Wczoraj o godz. 16.00 wysiadłem po długiej podróży na stacji Chao de Macas, razem z innymi pobożnymi ludźmi przybywającymi z daleka, by zobaczyć „Cud”. Zapytałam jednego z kierowców wynajmowanych dwukołowych wózków konnych, czy widział Matkę Najświętszą. Odpowiedział mi z drwiącym uśmiechem: „Jedyna rzecz, którą widziałem, to kamienie, wozy, auta, konie i ludzie!”.
Z powodu niezrozumiałego błędu nie przybył pociąg, który miał zabrać Judah Ruah i mnie do wsi. Mężnie zdecydowaliśmy się przejść pieszo około ośmiu kilometrów, nie było bowiem dla nas miejsca w dyliżansach, a do dwukółek zabierających pasażerów była już spora kolejka. Po drodze spotkaliśmy pierwsze tłumy zmierzające w kierunku świętego miejsca, znajdującego się więcej niż dwadzieścia kilometrów przed nami. Niemal wszyscy mężczyźni i kobiety szli boso. Kobiety niosły na głowach tobołki, a na nich drewniaki. Mężczyźni, którzy wspierali się na cienkich laskach, byli przezornie uzbrojeni w parasole. Można powiedzieć, że ci ludzie byli zupełnie niepomni tego, co działo się wokół nich. Byli zupełnie obojętni na otaczający ich krajobraz i na innych wędrowców; jakby zanurzeni w śnionym na jawie śnie, monotonnie odmawiali Różaniec. Kobieta zaczynała część pierwszą „Zdrowaś Maryja” – pozdrowienie, reszta jednym głosem odmawiała część drugą – suplikację. Szli równym, rytmicznym krokiem pokrytą kurzem drogą, przy której rosły sosny i oliwki. Chcieli dotrzeć do miejsca objawień przed nocą i tam, pod gołym niebem, pod zimnym światłem gwiazd, zamierzali nocować. Chcieli zająć pierwsze miejsca przy skalnym dębie i w ten sposób mieć następnego dnia lepszy widok.
Na skraju wsi jakieś wieśniaczki, które sposób życia uczynił sceptykami, szyderczo komentowały nadchodzące wydarzenie.
- Chcesz jutro zobaczyć Świętą?
- Ja nie. Jakby Ona miałaby tu w ogóle przychodzić!
Wybuchnęły głośnym śmiechem, podczas gdy pobożny tłum kontynuował swą wędrówkę, obcy wszystkiemu, co nie było częścią jego pielgrzymki. W Ourem trzeba było mieć wyjątkowe szczęście, by znaleźć kwaterę. Nocą na wiejskim placu zebrała się najbardziej różnorodna kolekcja środków transportu wiozących wierzących i zwykłych ciekawskich. Nie brakowało starych kobiet odzianych na czarno, pochylonych pod ciężarem lat; w ich oczach płonęło jednak gorące światło wiary, które kazało im podjąć trudną decyzję opuszczenia swego nieodłącznego domowego zacisza. O świcie pojawiły się jeszcze liczniejsze tłumy. Bez zatrzymywania się nawet na chwilę przeszły przez wieś, której ciszę rozrywały dźwięki śpiewanych przez kobiety hymnów. Piękne głosy stanowiły absolutny kontrast z wyglądem śpiewaków. Słońce wstało, ale niebo zapowiadało burzę. Dokładnie nad regionem Fatimy zaczęły się pojawiać czarne chmury. Jednak nic nie mogło cofnąć tych, którzy przybywając ze wszystkich stron i korzystając z każdego możliwego transportu, zmierzali do jednego punktu. Wspaniałe samochody ze swymi klaksonami ślizgały się niebezpiecznie. Były chłopskie wozy, powozy, kryte powoziki, furmanki z prowizorycznymi siedzeniami, a wszystko pełne ludzi. Niemal każdy miał ze sobą, poza skromnym pożywieniem, by nakarmić chrześcijan, porcję karmy dla zwierząt, które „żebrak” z Asyżu nazywał naszymi braćmi, a które wypełniały swe zadanie zadziwiająco… Tu i tam dało się słyszeć dzwonek, czasem można było zobaczyć udekorowany pojazd, ale nastrój świąteczny był dyskretny. Każdy pielgrzym był dobrej myśli, a porządek absolutny… Osły dreptały wzdłuż drogi, a niezliczeni cykliści dokonywali zadziwiających wysiłków, by nie wpaść na furmanki.
Miejsce w Fatimie, gdzie małym pastuszkom z wioski Aljuistrel miała się ukazywać Najświętsza Maryja Panna, jest zdominowane przez drogę prowadzącą do Leiria. Wzdłuż niej zaparkowały pojazdy, które przywiozły pielgrzymów i zwykłych ciekawskich. Ktoś doliczył się ponad stu samochodów i jeszcze więcej rowerów. Nie dało się policzyć wszystkich powozów, które korkowały drogę. Jednym z nich był Torres Novas Auto-Omnibus, który woził ludzi z różnych klas społecznych.
Ale większość pielgrzymów, tysiące mających za sobą wiele kilometrów wędrówki – do których dołączyli ludzie z różnych prowincji, z Alentejo i z Algavre, z Minho i z Beira – tłoczyła się wokół małego dębu, który z tego, co mówili pastuszkowie, Zjawa wybrała sobie jako piedestał; można było uznać go za środek wielkiego kręgu, który utworzyli inni widzowie i ludzie pobożni. Cały ten spektakl, widziany z drogi, był po prostu fantastyczny. Skromny wiejski lud, wielu z tych ludzi skrytych pod wielkimi kapeluszami, spożywał skromny posiłek wśród śpiewu pobożnych hymnów i recytowanych Różańców. Nikt z nich nie bał się wejść na bagnisty grunt, byle tylko mieć szansę znalezienia się bliżej dębu, nad którym zbudowano prowizoryczny łuk z zawieszonymi na nim dwiema latarniami… Grupy śpiewały na cześć Najświętszej Maryi Panny. Miotający się tu i tam przerażony zając przykuł uwagę jedynie kilku młodzieńców, którzy go złapali i zatłukli.
A mali pastuszkowie? Łucja, dziesięcioletnia wizjonerka, i jej młodsi towarzysze, Franciszek – 9 lat, i Hiacynta – 7 lat, jeszcze nie przybyli. Przyszli jakieś pół godziny przed czasem wyznaczonym na objawienie. Dziewczynki z wiankami we włosach prowadzono na miejsce, gdzie stał łuk. Deszcz padał bez przerwy, ale nikt nie tracił ducha. Grupy wiernych klękały w błocie, a Łucja poprosiła, by ludzie zamknęli swe parasole. Polecenie przekazywane dalej i dalej, zostało wysłuchane natychmiast, bez szemrania. Wielu, bardzo wielu ludzi było pogrążonych w czymś podobnym do ekstazy; byli tak poruszeni, że modlitwy zamarły na ich spieczonych wargach. Byli ludzie jak sparaliżowani, ze złożonymi rękami i błyszczącymi oczami; ludzie, którzy zdawało się, że dotykają nadprzyrodzoności… Dziecko potwierdziło, że Najświętsza Maryja Panna kolejny raz do niego przemówiła. Nagle zaciągnięte wciąż chmurami niebo zaczęło się przejaśniać nad głowami. Deszcz ustał i mogliśmy zobaczyć, że miejsce, cały ranek pogrążone w zimnie, miało oświecić słońce.
Zmiana nastąpiła niezauważalnie dla tłumu, który ludzie bezstronni, wykształceni i wolni od wpływów mistycyzmu, obliczali na trzydzieści, czterdzieści tysięcy… Wielu pielgrzymów zaczęło mówić, że za chwilę ukażą się zapowiedziane znaki… I wówczas rozpoczął się spektakl niepowtarzalny, a dla tych, którzy nie byli jego świadkami – niemożliwy. Z drogi, gdzie stały pojazdy pełne ludzi nie mających odwagi zejść na błotnisty teren, widać było, jak wielki tłum zwraca się w stronę zawieszonego wysoko na niebie słońca. Ciało niebieskie przypominało matowy srebrny talerz, na który można było patrzeć bez wysiłku. Nagle poniósł się wielki krzyk, a najbliżej stojący usłyszeli wołanie: „Cud, Cud! Wspaniałe, Wspaniałe!”.
Przed zachwyconym tłumem tych ludzi, których postawa przypominać mogła zachowanie z czasów biblijnych, i którzy biali z przerażenia, z odsłoniętymi głowami spoglądali w niebo, słońce zadrżało. Dokonało nigdy przedtem niewidzianych poruszeń, wykraczających poza wszelkie prawa natury. Słońce „tańczyło”, jak trafnie określili to wieśniacy… Stary mężczyzna stojący na przedzie wozu z Torres Nova Auto-Omnibus, człowiek, którego postawa i rysy były zarazem energiczne i łagodne, przypominał jedną z postaci Paula Déroulede. Zwrócony twarzą do słońca donośnym głosem wyrecytował on Credo, od pierwszego do ostatniego zdania. Zapytałam, kim jest, a on odpowiedział, że nazywa się Joao Marioa Amadi de Melo Ramalho da Cunha Vasconcelos. Widziałam go, jak później zwracał się do tych, którzy wciąż mieli na głowach kapelusze, i stanowczo żądał, by je zdjęli w obliczu tak niezwykłego dowodu na istnienie Boga. Podobne sceny powtarzały się w różnych miejscach. Jakaś kobieta, płacząc i niemal się zachłystując, wołała: „Co za wstyd! Są wciąż ludzie, którzy wobec takiego niesłychanego cudu nie zdjęli z głów kapeluszy!”. Starszy mężczyzna, dotychczas niewierzący, wznosząc ręce do góry, wołał: „Najświętsza Panno! Najświętsza Panno!”. Łzy spływały mu po policzkach: „Królowo Różańca, ratuj Portugalię!”. Wszędzie dookoła rozgrywały się podobne sceny: wyznawano wiarę w Boga, przyzywano Matkę Bożą, błagano o miłosierdzie.
Potem wszyscy pytali się nawzajem, co widzieli. Większość mówiła, że widziała drżące, tańczące słońce. Inni zapewniali, że widzieli uśmiechnięte oblicze samej Najświętszej Maryi Panny. Przysięgali, że słońce obracało się wokół swej osi, jak to ma miejsce na pokazie sztucznych ogni, że zstąpiło prawie tak nisko, iż swymi promieniami mogło zapalić ziemię. Byli tacy, którzy mówili, że widzieli stale zmieniające się kolory.
Zbliżała się godzina trzecia po południu. Niebo było bezchmurne, a słońce wędrowało po nim zwykłym torem i w swym normalnym przepychu, tak że nikt nie ośmielił się spojrzeć na nie bezpośrednio. A mali pastuszkowie? Łucja, ta, która rozmawiała z Dziewicą, ogłosiła, że wojna się skończyła i żołnierze wracają do domów… Choć była to wielka nowina, nie wywołała jednak u tych, którzy ją usłyszeli, szczególnej radości. Wszystko pozostawało w cieniu znaku z nieba. Każdy chciał zobaczyć dwie dziewczynki w wieńcach z róż. Niektórzy starali się pocałować ręce małych „świętych”, ale jedna z nich, Hiacynta, była bliższa omdlenia niż przyjmowania hołdów. To, na co wszyscy czekali – znak z nieba – zaspokoił ich oczekiwania i utwierdził w wierze. Straganiarze i domokrążcy oferowali fotografie z dziećmi i inne, ukazujące żołnierza z Portugalskich Sił Ekspedycyjnych: „On myśli o pomocy swej Patronki mogącej ocalić Ojczyznę”. Była nawet figura Najświętszej Maryi Panny mająca być podobna do objawiającej się Pani… Kręcił się dobry interes i bez wątpienia więcej pieniędzy wpadło do kieszeni handlarzy i do puszek trzymanych przez zbierających datki dla pastuszków, niż do wyciągniętych dłoni trędowatych i ślepych, którzy wymieszani z pielgrzymami napełniali powietrze krzykami rozdzierającymi serce…
Rozejście nie zajęło wiele czasu; dokonało się bez problemów; bez jakiejkolwiek oznaki nieporządku; bez konieczności wezwania patrolu policji. Pielgrzymi, którzy ruszyli najszybciej, wędrowali już w dół drogi. Szli pierwsi, boso, z butami na głowach albo zawieszonymi na laskach. Z duszą w nieustannym zachwyceniu nieśli dobrą nowinę swoim wioskom. A kapłani? Kilku przyszło na to miejsce, wszyscy uśmiechnięci i trzymający się bardziej ciekawskich niż pielgrzymów zabiegających o łaski z nieba. Nie każdy z nich zdołał ukryć satysfakcję, którą często można dostrzec na twarzach zwycięzców… Do tych przygotowanych należy wyrażenie swej opinii na temat niezwykłego tańca słońca, które wywołało w Fatimie wybuch Hosanna nie tylko z gardeł wierzących ale – zgodnie ze świadectwem wiarygodnych świadków – również poruszonych wolnomyślicieli, jak i innych nie mających nic wspólnego z religią, którzy przybyli na to miejsce już dziś uważane za święte.
Avelino de Almeida
Źródło: https://sekretariatfatimski.pl
Najnowsze komentarze