestabilnym w przypadku tego czy innego systemu międzynarodowego, politycznego i ideologicznego, ma długą historię. Często zwolennicy jednej teorii zaciekle podkreślają nieodwracalność reżimów społecznych i przemian, z którymi się zgadzają, podczas gdy ich przeciwnicy lub po prostu sceptycy i krytyczni obserwatorzy wysuwają alternatywny pogląd, że mówimy tylko o momencie.
Można to łatwo zobaczyć na przykładzie marksizmu. Jeśli dla teorii liberalnej przeznaczeniem ludzkości są kapitalizm i system burżuazyjny, to nadejdą i nigdy się nie skończą (gdyż świat może być tylko liberalno-kapitalistyczny i stopniowo wszyscy staną się klasą średnią, czyli burżuazją), to marksiści uważali sam kapitalizm jako historyczny moment rozwoju. Był on konieczny dla przezwyciężenia poprzedniego momentu (feudalnego), ale z kolei trzeba go przezwyciężyć socjalizmem i komunizmem, a władzę burżuazji trzeba będzie zastąpić władzą mas pracujących, a po zniszczeniu kapitalistów i własności prywatnej w ludzkości pozostaną jedynie proletariusze. Komunizm nie jest tutaj dla marksistów już nie momentem, ale w istocie „końcem historii”.
Poważnym dowodem słuszności marksizmu były rewolucje socjalistyczne XX wieku – w Rosji, Chinach, Wietnamie, Korei, na Kubie itd. Jednakże rewolucja światowa nie nastąpiła, a na świecie zaczęły istnieć dwa systemy ideologiczne – był to świat dwubiegunowy, który istniał od 1945 r. (po wspólnym zwycięstwie komunistów i kapitalistów nad hitlerowskimi Niemcami) do 1991 r. W konfrontacji ideologicznej każdy obóz argumentował, że obóz przeciwny nie jest przeznaczeniem, ale tylko momentem, nie końcem historii, ale pośrednią fazą dialektyczną. Komuniści upierali się, że kapitalizm upadnie i wszędzie zapanuje socjalizm, a same reżimy komunistyczne będą „istnieć wiecznie”. Ideologowie liberalni odpowiedzieli im: nie, momentem historycznym jesteście wy, jesteście tylko odchyleniem od burżuazyjnej drogi rozwoju, nieporozumieniem, dewiacją, a kapitalizm będzie istniał wiecznie. Taka właśnie jest treść tezy Fukuyamy o „końcu historii”. W 1991 roku wydawało się, że miał rację.
System socjalistyczny upadł, a ruiny ZSRR i Chin wpadły na rynek, czyli przeszły na tory kapitalistyczne, potwierdzając przewidywania liberałów.
Oczywiście niektórzy marksiści ukryli się i wierzą, że to jeszcze nie wieczór, system kapitalistyczny i tak upadnie – a wtedy nadejdzie godzina rewolucji proletariackiej. Ale to nie jest pewne. Wszakże proletariatu na świecie jest coraz mniej i w ogóle ludzkość zmierza w zupełnie innym kierunku.
Dużo bardziej uzasadnione są poglądy liberałów, którzy za Fukuyamą utożsamiali komunizm z momentem i głosili „kapitalizm bezkresny”. Parametry nowego społeczeństwa, w którym kapitał osiąga totalną i realną dominację, rozgrywali postmoderniści na różne sposoby, proponując ekstrawaganckie metody walki z kapitałem od wewnątrz. Obejmowało to samobójstwo proletariatu, świadome przekształcenie jednostki w osobę niepełnosprawną lub wirusa komputerowego, zmianę płci, a nawet przynależności gatunkowej. Wszystko to stało się programem lewicowych liberałów w USA i jest aktywnie wspierane przez elitę rządzącą Partii Demokratycznej – woke, kultura unieważniania, ekoagenda, osoby transpłciowe, transhumanizm itp. Jednak zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy zwycięskiego kapitalizmu byli zgodni co do tego, że nie jest to tylko faza rozwoju, którą zastąpi coś innego, ale że taki jest los i końcowy etap formowania się człowieczeństwa. Co więcej, może nastąpić jedynie przejście do stanu postludzkiego – co futurolodzy nazywają „osobliwością”. Sama śmiertelność człowieka zostaje tu przezwyciężona na rzecz mechanicznej nieśmiertelności maszyny. Innymi słowy, witamy w Matrixie.
Jednak już sama możliwość zastosowania terminu „momentu” do epoki „światowego zwycięstwa kapitalizmu” otwiera zupełnie szczególną perspektywę, wciąż słabo przemyślaną i rozwiniętą, ale coraz wyraźniejszą. Czyż nie powinniśmy przyznać, że otwarty i oczywisty upadek dzisiejszego przywództwa Zachodu oraz niezdolność Zachodu do bycia pełnowartościową uniwersalną instancją, posiadającą prawowitą władzę, mają także wymiar ideologiczny? Czyż nie koniec jednobiegunowości i hegemonii Zachodu oznacza koniec liberalizmu?
Powyższe rozważania potwierdza najważniejsze wydarzenie polityczne: pierwsza i druga kadencja Donalda Trumpa na stanowisku prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ten wybór polityka przez społeczeństwo amerykańskie na prezydenta otwarcie krytykującego globalizm i liberalizm jest wyraźnym wyrazem faktu, że nawet w centrum jednobiegunowego Zachodu dojrzała masa krytyczna niezadowolenia z głównego wektora ideologicznego i geopolitycznego rządy liberalnych elit. Co więcej, J. D. Vance, wybrany przez Trumpa na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, bezpośrednio charakteryzuje swój światopogląd jako zwolennika „postliberalnej prawicy”. Liberalizm pojawiał się w całej kampanii wyborczej Trumpa jako termin negatywny, chociaż oznaczał „lewicowy liberalizm” jako ideologię Partii Demokratycznej Stanów Zjednoczonych. Jednak w szerszych kręgach „ludowego trumpizmu” liberalizm stopniowo stał się słowem wulgarnym i zaczął być postrzegany jako coś nierozerwalnie związanego ze zwyrodnieniem, korupcją i wypaczeniem elit rządzących. W cytadeli liberalizmu – w USA – po raz drugi w niedawnej historii zwyciężył polityk niezwykle krytyczny wobec liberalizmu, a jego zwolennicy wcale nie boją się bezpośrednio demonizować tego nurtu ideologicznego.
Można zatem mówić o końcu „liberalnego momentu”, o tym, że liberalizm, który w perspektywie historycznej wydawał się ideologią zwycięską na zawsze, okazał się tylko jednym z etapów historii świata, a nie jej końcem. A poza granicami liberalizmu – po końcu liberalizmu i po drugiej stronie liberalizmu – stopniowo wyłoni się alternatywna ideologia, inny porządek świata, inny system wartości. Liberalizm okazał się nie przeznaczeniem, nie końcem historii, nie czymś nieodwracalnym i uniwersalnym, a jedynie epizodem, jedynie epoką historyczną, która miała początek i koniec, wyraźne granice geograficzne i historyczne. Liberalizm wpisany jest w kontekst zachodniej nowoczesności. Zwyciężył w ideologicznych bitwach z innymi odmianami tej nowoczesności (z nacjonalizmem i komunizmem), ale ostatecznie upadł i zakończył się. A wraz z nim zakończył się ten sam jednobiegunowy moment Krauthammera i jeszcze bardziej obszerny cykl jedynej kolonialnej dominacji Zachodu na skalę planetarną, który rozpoczął się erą wielkich odkryć geograficznych.
Świat wkracza w erę postliberalną. Jednak ta era postliberalna jest całkowicie sprzeczna z komunistycznymi i marksistowskimi oczekiwaniami. Po pierwsze, ruch socjalistyczny w skali globalnej zdławił się, a jego przyczółki – ZSRR i Chiny – porzuciły formy ortodoksyjne i w mniejszym lub większym stopniu przyjęły model liberalny. A po drugie, główną siłą napędową odpowiedzialną za upadek liberalizmu były tradycyjne wartości i głęboka tożsamość cywilizacyjna.
Ludzkość pokonuje liberalizm nie poprzez fazę socjalistyczno-materialistyczną i technologiczną, ale poprzez reaktywację warstw kulturowych, które zachodnia nowoczesność uznała za przezwyciężone, zniknięte, zniesione, czyli raczej poprzez przednowoczesność, która okazała się nie zniszczona, a nie poprzez ponowoczesność, wynikającą całkowicie z zachodniej nowoczesności. Postliberalizm okazuje się zupełnie inny od tego, jak wyobrażała sobie go lewicowa myśl postępowa. Postliberalizm generalnie obejmuje epokę dominacji Zachodu w czasach nowożytnych, uznając ją jedynie za zjawisko przejściowe, etap, w którym nie ma nic ogólnego i uniwersalnego. Określona kultura, oparta na brutalnej sile i agresywnym wykorzystaniu technologii, na pewien okres osiągnęła przywództwo na skalę planetarną, starając się uczynić swoje podstawy, techniki, metody i cele uniwersalnymi. Tak rozpoczęła się historia odnoszącego największe sukcesy imperium światowego. Jednakże po ponad pięciu wiekach hegemonia Zachodu dobiegła końca, a ludzkość powróciła (na razie tylko powraca) do warunków, które były ogólnie charakterystyczne dla epoki przed gwałtownym wzrostem Zachodu. Liberalizm stał się historycznie ostatnią formą planetarnego imperializmu Zachodu, wchłonąwszy wszystkie podstawowe zasady europejskiej nowoczesności i doprowadzając je do najnowszych logicznych wniosków – polityka gender, woke, kultura unieważniania, krytyczne teorie rasowe, osoby transpłciowe, quadrobersi, posthumanizm, postmodernizm i „ontologia zorientowanaa na przedmiot”. Koniec liberalnego momentu to coś więcej, niż tylko koniec liberalnego momentu. To koniec wyłącznej hegemonii Zachodu nad ludzkością. To koniec Zachodu.
Już nie raz sięgaliśmy po pojęcie „końca historii”. Czas teraz przyjrzeć się bliżej tej teorii. Pojęcie to wprowadził Hegel i dopiero w kontekście filozofii Hegla nabiera ono sensu. To od Hegla zapożyczyli go zarówno Marks, jak i Fukuyama. Jednakże zarówno Marks, jak i liberałowie poddali Hegla swego rodzaju wiwisekcji. W modelu Hegla koniec historii jest nierozerwalnie związany z jej początkiem. A na jego początku leży Bóg ukryty w sobie. Przechodzi zatem (poprzez samozaparcie) do natury, a następnie natura, skoro jest w niej dialektyczna obecność Boga, przechodzi do historii. Historia to rozwój ducha. Stopniowo w historii powstają różne typy społeczeństw. Po pierwsze, tradycyjne monarchie. Następnie demokracje i społeczeństwa obywatelskie, a potem nadchodzi czas wielkiego imperium ducha. Na każdym etapie Bóg pojawia się coraz wyraźniej w historii i polityce. Koniec historii, zdaniem Hegla, następuje wtedy, gdy Bóg najpełniej objawia się w państwie. Jednakże nie w zwyczajnym państwie, ale w państwie filozofów, w państwie ducha. Przejaw ten poprzedza powstanie rozproszonego i zatomizowanego społeczeństwa obywatelskiego (i taki jest nasz liberalizm), w którym natura została już całkowicie przezwyciężona, a duch nie znalazł jeszcze swojego najwyższego przejawu, co jest możliwe tylko w imperium. Jest teraz jasne, że Hegel rozumie liberalizm właśnie jako moment. Następuje po upadku starych państw i poprzedza powstanie nowego, prawdziwego, w którym kończy się historia.
Marksiści i liberałowie nie wierzą w Boga, dlatego obcinają doktrynę Hegla, odrzucając jej pierwszą zasadę – Boga samego-w-sobie. A oni sami zaczynają liczyć na naturę. Natura (nie wiadomo dlaczego?) sama się rozwija i daje początek społeczeństwu. Wtedy społeczeństwo wkracza w historię i dociera do społeczeństwa obywatelskiego, czyli liberalizmu. Liberałowie na tym poprzestają (według Fukuyamy koniec historii następuje, gdy cała populacja ziemi stanie się „społeczeństwem obywatelskim”). Marksiści idą dalej i argumentują, że w samym „społeczeństwie obywatelskim” (ale bez wychodzenia poza nie!) istnieją faza klasowego porządku kapitalistycznego i faza bezklasowego porządku komunistycznego. Jednakże w obu przypadkach końcem historii jest właśnie „społeczeństwo obywatelskie”. U schyłku historii ani jedno, ani drugie nie będzie miało żadnego imperium ducha. Jest to logiczne, gdyż odcinając początek (Boga) od teorii heglowskiej, zaprzeczają także końcowi (królestwu ducha). Zaczynając od natury (dla Hegla jest to moment drugi, nie pierwszy), kończą na społeczeństwie obywatelskim (dla Hegla nie jest to koniec historii, ale faza poprzednia, czyli sam „liberalny moment”).
I wprawdzie dla marksistów liberalizm to także tylko moment, lecz w bardziej ogólnej (heglowskiej) interpretacji „społeczeństwa obywatelskiego” jest to wciąż coś wstępnego, zwłaszcza że sam Hegel nie był zaznajomiony z wypaczoną przez Marksa interpretacją własnej doktryny (nigdy nie wiadomo, jakich uczniów mają niektórzy wielcy filozofowie).
W ten sposób w kontekście filozofii Hegla moment liberalny obejmuje całe „społeczeństwo obywatelskie” (w tym także społeczeństwo komunistyczne, które pod koniec XX wieku okazało się jedynie odchyleniem od liberalizmu i w latach dziewięćdziesiątych powróciło do swojej kapitalistycznej, burżuazyjnej matrycy).
Stosując do badanej przez nas kwestii pełnowartościowy (a nie odcięty, nie okrojony) model filozofii historii Hegla, otrzymujemy brakujące wyjaśnienie tego, co dokładnie może nadejść po liberalizmie, którego koniec Hegel przewidział i, co więcej, uważał za nieunikniony, gdyż skoro Bóg stoi na początku wszystkiego (alfa), to musi też stać na końcu wszystkiego (omega). A Hegel uważał to wcielenie Boga na końcu historii za coś analogicznego do tego, co dziś powszechnie nazywa się państwem-cywilizacją. Oznacza to, że koniec liberalizmu nie jest bynajmniej końcem historii, ale końcem jej pewnego etapu, który ma swoje znaczenie w ogólnym kontekście zmieniających się cykli i epok i który stanowi konieczny (aczkolwiek negatywny) preludium do ustanowienia imperium ducha.
W tym kontekście monarchizm nabiera szczególnego znaczenia. Nie w retrospektywie, ale właśnie w perspektywie – monarchizm przyszłości. Liberalna demokracja i era republiki wyczerpały się w skali globalnej. Próby zbudowania republiki światowej całkowicie zakończyły się niepowodzeniem. W styczniu 2025 roku zostanie ostatecznie przypieczętowane to niepowodzenie.
Jednakże co dalej? Jakie parametry będą odpowiadać erze postliberalnej? To pytanie pozostaje całkowicie otwarte. Jednakże sam tylko myśl, że cała treść europejskiej nowoczesności – nauka, kultura, polityka, technologia, społeczeństwo, wartości itd. – jest tylko epizodem prowadzącym do haniebnego i żałosnego zakończenia, pokazuje, jak nieoczekiwana była ta postliberalna przyszłość będzie po zakończeniu liberalnego momentu…
Hegel daje nam wskazówkę. To będzie era monarchii. I są pewne oznaki, że jego pełna (a nie okrojona, jak u liberałów i marksistów) filozofia jest więcej, niż wnikliwa i dobrze ugruntowana.
Współczesna Rosja, choć formalnie nadal jest demokracją liberalną, ale już opiera się na tradycyjnych wartościach, jest technicznie i w istocie monarchią. Przywódca ogólnonarodowy, nieusuwalność władzy najwyższej i oparcie na duchowych podstawach, tożsamości i tradycji to już przesłanki monarchicznej transformacji – nie formalnej, ale właśnietreściwej. Co więcej, mówimy po prostu nie o monarchii, ale właśnie o imperium ducha, o przywróceniu statusu Katechona, Trzeciego Rzymu, stolicy cywilizacji prawosławnej. Z historycznego i geopolitycznego punktu widzenia tutaj odnosi się do tego również dziedzictwo Czyngis-chana. Koniec historii będzie rosyjski, albo na razie nie będzie. W każdym razie liberalny moment w rosyjskiej polityce minął bezpowrotnie, a rosyjska przednowoczesność będzie coraz bardziej aktualna.
Inne państwa-cywilizacje stopniowo idą w tym samym kierunku. Cechy devarajy lub chakravartina, świętego monarchy, są coraz bardziej widoczne u indyjskiego przywódcy Narendry Modi. Coraz bardziej przypomina cechy dziesiątego awatara, Kalkiego, kończącego mroczne wieki, erę rozkładu i degeneracji, co dokładnie odpowiada liberalnemu momentowi, który Modi ma pokonać w swojej walce o przywrócenie Hindutwy, głębokiej tożsamości Indii. Od pierwszego awatara do dziesiątego – znowu jak Hegel – alfa i omega.
Formalnie komunistyczne Chiny pod rządami Xi Jinpinga w coraz większym stopniu wykazują cechy tradycyjnego chińskiego imperium konfucjańskiego. A sam przywódca coraz bardziej łączy się z archetypem Żółtego Cesarza. Współczesne Chiny mają wszelkie powody, aby dążyć do statusu heglowskiego imperium ducha.
Świat islamski również potrzebuje integracji. Punktem odniesienia może być kalifat bagdadzki 2.0, gdyż to właśnie w epoce Abbasydów zarówno cywilizacja islamska, jak i państwo islamskie osiągnęły swój szczyt.
Można śmiało założyć utworzenie zarówno imperium afrykańskiego, jak i latynoamerykańskiego. To nie przypadek, że Amerykę Łacińską w BRICS reprezentuje Brazylia, jedyne w historii terytorium kolonialne, które na pewien czas stało się nie peryferią, ale centrum, stolicą imperium portugalskiego.
Na koniec warto rozważyć pozornie paradoksalny zwrot w polityce Ameryki Północnej. Amerykański filozof polityczny Curtis Yarvin od dawna mówi o konieczności ustanowienia monarchii w Stanach Zjednoczonych. Do niedawna uważany był za ekstrawaganckiego wyrzutka. Ale potem okazało się, że jego idee wywarły silny wpływ na przyszłego wiceprezydenta USA, Jamesa Davida Vance’a. Dlaczego Donald Trump nie jest monarchą? Donald Pierwszy. Jest też Donald Trump Jr. – wspaniały młody człowiek, Barron Trump.
W postliberalnym świecie wszystko jest możliwe. Nawet zwrot monarchiczny.
Już sam termin „liberalny moment”, jeśli się zastanowić nad jego treścią, niesie ze sobą ogromny potencjał rewolucyjny w sferze myśli politycznej. To, co uważano za los, nieuchronność, żelazne prawo historii, okazuje się jedynie wzorem na szerszym i bogatszym płótnie. Oznacza to, że przed ludzkością otwiera się nieograniczona wolność wyobraźni politycznej – odtąd wszystko jest możliwe. Powrót do przeszłości, w tym do odległej starożytności, przywracanie świętych królestw, także tych wyimaginowanych, odkrywanie nowych, nieprzetartych ścieżek, wydobywanie zapomnianych tożsamości i swobodne tworzenie nowych. Wystarczy zapomnieć o liberalizmie i jego dogmatach, a świat już się zmienia nieodwracalnie.
Zamiast zagłady ludzi zastąpionych przez maszyny, technoapokalipsy i gwarantowanego nuklearnego armagedonu, otwierają się przed nami nieznane horyzonty. Od tego momentu można pójść w dowolnym kierunku – dyktatura determinizmu historycznego została obalona. Zaczyna się wielość czasów. A Hegel ze swoim imperium ducha i ustanowieniem monarchii nowego typu to tylko jedna z możliwości. Perspektywa jest atrakcyjna, ale nie jedyna. Z pewnością wśród różnorodności cywilizacji ludzkich znajdą się inne sposoby na przezwyciężenie momentu liberalnego.
Aleksandr Dugin
Tłumaczenie: KK
Źródło: geopolitika.ru
Najnowsze komentarze