Kiedy ten numer ukaże się w sprzedaży, będzie już „po harapie”, to znaczy – po, wyborach do samorządu terytorialnego. W następstwie tego konkursu zostanie obsadzonych wiele synekur, spośród których część trzeba uznać za uzasadnioną, ale pozostałą część za całkowicie zbędną, bo synekury te obsadzane są wyłącznie ze względów politycznych i socjalnych – żeby stworzyć żerowisko dla zaplecza ugrupowań politycznych, które w przeciwny razie musiałyby żywić one same. W ten sposób część kosztów żerowiska przerzuca się na podatników, którzy cierpią podwójnie; po pierwsze dlatego, że muszą utrzymywać rzeszę swoich dobroczyńców, a po drugie – że ci dobroczyńcy, wśród których większość, to ludzie przyzwoici i uczciwi, którzy chcą swoim podopiecznym przychylić nieba – i to jest właśnie najgorsze. Gdyby nic nie robili, tylko brali pieniądze, to jakoś można by to znieść. Tymczasem – ponieważ są przyzwoici i uczciwi – to skoro już biorą pieniądze, pragną coś zrobić – i to właśnie jest najgorsze nie tylko ze względu na koszty, ale ze względu na udrękę, jakiej dostarczają obywatelom te dobrodziejstwa. Nie mówię tu o wariatach, pod władzę których dostała się np. Warszawa, ale o zwyczajnych, psychicznie zdrowych samorządowcach powiatowych i wojewódzkich.
Szczypta historii
Za pierwszej komuny samorządu terytorialnego nie było, a sprawami terytorialnymi zajmowały się „rady narodowe”, wykonujące – jak brzmiała wymyślona na tę okoliczność formuła – „uprawnienia płynące z własności państwowej”. Kiedy jednak Amerykanie do spółki z Sowietami uzgodnili warunki sławnej transformacji ustrojowej, które następnie przekazali generałowi Kiszczakowi do wykonania, jednym z jej elementów było reaktywowanie samorządów gminnych w gminach wiejskich i miejskich. Żeby te samorządy miały czym zarządzać, Sejm przyjął ustawę o „komunalizacji” części własności państwowej. W ten sposób samorządy w gminach wiejskich i miejskich stały się właścicielem część mienia dawniej państwowego. Miało to, nawiasem mówiąc, swoje konsekwencje. Otóż kiedy w latach 90-tych pojawiło się w Niemczech Powiernictwo Pruskie, które zaczęło wysuwać wobec Polski rozmaite pretensje, podjęliśmy inicjatywę, której celem było zablokowanie możliwości realizowania tych roszczeń. Chodziło m.in. o tzw. użytkowanie wieczyste – komunistyczną namiastkę prawa własności. Otóż na Ziemiach Zachodnich obywatele polscy byli wieczystymi użytkownikami posiadanych przez siebie nieruchomości, podczas gdy ich właścicielem, na podstawie ustawy o komunalizacji mienia, były samorządy gminne. – ale w księgach wieczystych figurowali dawni właściciele niemieccy. Z naszej, to znaczy – UPR i Partii Republikańskiej, a konkretnie – posła Jerzego Eysymonta inicjatywy, we wrześniu 1997 roku Sejm uchwalił ustawę o przekształceniu prawa użytkowania wieczystego w prawo własności. Niestety została ona skutecznie zaskarżona do Trybunału Konstytucyjnego przez jeden z samorządów gminnych, który podniósł, że Sejm – owszem – może szarogęsić się w przypadku własności państwowej, ale nie w przypadku własności samorządowej.
Jedną z czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka, który do spółki z Leszkiem Balcerowiczem objął ster rządów w roku 1997, była reforma samorządowa. Chodziło o to, że rząd SLD-PSL, władający naszym nieszczęśliwym krajem w latach 1993-1997, oskarżany był nie bez słuszności o „zawłaszczenie państwa”. Polegało oni na obsadzeniu przez członków zaplecza politycznego obydwu partii wszelkich możliwych synekur, wskutek czego po wyborach wygranych przez AW”S” i UW nie było żadnych synekur dla zaplecza politycznego tych partii. Nie było tedy innego wyjścia, jak wszczepić w zezwłok Rzeczypospolitej mnóstwo nowych synekur – i dlatego między innymi charyzmatyczny premier Buzek dodał dwa dodatkowe szczeble samorządu terytorialnego: samorządy powiatowe i wojewódzkie. Zaczęło się szukanie jakichś kompetencji, dla tych dwóch szczebli – no bo jużci – skoro już powstały, to trzeba było stworzyć dla nich przynajmniej jakieś pozory niezbędności. I tak już zostało aż do dnia dzisiejszego.
Co z tym fantem zrobić?
Nie ma żadnego powodu, by ten eksperyment rozpoczęty przez charyzmatycznego premiera Buzka kontynuować. Żeby jednak nie ograniczyć się tylko do likwidacji zbędnych elementów biurokratycznej struktury, spróbujmy uczynić z samorządów gminnych i miejskich instrument wymuszania na politykach dbałości o gospodarkę i interes obywateli. Na gruncie obecnych regulacji samorządy takiej roli odegrać nie mogą, między innymi dlatego, że ich uprawnienia fiskalne są zmarginalizowane przez rząd. To on jest głównym poborcą podatkowym i ciurka samorządom pieniądze odebrane podatnikom na tzw. zadania zlecone, wskutek czego samorządy są w większości pozadłużane, niekiedy poza granice bezpieczeństwa. Pomysł reformy polega na tym, by tę zależność odwrócić. Głównym poborcą podatkowym powinny być gminy wiejskie i miejskie, a samorządy powiatowe i wojewódzkie, jako istniejące wyłącznie ze względów socjalnych, należałoby zlikwidować.
Gmina ściągałaby ze swego terenu wszystkie podatki, a następnie musiałaby zapłacić z tego składkę na państwo, której wysokość ustalana byłaby każdego roku przez Sejm. Jeśli gmina zapłaciłaby składkę na państwo, to reszta pieniędzy pozostawałaby do jej dyspozycji. Jeśli nie byłaby w stanie tej składki zapłacić – jako niezdolna do samodzielnego istnienia musiałaby zostać rozparcelowana między gminy sąsiednie, a miejscowi dygnitarze straciliby posady. W ten sposób samorząd gminny zostałby zmuszony do służenia swoim podatnikom i konkurowania o nich z sąsiednimi gminami, bo miałby tylko tyle pieniędzy, ilu miałby podatników na swoim terenie. W ten sposób można by wymusić na samorządowcach nie tylko dbałość o własny interes, ale również – a może nawet przede wszystkim – o interes gospodarki, no i o interes obywateli.
Jak chronić samorząd przed rządem?
Ale władze centralne mogłyby bez trudu zniweczyć skutki tej reformy, na przykład ustanawiając składkę na państwo na tak wysokim poziomie, że wydrenowałyby z gmin wszelkie środki. Czy jest jakiś sposób, żeby temu zapobiec? W tym celu musielibyśmy nieznacznie zmienić system wyborów do Senatu. W tej chwili Senat nie wiadomo, po co właściwie istnieje – bo istnieje tylko siłą inercji po ustaleniach w Magdalence, że o ile w Sejmie komuna miała przewagę, to w Senacie już sobie tej przewagi nie zagwarantowała. Ale tamte ustalenia, przynajmniej w kwestii procentowego udziału w Sejmie, już dawno nie obowiązują, więc nie wiadomo właściwie dlaczego Senat jeszcze istnieje. Tymczasem gdybyśmy nieznacznie zmienili sposób wyborów do Senatu, można byłoby dzięki temu uczynić z niego sprawny instrument ochrony autonomii finansowej i wszelkiej innej samorządów gminnych przed zakusami władz centralnych.
Obecnie czynne prawo wyborcze do Senatu mają obywatele posiadający czynne prawo wyborcze do Sejmu. Należałoby to czynne prawo wyborcze do Senatu ograniczyć do tzw. „obywateli kwalifikowanych”, a więc takich, którzy sami piastują funkcje publiczne z wyboru. Takie ograniczenie obowiązuje np. we Francji i nikt jej z tego powodu nie oskarża o deficyt demokracji. Kto by w takiej sytuacji wybierał senatorów? Przede wszystkim członkowie samorządów gminnych. Senatorowie wybrani przez takich wyborców, to znaczy – instynkt samozachowawczy by im podpowiedział, że muszą dbać o interesy samorządów gminnych. W przeciwnym razie musieliby pożegnać się z nadziejami na ponowny wybór. A ponieważ Senat bierze udział w procesie legislacyjnym, to mógłby skutecznie opierać się wprowadzaniu przez Sejm składki na państwo na poziomie zaporowym, podobnie jak wszelkim innym próbom ustawowego ograniczania, czy likwidowania autonomii samorządu gminnego. A pilnowanie, by rząd nie był rozrzutny, leży w interesie obywateli i w interesie gospodarki.
Jak widzimy, taki sposób naprawy Rzeczypospolitej nie przekracza możliwości umysłu ludzkiego i jest możliwy do przeprowadzenia bez potrzeby robienia jakiejś chaotycznej rewolucji. Trudność, której nie na się usunąć, może się objawić w postaci oporu członków samorządów powiatowych i wojewódzkich przed likwidacją tych dwóch zbędnych szczebli, no i Umiłowanych Przywódców w Sejmie, który – po pierwsze – mogliby zwyczajnie nie zrozumieć o co tu chodzi, a jeśli nawet by zrozumieli, to nie chcieliby uszczuplić swoich przywilejów: „my tutaj rządzim my dzielim; bez nas by wszystko diabli wzięli” – pisał poeta w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”. Ciekawe, czyj interes zwycięży.
Stanisław Michalkiewicz
Grafika: freeimages.com/ dariuszman
Tekst ukazał się w tygodniku „Najwyższy Czas!”. Źródło: michalkiewicz.pl.
Najnowsze komentarze