„Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba” – śpiewał w 1980 roku Andrzej Rosiewicz. Chodziło o to, że rząd napożyczał na Zachodzie pieniędzy, a tu nagle wybuchł bunt przeciwko partii, z którym partia i rząd nie bardzo mogły sobie poradzić, aż dopiero soldateska 13 grudnia 1981 roku odniosła miażdżące zwycięstwo nad niewdzięcznym narodem, przywracając porządek przy pomocy „surowych praw stanu wojennego”, kiedy to stosowny dekret za byle co przewidywał karę śmierci, a w najlepszym razie – długoletnią turmę. Wspominam o tym również po to, by przywrócić poczucie rzeczywistości rozmaitym mądralom z wyższych szkół gotowania na gazie, którzy bredzą, że surowość kary nie ma większego znaczenia w postępowaniu z przestępcami. Wisienką na torcie jest historia pewnego ruskiego „wora w zakonie”, czyli zawodowego złodzieja, którego Aleksander Sołżenicyn spotkał w jakimś łagrze. Ów „wor” przechwalał się, że nigdy nie pracował – z jednym – jak szczerze przyznawał – wyjątkiem. Otóż w trakcie wojny niemiecko-sowieckiej jakoś zamarudził i nie zdążył uciec z Kijowa przed wkroczeniem tam Niemców. Wtedy pracowałem – opowiadał – bo przyłapanych na kradzieży Niemcy na miejscu rozstrzeliwali. Wracając do zachodnich bankierów, to włosy stawały im dęba, z obawy, że zbuntowany lud nie zechce spłacać kredytów zaciągniętych przez partię i rząd. Dlatego też po wprowadzeniu stanu wojennego, zachodni bankierzy poczuli ulgę, a w ich imieniu gratulacje generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu złożył miłujący pokój i demokrację niemiecki kanclerz Helmut Schmidt.
Historia się powtarza, ale – ma się rozumieć – niedokładnie, bo nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a już sławny starożytny rosyjski filozof Pantarejew odkrył, że „wsio pławajet”. W ogóle warto przypomnieć, ile świat zawdzięcza Rosjanom. Na przykład Pietia Goras wynalazł matematykę i sformułował słynne twierdzenie, a z kolei w czasach nowożytnych polarną zorzę wynalazł Łomonosow „by oświetlała carski tron, a w której blasku wielki Soso, milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon” – pisze poeta. Jak widzimy, rosyjskie wpływy są widoczne wszędzie, więc trudno, by nie było ich widać w polskiej polityce – o ile postępowanie naszych Umiłowanych Przywódców zasługuje na tę szlachetną nazwę. Więc kiedy z inicjatywy Naczelnika Państwa Sejm uchwalił ustawę o czeriezwyczajnej komisji do zbadania rosyjskich wpływów w polskiej polityce, to zaraz zachodni bankierzy, a właściwie nie tyle bankierzy, co dygnitarze, pospieszyli z gorzkimi słowami krytyki. Chodzi o tak zwaną „lex Tusk”, której celem jest nie tyle może zbadanie rosyjskich wpływów, bo te widoczne są na każdym kroku, co o zablokowanie Donaldu Tusku, a być może również wielu jego kolaborantom, możliwości zajmowania stanowisk publicznych nawet przez najbliższe 10 lat. Tymczasem Donald Tusk od lat pozostaje umiłowaną duszeńką – najpierw Naszej Złotej Pani, a teraz – Naszego Złotego Pana, więc nic dziwnego, że w Komisji Europejskiej zaraz objawił się kolejny niemiecki owczarek w osobie Didiera Reindersa, ludowego komisarza od sprawiedliwości, nie tylko wyraził zaniepokojenie tą ustawą, ale w dodatku zapowiedział, że „nie zawaha się” przed podjęciem „działań”. Jakie to będą „działania” – tego jeszcze nie wiemy, ale w stosownym czasie zostanie nam to objawione: „aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki!” Sęk bowiem w tym, że ustawę tę w podskokach podpisał pan prezydent Andrzej Duda, chociaż – jak twierdzi Judenrat „Gazety Wyborczej” – między nim a Naczelnikiem Państwa topór wojenny wcale nie został zakopany. Skąd zatem taka skwapliwość ze strony pana prezydenta?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy zdać sobie sprawę, w obliczu jakiej konieczności powoli staje pan prezydent. Na trzecią kadencję kandydować nie może, bo zabrania mu tego konstytucja, więc musi rozejrzeć się za jakąś prestiżową synekurą albo w ONZ, albo w NATO, albo jeszcze gdzie indziej. Jak przytomnie zauważył pan Leszek Miller, który o takich sprawach coś tam musi wiedzieć, bez protekcji amerykańskiej objęcie takiej synekury jest absolutnie niemożliwe. Skoro tak, to pan prezydent Duda najwyraźniej wykombinował sobie, że jak podpisze ustawę blokującą Donaldu Tusku i jego kolabom start w wyborach, to jego Volksdeutsche Partei wyborów nie wygra, dzięki temu nic nie zagrozi amerykańskiej kurateli nad naszym bantustanem. W takiej sytuacji oddanie pana prezydenta dla Naszego Najważniejszego Sojusznika zostanie zauważone i stosownie wynagrodzone. Temu rozumowaniu niczego zarzucić nie można, a jednak Departament Stanu, zamiast złożyć panu prezydentowi gratulacje, jak w swoim czasie Kanclerz Schmidt generałowi Jaruzelskiemu, „wyraził zaniepokojenie”, że przepisy tej ustawy mogą być „niewłaściwie użyte”, co może zagrozić „wolnym wyborom w Polsce”. W tej pozornie surowej formule tkwi jednak wskazówka, jak zrobić, by i wilk był syty i demokratyczna owca cała. Jeśli bowiem przepisy „lex Tusk” zostaną użyte „właściwie”, to znaczy, że w naszym fachu nie ma strachu i że nie ma co martwić się na zapas.
Bo trzeba pamiętać, że Stany Zjednoczone akurat są też w delikatnej sytuacji. Rząd prezydenta Bidena próbuje wsadzić do kryminału Donalda Trumpa, mobilizując w tym celu rozmaite swawolne panie, co to „dały się wykorzystać” seksualnie, więc tylko patrzeć, jak jakieś dziecko przypomni sobie że 30 la temu Trump włożył mu rękę pod spódniczkę. Ale na wypadek, gdyby takie zeznanie nie utrzymało się w niezawisłym sądzie w krzyżowym ogniu pytań pozbawionych wszelkiej staroświeckiej rewerencji adwokatów, to w zanadrzu jest oskarżenie o zorganizowanie sławnego szturmu na Kapitol. Nawiasem mówiąc ten „szturm” stanowi pilotażowy program postępowania bezpieczniaków z demokracją. Jak bowiem pamiętamy, szturmujący zostali uprzejmie dopuszczeni przez policję do Kapitolu i nawet tam wtargnęli, ale potem nie wiedzieli, co robić dalej, więc porozchodzili się do domów i wszystko zakończyło się wesołym oberkiem, czyli zwycięstwem demokracji. Podobnie było w Brazylii – „skąd nauka jest dla żuka”, że dla dobra demokracji można nawet czasami demokrację zgwałcić, byle delikatnie. Skoro tedy dla zablokowania Niemcom możliwości odbudowania swoich wpływów w naszym bantustanie Naczelnik Państwa zdecydował się na rozszerzenie historycznej rekonstrukcji przedwojennej sanacji o rodzaj zamachu stanu, to myślę, że Nasz Najważniejszy Sojusznik przełknąłby jakoś nawet reaktywowanie obozu w Berezie Kartuskiej – bo z ruskimi agentami i onucami trzeba będzie przecież coś zrobić, zwłaszcza gdy rząd już skonfiskuje im mienie i rozda ukraińskim uchodźcom.
Stanisław Michalkiewicz
Zdjęcie: Wikimedia Commons
Tekst ukazał się w tygodniku „Najwyższy Czas!”. Źródło: michalkiewicz.pl.
Najnowsze komentarze