Dawid Rasmounsun był człowiekiem zapobiegliwym i, podobnie jak wielu i to mędrszych od niego ludzi, mógł mieć jeden tylko cel, do którego uporczywie i niezmiennie zdążał. Oto dlaczego, gdy w jego uszach rozległo się wołanie północy, w jednej chwili ułożył sobie plan handlu kurzymi jajami i dołożył całej energii, aby go urzeczywistnić. Nad obliczeniami nie bawił się długo, a całe przedsięwzięcie ukazało się mu w najpiękniejszych barwach. Niepodobna było wątpić, że w Dawson jaja można sprzedać po pięć dolarów za tuzin; stąd prosty wynik, że na tysiącu tuzinach w Złotem mieście zarobi się pięć tysięcy dolarów.
Trzeba, naturalnie, policzyć też wydatki, konieczne przy tej podróży; istotnie też zaczął je obliczać, ponieważ był człowiekiem zastanawiającym się, czynnym i praktycznym, z tęgą głową i sercem, niezdolnem do zapalania się pod wpływem wyobraźni. Naprzód więc koszt zakupu tysiąca tuzinów jaj, po pięćdziesiąt centimów za tuzin, wyniesie sto pięćdziesiąt dolarów, — głupstwo, o którem nie warto wspominać w porównaniu z olbrzymimi zyskami. Potem przypuśćmy, chociaż jest to naturalnie całkiem nieprawdopodobne, że jego podróż i transport będą kosztowały całe osiemset pięćdziesiąt dolarów; mimo to zostanie mu jeszcze cztery tysiące dolarów czystego dochodu.
— Widzisz, Almo, — mówił do żony w zacisznej jadalni, całej zarzuconej mapami, przewodnikami, wydawnictwami wydziału topograficznego i opisami najrozmaitszych marszrut przez Alaskę, — poważne wydatki rozpoczną się właściwie dopiero w Dahi, ponieważ do Dahi można dojechać, nawet pierwszą klasą, za pięćdziesiąt dolarów. Od Dahi do jeziora Lindermann tragarze, indjanie, biorą po dwadzieścia centów od funta, dwanaście dolarów od stu funtów, a więc — sto dwadzieścia od tysiąca funtów. Będę miał ze sobą mniej więcej tysiąc pięćset funtów, trzeba zatem jakieś sto osiemdziesiąt dolarów… powiedzmy dla okrągłego rachunku — dwieście. Pewien mój znajomy, który dopiero co wrócił z Klondycke, mówi, że łódź można kupić za trzysta dolarów. Ale zapewnia też, że z największą łatwością znajdzie się ze dwóch pasażerów i że weźmie się od każdego z nich po sto pięćdziesiąt dolarów, tak, że wydatek na łódź zaraz mi się wróci, a pasażerowie będą jeszcze pomagali wiosłować. I… no, to już wszystko. W Dawson wysiadam, przeładowuję jaja i sprzedaję je. Teraz policzymy, ile to razem wynosi. Pięćdziesiąt dolarów od San-Francisko do Dahi… dwieście od Dahi do jeziora Lindermann… pasażerowie opłacą łódź… zatem ogółem dwieście pięćdziesiąt dolarów — dodał szybko w myśli i rzekł wesoło: pięćset dolarów zostaje na nieprzewidziane wydatki. A zresztą, jakież mogą być nieprzewidziane wydatki?
Alma wzruszyła ramionami i podniosła brwi do góry. Jeżeli ten olbrzymi północny kraj zdolny jest połknąć człowieka i tysiąc tuzinów jaj, to, z pewnością, może połknąć i wiele innych rzeczy; ale głośno nie powiedziała, co myśli — zbyt dobrze znała Dawida Rasmounsuna i wiedziała, że lepiej mu się nie sprzeciwiać.
— Podróż trwa miesiąc, liczmy drugi miesiąc na odpoczynek, zatem dojadę w dwa miesiące. Pomyśl-no, Almo, cztery tysiące w ciągu dwóch miesięcy! A teraz zarabiam jakieś nędzne sto dolarów miesięcznie! Wybudujemy sobie dom na przedmieściu, gdzie będziemy mieli więcej miejsca; w każdym pokoju zaprowadzimy gaz; z okien będziemy mieli śliczny widok, a oficynę wynajmiemy i za te pieniądze będziemy płacić wszystkie podatki, raty ubezpieczeniowe, za wodę, i jeszcze coś się okroi. A przy tym jest jeszcze prawdopodobieństwo, że znajdę żyłę złota i zostanę milionerem. No, cóż ty na to powiesz, Almo, przecież rozumuję logicznie?
Alma nie mogła się z nim nie zgodzić. Czyliż jej rodzony brat, człowiek do niczego, krzyż całej rodziny, próżniak i hulaka, nie wrócił z północy ze stu tysiącami dolarów w złotym piasku, a przy tym, jako akcjonariusz tej kopalni, w której był kopaczem?
Sklepikarz, dostawca Dawida Rasmounsuna niezmiernie się zdziwił, gdy ten jął odważać jaja na wadze, stojącej w rogu kontuaru; sam zaś Rasmounsun zdumiał się jeszcze bardziej, zobaczywszy, że tuzin jaj waży całe półtora funta; zatem tysiąc tuzinów będzie ważyło tysiąc pięćset funtów i nie zostanie miejsca ani na ubranie, ani na pościel, ani na naczynia kuchenne, ani nawet na zapasy żywności. Trzeba było zmieniać wszystkie obliczenia i już miał się do tego zabrać, gdy wtem przyszło mu na myśl, że można by przecie zakupić drobniejsze jaja. „Duże, czy małe jaja — to wszystko jedno, tuzin jest zawsze tuzinem“, — rzekł sobie w duchu bardzo rozsądnie. Okazało się, że tuzin drobnych jaj waży funt i ćwierć. Po czym po całym San-Francisko rozbiegli się ajenci, a w składy jaj i biura syndykatów nabiałowych zdumiewały się, skąd zjawił się taki niesłychany popyt na jaja, wagi nie więcej nad dwadzieścia uncji tuzin.
Rasmounsun zastawił swój cottage za tysiąc dolarów, żonę ulokował u jej krewnych, rzucił posadę i pojechał na północ. Przez oszczędność kupił bilet do drugiej klasy, w której, skutkiem przepełnienia, było niewygodniej, aniżeli zazwyczaj bywa w trzeciej. W końcu lata blady, wychudły, wysiadał ze swoim tysiącem tuzinów w Dahi. Wkrótce jednak odzyskał i pewność chodu i właściwy sobie apetyt.
Przy pierwszej już rozmowie z indyjskimi tragarzami zadrżał i zamyślił się. Za dwadzieścia osiem mil drogi żądali po czterdzieści centów od funta, a zanim jeszcze zdążył ochłonąć ze zdumienia, już cena podskoczyła do czterdziestu trzech centów. Pięćdziesięciu czerwonoskórych zuchów zgodziło się przenieść jego skarb za czterdzieści pięć centów od funta, ale odmówił mu ich jakiś krezus z Sirkl-City w brudnej koszuli i podartych spodniach, który na Białej Przełęczy stracił wszystkie konie i był skutkiem tego zmuszony zwrócić się do pomocy Indian; dał im po czterdzieści siedem centów.
Ale Rasmounsen był człowiekiem przedsiębiorczym, wynalazł więc sobie tragarzy po pięćdziesiąt centów od funta, a w dwa dni później jaja jego szczęśliwie dostały się do Lindermann. Po pięćdziesiąt centów od funta — to tysiąc dolarów za tonę; tym sposobem przeniesienie jego półtora tysiąca funtów pochłonęło cały kapitał zakładowy, po czym w najopłakańszej sytuacji znalazł się w „tantalowem“ miejscu, na brzegu jeziora, skąd od rana do nocy mógł się przyglądać, jak coraz to nowe łodzie odpływały do Dawson. W miejscowości tej, gdzie na gwałt zbijano łodzie, panował gorączkowy ruch i ożywienie; cieśle pracowali bez chwili wytchnienia, heblowali, stukali młotami, zbijali i fugowali z rozpaczliwym pośpiechem. I nic dziwnego; linja śniegów z każdym dniem opuszczała się coraz niżej po zboczu nagich, urwistych szczytów, coraz częściej zrywały się zawieje ze śniegiem i z gołoledzią, a spokojne zatoki pokrywały się od czasu do czasu cieniutką warstewką lodu. I co rano znużone twarzy cieśli zwracały się ku jeziorom, patrząc, czy lód już nie idzie. Lód stanowiłby dla nich koniec pracy, oznaczał, że oni sami nie zdążą przed zamknięciem żeglugi popłynąć rzeką do domów.
Na dodatek do swych męczarni, biedny Rasmounsen stwierdził, że w przedsiębiorstwie z jajami ma już trzech konkurentów. Jeden z nich, maleńki niemczyk, zdążył już, co prawda, wszystko stracić, a teraz błąkał się samotnie ze swoim ładunkiem na plecach po urwistej przełęczy. Ale za to łodzie dwóch pozostałych były już prawie gotowe, oni sami zaś codziennie zanosili najgorętsze modły do boga kupców o powstrzymanie żelaznej dłoni zimy chociażby na jeden dzień tylko. Żelazna ręka jednak nieubłaganie ściskała ziemię. Kilku ludzi zmarzło zaraz podczas pierwszej śnieżnej zawiei, Rasmounsen zaś ani się nawet spostrzegł, jak od mroził palce u obu rąk. Miał wprawdzie sposobność ulokowania się wraz ze swym drogocennym ciężarem na jednej z ostatnich łodzi, ale trzeba było wyłożyć zaraz gotówką dwieście dolarów, których znikąd nie mógł wydostać.
— Zaczekajcie lepiej jeszcze trochę, — powiedział mu cieśla, Szwed, który tutaj już znalazł swój złotodajny Klondycke i tyle był szczęśliwy, że umiał to we właściwym czasie zrozumieć. — Zaczekajcie jeszcze trochę, a zbudujemy wam śliczną, małą łódeczkę. Polegając na tej, niczym nie zagwarantowanej, obietnicy, Rasmounsen wrócił zpowrotem na trakt Crater-Lycke; tutaj natknął się na dwóch korespondentów od pism, których bagaże leżały rozrzucone po całej drodze; właściwie to część tych rzeczy znajdowała się jeszcze w Stone-House, część na przełęczy, reszta zaś tuż prawie nad jeziorem.
— Tak, — odezwał się znacząco Rasmounsen. — Mam ja tu w Lindermann tysiąc tuzinów jaj, a teraz właśnie cieśla kończy moją łódkę. To wielkie szczęście, prawda? Łodzi nie można teraz dostać za żadne pieniądze.
Na te słowa obaj korespondenci formalnie się na niego rzucili; gotowi byli gwałtem zmusić go, żeby ich ze sobą zabrał, powydostawali olbrzymie paki banknotów i całe garście złota. Ale on nie chciał o tem nawet słuchać, aż wreszcie z wielką niechęcią zgodził się wziąć ich na łódź za trzysta dolarów od osoby. Zmusili go do przyjęcia pieniędzy zgóry i natychmiast zabrali się do pisania korespondencji o miłosiernym Samarytaninie, który wiózł do Dawson tysiąc tuzinów jaj i zgodził się wziąć ich na dodatek. Miłosierny samarytanin tymczasem biegł co tchu do Lindermann, do swego cieśli.
— No, dawajcie łódkę, — zawołał na przywitanie, pobrzękując złotem, które otrzymał od korespondentów i chciwie przyglądając się świeżo wykończonej łodzi.
Szwed cieśla spojrzał nań z powagą i pokiwał odmownie głową.
— Ileż wam za nią dają? Trzysta? No, więc ja dam czterysta. Macie.
Chciał wsunąć mu pieniądze w rękę, ale tamten cofnął się z pośpiechem.
— Nie, nie mogę; powiedziałem mu, że łódka jest jego. Zaczekajcie, to wam zrobię drugą.
— Macie sześćset dolarów. To moje ostatnie słowo. Chcecie brać — dobrze, a nie — to nie. Jemu zaś możecie powiedzieć, że to było nieporozumienie. Szwed zaczął się namyślać, aż wreszcie ustąpił.
Gdy Rasmounsen już odjeżdżał, szwed wyłaził ze skóry, by przekonać Niemca, że zaszło pomiędzy nimi nieporozumienie.
Niemiec pośliznął się na spadzistej Ścieżce z Din-Lycke’a i złamał sobie nogę; musiał sprzedać cały swój towar po dolarze za tuzin, nająć tragarzy indjan i na ich plecach wracać do Dahi. Ale gdy Rasmounsen odjeżdżał ze swoimi korespondentami, równocześnie z nim odpływali dwaj pozostali konkurenci.
— Ileż tam tego macie? — zapytał jeden z nich małego wzrostu, ruchliwy yankess z Nowei Anglii.
— Tysiąc tuzinów, — odrzekł dumnie Rasmounsen.
— Załóżmy się, że ja z moimi ośmiu setkami stanę w Dawson wcześniej od was?
Korespondenci ofiarowywali Rasmounsen’owi pieniądze, byle się tylko założył, ale ten nie chciał, a wówczas yankess z tą samą propozycją zwrócił się do drugiego swego konkurenta, tęgiego, ogorzałego marynarza, który obiecał im pokazać, jak to się podróżuje łodzią. I istotnie pokazał. Ustawił na łódce wielki, czworokątny żagiel, dzięki któremu łódź zagłębiła się po krawędzie w wodę i pierwsza wypłynęła z Lindermann. Że jednak z pogardą odrzucił pomoc holownika, wkrótce więc wsadził szczęśliwie łódź wraz z całym ładunkiem na kamienie w najniebezpieczniejszej części porohów. Rasmounsen i yankess, który miał również dwóch pasażerów, przenieśli swoje łodzie i bagaże na plecach koło porohów i w ten sposób dostali się do jeziora Bennet’a. Jezioro Bennet’a, długość którego wynosi około dwudziestu pięciu mil, jest bardzo wąskie i bardzo głębokie i stanowi coś nakształt lejka pomiędzy górami, w którym srożą się wieczne burze i zawieje. Rasmounsen zatrzymał się na odpoczynek na piaszczystym wybrzeżu jeziora, gdzie zgromadziło się już mnóstwo ludzi i łódek, spieszących także na północ, zanim dopadnie ich zima. Gdy budził się nad ranem, z południa dął straszliwy wiatr; leciał on od usłanych lodem szczytów i dolin i był tak mroźny, jak zazwyczaj bywa tylko wiatr północny. Ale niebo było pogodne, a yankess odbijał już od brzegu, rozwinąwszy wszystkie żagle. Stopniowo zaczęła odjeżdżać i reszta podróżnych, a korespondenci z prawdziwym zapałem jęli z kolei przygotowywać się do odpłynięcia.
— Dogonimy go przy ujściu rzeki, — z głębokim przekonaniem wmawiali w Rasmounsen’a. Podnieśli żagle i „Alma“ otrzymała pierwszy lodowaty tusz od fal, chłoszczących ją po bokach.
Trzeba powiedzieć, że Rasmounsen przez całe swoje życie skłonny był do ujawniania na wodzie całkiem niezrozumiałej tchórzliwości, teraz jednak z całej siły wsparł się na wiośle z wyrazem żelaznej stanowczości na twarzy. Jego tysiąc tuzinów leżało przed nim, w skrzynkach, pod bagażami korespondentów, przed oczyma zaś jego duszy migały wspomnienia małego, jasnego cottage’u, zastawionego za tysiąc dolarów…
Było piekielne zimno. Co chwila trzeba było wyjmować wiosło sterujące i podczas, gdy pasażerowie toporem ścinali zeń lód, zastępować je drugiem. Wszędzie, gdzie tylko padały krople wody, natychmiast tworzyła się warstwa lodu, a z końców żagla zwisały przezroczyste, skrzące się lodowe sople. „Alma“ z największą trudnością torowała sobie drogę poprzez olbrzymie fale, wściekle chłoszczące jej boki, a w korpusie jej tworzyły się szczeliny, przez które wdzierała się woda. Zamiast wylewać wodę, dziennikarze odrąbywali wielkie bryły lodu i wyrzucali je za krawędź łodzi. Ale niepodobna było nawet myśleć o tem, żeby odpocząć — trzeba było rozpaczliwie walczyć z nadciągającą zimą; więc też łódka sunęła naprzód z niesłychaną szybkością.
— Nn… nie można… sttt… stawać, — odezwał się jeden z dziennikarzy, dzwoniąc zębami z zimna.
— Naturalnie, że nie można, — zgadzał się z nim kolega, — płyńcie sami środkiem rzeki.
Rasmounsen odpowiedział na to idiotycznym uśmiechem. Oba brzegi zalane były pianą, a i pośrodku można się było utrzymać wtedy tylko, gdy największe fale nie dosięgały łodzi. Niepodobna było zwinąć żagla — wpadłyby na nich fale i wywróciłyby łódkę. Co chwila mijali rozbite barki; widzieli, jak jedną z nich prąd unosił wprost na kamienie, inna zaś, sunąca w tyle z dwoma pasażerami, wpadła na nią i przekręciła się dnem do góry.
— Uu… uwaga! — krzyknął dziennikarz, drżący wciąż z zimna.
Rasmounsen wykrzywił twarz w uśmiechu i jeszcze mocniej uchwycił za wiosło. Czasami wiosło dotykało dna, a wtedy łódź błyskawicznie skręcała w bok i trzeba było nadludzkiego wysiłku, by wprowadzić ją w równy bieg. Skutkiem tych nieludzkich wysiłków, zastygł mu na twarzy jakiś straszny grymas, przejmujący trwogą obu dziennikarzy.
Przebiegli szybko pod skałą, smutnie sterczącą w odległości stu yardów od brzegu; z zalanego wodą wierzchołka jej rozległo się rozpaczliwe skomlenie ludzkie o pomoc; ale „Alma“ z błyskawiczną szybkością przeleciała koło skały, która wkrótce stała się maleńkim, samotnym punkcikiem.
— No, yankess już zginął, ale co się stało z marynarzem? — krzyknął jeden z dziennikarzy.
Rasmounsen rozejrzał się na wszystkie strony — z boku widać było czarny, czworokątny żagiel. Zauważył go już z godzinę temu, kiedy wypłynął z pośród mgły i stopniowo stawał się coraz to większy i wyraźniejszy. Widocznie marynarz naprawił uszkodzenia w swej łodzi i teraz nadrabiał stracony czas.
— Macie go, tam, w tyle!
Dziennikarze zaniechali na chwilę roboty — rąbali, jak zawsze, lód — i spojrzeli za siebie. Marynarz leciał naprzód, podobny do gniewnego boga morza, już to wspinając się na grzbiety fal, już to spadając w dół, i przebiegł tuż koło nich. Olbrzymi żagiel chwytał, rzekłbyś łódkę i podnosił ją w górę, wyciągał z wody, a potem znowuż ciskał w odmęt.
— Fale nic mu nie mogą zrobić!
— Tak, ale mm… może zaryć się nn… nosem w wodę!
Nie zdążył jeszcze dokończyć tych słów, gdy czarny żagiel zniknął za olbrzymim bałwanem. Fale przewalały się w dalszym ciągu po tym miejscu, gdzie przed chwilą stała łódź marynarza, ale ta już się nie pokazywała. „Alma“ przebiegła bokiem; z dala, na powierzchni wody widać było wiosła i drewniane skrzynie, płynące po ryczących bałwanach. O dwadzieścia kroków od nich wyjrzała z wody czyjaś ręka i głowa z pozlepianymi włosami.
Długi czas płynęli w milczeniu. Gdy w oddali ukazał się przeciwległy brzeg jeziora, fale zaczęły z tak straszliwą siłą obijać się o boki łodzi, że woda nie miała już czasu zamarzać, a dziennikarze musieli ją wylewać wiadrami; ale to nie pomagało; więc, naradziwszy się z Rasmounsen’em, zabrali się do wyrzucania balastu, by ulżyć łodzi. Poleciały za krawędź i zapasy mąki, i słonina, i bób, i pościel, i piecyk kuchenny, i sznury, i wszystko, co tylko wpadło pod rękę. Łódź natychmiast odczuwszy ulgę, lżej popłynęła po falach, a wody coraz mniej się nabierało.
— Dosyć już! Dosyć! — krzyknął groźnie Rasmounsen, gdy jego towarzysze wzięli się do górnych skrzyń z jajami.
— Cóż to znaczy! Do dd… diabła! — odparł z gniewem jeden z dziennikarzy. Oni przecież złożyli w ofierze cały swój dobytek, zachowując sobie jedynie aparaty fotograficzne. Dziennikarz nachylił się i jął z wysiłkiem wyciągać jedną skrzynię z pod przytrzymujących ją sznurów.
— Połóż pan to natychmiast, mówię panu!
Rasmounsen pochwycił jedną rękę rewolwer i, z trudnością trzymając w drugiej wiosło, wycelował w dziennikarza. Ten zmartwiał w oczekiwaniu, z twarzą wykrzywioną gniewem i groźbą.
— Wielki Boże! — krzyknął nagle jego towarzysz i przypadł twarzą na dno łódki. Rasmounsen nie był w stanie utrzymać równowagi, pod potężnym ciosem bocznej fali, „Alma“ skoczyła w bok, żagle zwinęły się pod naporem wichru, maszt nie wytrzymał ciężaru, złamał się i wpadł do wody, pociągając za sobą rozzłoszczonego dziennikarza. Następna fala o mało nie zatopiła łodzi, ale Rasmounsen porwał się z miejsca i skoczył do wiader. W ciągu pół godziny przepłynęło koło nich mnóstwo łodzi, wszystkie jednak były albo mniejsze od „Almy“ albo takie same, więc pomocy od nich spodziewać się nie było można. Wtem ukazała się wielka, dziesięciowiosłowa barka i bez względu na niebezpieczeństwo takiego manewru, spuściła żagiel i popłynęła ku „Almie“.
— Nie podpływajcie! Nie podpływajcie! — krzyknął Rasmounsen.
Ale w tej chwili nos jego łodzi dotknął już barki i ocalały korespondent już się w nią przesiadł. Rasmounsen rzucił się jak kot na skrzynie, potem — przypadł na przód łodzi, usiłując zesztywniałymi palcami przywiązać koniec sznura do barki.
— Skaczcie prędzej! — krzyknął jakiś rudobrody marynarz.
— Mam tu tysiąc tuzinów jaj. Weźcie mnie! Dobrze zapłacę! — zawołał Rasmounsen w odpowiedzi.
— Skaczcie! — krzyknęli chórem z łodzi.
Wtem nadbiegł olbrzymi bałwan, obsypał deszczem barkę i o mało nie zalał „Almy“. Barka odpłynęła, a załoga jej, przeklinając, rozpięła żagiel. Rasmounsen odpowiedział im takimi samymi przekleństwami, po czym zabrał się do wylewania wody. Maszt i żagiel wlokły się za łodzią dodając jej nieco równowagi.
W trzy godziny potem Rasmounsen’a do cna wyczerpanego, zesztywniałego, z nieprzytomnym wyrazem w szeroko otwartych oczach, wyrzuciło na zamarzający brzeg koło ujścia Jeleniej Rzeki, do samego końca jednak ani na chwilę nie przestał mechanicznie pracować przy wiadrze. Dwóch ludzi, kurier rządowy i przejezdny metys, wyciągnęło go na brzeg, ocalając jego ładunek i „Almę“. Płynęli w przeciwnym kierunku na indyjskiej pirodze, a na noc przyjęli go do swego obozowiska. O świcie odjechali, ale on postanowił zostać przy swoich drogocennych skrzyniach.
Od tego dnia po całej okolicy rozeszła się legenda o człowieku z tysiącem tuzinów jaj. Poszukiwacze złota, na gwałt spieszący się, by dojechać do miejsca swego przeznaczenia przed ostatecznym nastąpieniem zimy, przynieśli wieść o jego ukazaniu się w kraju. Starzy osadnicy Fortu Mayle i w Sirkl-City, dzielni pionierzy o żelaznych szczękach i żołądkach, poodgniatanych od ustawicznego odżywiania się suchym bobem, na samo wspomnienie o nim zaczynali marzyć o kurach i przeróżnych potrawach ze świeżych jarzyn. Zajmowano się nim równie żywo i w Dahi i Shahoy, w jednem i drugiem mieście obserwowano jego ruchy i rozpytywano o niego wszystkich przejezdnych. Dawson zaś, złote miasto, cierpiące stale na brak nabiału, wyczekiwało go z gorączkową niecierpliwością i chciwie chwytało każdą wiadomość o nim.
Jeden tylko Rasmounsen nic o tym wszystkim nie wiedział. Nazajutrz po owej pamiętnej podróży, naprędce naprawiwszy „Almę“, ruszył dalej w drogę. Teraz prosto w twarz wiał mu ostry, lodowaty wicher, ale on mężnie zapuścił wiosła w wodę i jął wiosłować, zatrzymując się co chwilę, by zeskrobać lód z wioseł, a za każdym takim przystankiem fale niosły go gwałtownie w tył. Tutejszym zwyczajem, przy Windy-Arma wyrzuciły go na brzeg, a przy Tagich trzykrotnie zatapiały mu łódkę i trzykrotnie osadzały go na mieliźnie. Na jeziorze Marsh trzeba było trzymać się z dala od brzegów, już pokrytych lodem. „Alma“ była cała porozbijana przez lód i fale, ale jaja trwały w całości. Rasmounsen przeniósł je o dwie mile dalej na własnym grzbiecie, po lodzie, aż do brzegu i tutaj zbudował dla nich doskonałe schowanko, lepiankę; zachowała się ona w ciągu wielu lat, i długo jeszcze potem przewodnicy pokazywali ją podróżującym nowicjuszom
Teraz dzieliło go od Dawson pięćset mil zamarzniętym traktem — rzeka pokryła się już lodem. Ale Rasmounsen, z dziwnym wyrazem w zesztywniałej twarzy, ruszył piechotą z powrotem ku jeziorom. Niepodobna sobie nawet wyobrazić, co przecierpiał ten człowiek podczas tej podróży, mając ze sobą tylko topór, kołdrę, oraz garść suchego bobu. Na Chilcutt złapała go śnieżyca i trzeba było zostawić dwa palce u nogi chirurgowi w Shin-Camp. A jednak trwał mężnie całymi dniami na nogach, naprzód w kuchni na parowcu, zdążającym do Sittle, a potem w San-Francisko, w węglarni, pracując, jak wół, by zarobić na dalszą drogę.
Blady, wynędzniały, z nieprzytomnym wzrokiem, wszedł do wspaniałej sali banku, żeby dostać jeszcze trochę pieniędzy na drugi numer hipoteki swojego domu. Przez zwichrzoną brodę przeglądały zapadnięte policzki, oczy weszły głęboko w oczodoły i błyszczały stamtąd, jak dwa żarzące się węgle. Ręce miał pokryte odciskami i straszliwie popękane od zimna i wiatru, paznokcie czarne od brudu i pyłu węglowego. Mówił coś niezrozumiale o jakichś jajach, o lodzie, burzy i śniegu; a gdy mu oznajmiono, że na drugi numer nie dostanie więcej, niż tysiąc dolarów, jął szeroko i długo opowiadać o psach, o żywności dla nich, o mokassynach, łyżwach i najrozmaitszych podobnych rzeczach. Ludzie wzruszali tylko ramionami. Wreszcie dano mu tysiąc pięćset dolarów — więcej, niż cottage był wart — i odetchnięto z ulgą, gdy, podpisawszy dokument, powlókł się ku wyjściu.
W dwa tygodnie później przejeżdżał przez Chilcut z trzema parami sań, po pięć psów przy każdej. Jednym zaprzęgiem kierował on sam, dwoma pozostałymi — dwaj Indianie. Przy jeziorze Marsh odnaleźli schowek i naładowali skrzynie z jajami na sanie. Sanny wszakże jeszcze nie było. Pierwszy więc puścił się w podróż po lodzie, torując drogę, udeptując śnieg i równając ostre, sterczące sople coraz gęściej gromadzącego się lodu. Niejednokrotnie spostrzegał za sobą cienką smugę dymu z ogniska i dziwił się, czemu to podróżni nie starają się go wyprzedzić. Był nowicjuszem na północy i wielu rzeczy jeszcze nie rozumiał, nie rozumiał też indjan, którzy usiłowali mu wytłomaczyć, co oznaczają owe dymy. Zdarzało się, że zrana indjanie odmawiali wyruszenia w dalszą drogę, a wówczas zmuszał ich do wstania, celując w nich z rewolweru.
W pobliżu White Horse wpadł w wodę i odmroził sobie nogę, tę samą, która jeszcze niezupełnie wydobrzała po niedawnej operacji; indjanie byli pewni, że teraz przynajmniej jakiś czas poleży i odpocznie. Ale on owinął nogę kołdrą i, jakby nigdy nic, pracował dalej przy swoich saniach. A że była to straszliwie ciężka praca, mieli więc wielkie uznanie dla jego dzielności, chociaż, rozmawiając o tem ze sobą, znacząco stukali palcami w czoło i kiwali głowami.
Pewnej pięknej nocy spróbowali uciec, ale przekonywający świst kul, sypiących się za nimi, zmusił ich do powrotu. A że byli to prości, dzicy indjanie, więc po tym nieudanym eksperymencie, postanowili go zabić. On jednak spał czujnie, jak kot, i ani razu nie dał im sposobności urzeczywistnienia tego zamiaru. A chociaż na wszelki sposób usiłowali wytłómaczyć mu, co oznaczają owe dymy, które zostawiali za sobą, nie mógł ich zrozumieć i traktował ich z jeszcze większą nieufnością. A przy każdej sposobności, bądź, gdy spojrzeli nań ze złością, bądź, gdy ociągali się z wykonaniem jakiegoś rozkazu, w mgnieniu oka wyciągał zza pasa rewolwer i przystawiał go im do czoła.
W ten sposób posuwał się naprzód, z buntującymi się indjanami i niespokojnymi psami, po nieludzko uciążliwej drodze. Trzeba było walczyć z dzikimi, żeby zmusić ich do pozostania przy sobie, walczyć z psami, by odpędzić je od jaj, walczyć z lodem, mrozem, z bólem w nodze, która wcale się jakoś nie goiła. Jeszcze rana dobrze się nie zasklepiła, gdy mróz rozogniał ją nanowo, tak, że wreszcie utworzyła się wielka, ropiąca rana, w którą można było nieledwie wsunąć pięść. Zrana, gdy pierwszy raz stąpnął nogą, doznawał tak okropnego, nieludzkiego bólu, że kręciło mu się w głowie i prawie tracił przytomność; potem, w ciągu dnia, ból przycichał, ale budził się zpowrotem, zaledwie położył się na spoczynek.
I mimo wszystko człowiek ten, co całe życie przesiedział przy biurku, pracował tak, że indjanie nie mogli za nim nadążyć i całkiem wybili się z sił, i to nietylko indjanie, ale nawet psy. Sam nie zdawał sobie sprawy, jak ciężko pracuje i ile wycierpiał, tak całkowicie pochłonięty był swoją ideą. Wiedział tylko, że przed sobą ma Dawson, za sobą — tysiąc tuzinów jaj, i pomiędzy tymi dwoma punktami znajdowało się jego „ja“, usiłujące z każdą chwilą zmniejszyć odległość między nimi, połączyć je w jeden błyszczący, złoty punkcik. Punkcikiem tym było pięć tysięcy dolarów, urzeczywistnienie jego obecnej idei i punkt wyjścia dla jakiejś nowej, która we właściwym czasie w umyśle jego zaświta. Poza obrębem tej idei, poruszał się, jak automat. Z niczego nie zdawał sobie sprawy, wszystko przesuwało się przed jego oczyma, jak we mgle, nie zwracając na siebie jego uwagi, ani zatrzymując przy sobie jego myśli. Pracę rąk wypełniał z nieświadomą dokładnością i punktualnością maszyny, pracę mózgu — tak samo. I stopniowo wyraz jego twarzy stawał się tak natężony, że aż indjanie przestraszyli się i ze zdumieniem spoglądali na tego dziwnego, białego człowieka, który uczynił z nich niewolników i zmusił ich do tak bezsensownej pracy.
A gdy przejeżdżali przez jezioro Le Barge, mróz dochodził do pięćdziesięciu stopni. Aby lżej oddychać, otwierał przy chodzeniu usta i przeziębił się tak, że przez resztę drogi zamęczał go suchy, duszący kaszel, który wybuchał najgwałtowniej od dymu, a zwłaszcza przy natężonej pracy., Przy Turty Mayle, gdzie prąd był silniejszy, warstwa lodu w wielu miejscach była jeszcze bardzo cienka, a środek rzeki wciąż jeszcze nie zamarzał. Niepodobna było określić, jak gruby jest lód przy brzegach, więc nie starał się nawet sprawdzać, lecz poprostu, grożąc rewolwerem, bądź co bądź zmuszał indjan do posuwania się naprzód. Tu i owdzie można było przedsiębrać niejakie ostrożności: w niebezpiecznych miejscach przechodzili po jednemu, łącząc się za pomocą długich żerdzi, żeby módz się utrzymać w razie, gdyby lód załamał się im pod nogami; potem przywoływali psy. Podczas jednej z takich przepraw, jeden indjanin zapadł się i utonął. Zapadł się i zniknął tak szybko i bez śladu, jak nóż wchodzi w rzadką śmietanę, prąd zaś w mgnieniu oka zaciągnął go pod lód.
Drugi indjanin zbiegł tej samej jeszcze nocy; napróżno Rasmounsen w pogoni za nim posyłał kule — rewolwerem władał z większą szybkością, aniżeli celnością. W trzydzieści sześć godzin później indjanin dowlókł się do posterunku policji przy Big Salmon, przez tłómacza opowiedział policjantowi, że na drodze został jakiś szalony człowiek, obłąkany, który zwarjował na punkcie jakichś jaj i ciągle o nich tylko mówi.
Upłynęło jeszcze kilka dni i wreszcie zjawił się Rasmounsen; wszystkie trzy pary sani związane były gęsiego, a psy — wszystkie razem zaprzężone do przednich sań. Było to niesłychanie niewygodne, a gdzie droga stawała się trudniejsza, trzeba było przeciągać każde sanie zosobna; po większej jednak części, dzięki herkulesowym wprost wysiłkom, udawało mu się przewozić wszystkie sanie razem. Gdy policjanci powiedzieli mu, że indjanin znajduje się w drodze do Dawson, nie okazał najlżejszego nawet zainteresowania. Z taką samą obojętnością przyjął wiadomość, że policjanci utorowali drogę od posterunku do Pelly — każdą dobrą, czy złą nowinę przyjmował teraz z obojętnością fatalisty. Jednakże gdy mu powiedziano, że w Dawson panuje głód, uśmiechnął się, zaprzągł czemprędzej psy i ruszył dalej w drogę.
Wkrótce potem zrozumiał znaczenie owych dymów, tak intrygujących go na początku podróży. Zaledwie rozeszła się wieść, że droga do Pally otwarta, natychmiast dymy poznikały, i gdy Rasmounsen siedział samotnie u swego ogniska, koło niego przechodziły całe sznury sanek. Pierwsi przejechali kurjer i metys, którzy w Bennet uratowali mu życie; za nimi przyciągnęli na dwóch parach sań listonosze z pocztą dla Sirkle-City, a wkońcu cały zastęp Świeżo upieczonych rycerzy Klondycke.
I ludzie i ich psy byli dobrze odżywieni, pełni sił, podczas, gdy psy Rasmounsen’a i on sam wyglądali, jak szkielety, powleczone skórą. Przez cały ten czas pracował, jak galernik, wyczerpawszy wszystkie siły, oraz siły swoich psów, oni zaś jeden dzień byli w podróży, zdążając jego śladami, przez dwa dni zaś spokojnie siedzieli przy ogniskach, oczekując zawiadomienia, że droga jest gotowa, poczem szybko i bez trudności wyprzedzali go na utartym trakcie.
Jego jednak nic nie mogło wyprowadzić z równowagi. Wielu dziękowało mu drwiąco za to, że wskazał im drogę, ale on nawet im nie odpowiadał. Nie gniewał się — było mu wszystko jedno, jego idea i wszystko, co było z nią w związku pozostało nietknięte. Oto on i jego tysiąc tuzinów, a oto tam Dawson, jak i przedtem.
W pobliżu Litte Salmon zabrakło mu żywności dla psów, które też pokradły jego własne prowianty; stąd do Silkirku trzeba się więc było karmić wyłącznie bobem — wielkim, brązowym, pożywnym, ale ciężko strawnym bobem, od którego dostawał straszliwego bólu w kiszkach. A w Silkirku na drzwiach sklepu spożywczego wisiało ogłoszenie, że od dwóch lat ani jeden parowiec nie przepływał w górę Joukonu, wskutek czego żywność sprzedawano na wagę złota. Rasmounsen’owi wszakże ofiarowano miarkę mąki za jajko, ale on tylko wstrząsnął głową i podążył dalej.
Wkrótce potem udało mu się zakupić u indjań przemarznięte skóry końskie na pokarm dla psów; sam również probował żuć kawałki skóry, ale musiał i tego sobie odmówić, gdyż szerść dostawała się do ran, które potworzyły mu się w ustach, wywołując ból nie do zniesienia. Za Silkirkiem zaczęli się trafiać pierwsi wychodźcy z Dawson, którzy opuszczali miasto z powodu rozpoczynającej się tam głodówki; im dalej, tem spotykało się ich więcej. „Niema co jeść“ — mówili. „Niema co jeść, trzeba uciekać”. „Kto tylko może, skupuje świece, które na wiosnę rozkupią na wagę złota.“ „Mąka kosztuje półtora dolara za funt, a i tak nikt jej nie sprzedaje“.
— Jaja? — odrzekł któryś z nich na zapytanie Rasmounsen’a. — Dolara za sztukę, tylko wcale ich niema w sprzedaży.
Rasmounsen szybko porachował w pamięci i głośno powiedział:
— Dwanaście tysięcy dolarów.
— Co? — zapytał ten, z którym rozmawiał.
— Nic, — odrzekł Rasmounsen i czemprędzej popędził psy.
Gdy wreszcie dobrnął do Stuart-River, odległego o siedmdziesiąt mil od Dawson, brakowało mu już pięciu psów, a reszta ledwo trzymała się na nogach ze zmęczenia. Sam zaprzęgał się do sani razem z psami i ciągnął, ciągnął, ile mu jeszcze sił starczyło. I mimo wszystko potrafił jeszcze robić po jakieś dziesięć przeszło mil dziennie. Policzki i nos niejednokrotnie już poodmrażane, przybrały purpurowo-czarną barwę i wyglądały wprost przerażająco. Wielki palec u ręki, w której trzymał kij, był również odmrożony i straszliwie go bolał. Nogę wciąż jeszcze miał zawiniętą w kołdrę i odczuwał w niej jakieś dziwne kłócia.
Chociaż zapasy żywności niezmiernie oszczędzał, a w Sixty-Mayle zjadł już ostatnie ziarnka bobu, wciąż jednak uporczywie odmawiał sobie skorzystania z jaj, w żaden sposób nie mogąc się przekonać, że ma do tego prawo i tak, chwiejąc się, co chwilę padając z głodu i znużenia, dostał się wreszcie do Indian River. Tutaj szczęśliwym trafem spotkał starego, gościnnego myśliwca, który niedawno zabił łososia; świeże mięso przywróciło częściowo siły jego i jego psom. W Insly natknął się na nowych wychodźców, którzy opuścili Dawson zaledwie przed pięciu godzinami; zapewniali go, że w Dawson za każde jajko dostanie najmniej po dolarze i dwadzieścia pięć centów, a wiadomość ta dała mu chwilę rozkosznego zapomnienia o wszystkiem, co dotychczas przeszedł i wycierpiał.
Bez tchu, drżąc na całem ciele, dobrnął wreszcie do dawsońskiej osady. Jego psy osłabły do tego stopnia, że trzeba było zatrzymać się przy samym wjeździe do miasta; tutaj odpoczął, wspierając się ciężko na kiju. Wtem podszedł doń jakiś pan, bardzo zamożnie wyglądający, w niedźwiedziem futrze. Spojrzał ciekawie na Rasmounsen’a, na jego psy i na trzy pary sań i zapytał:
— A co tam macie?
— Jaja, — wyszeptał ledwie dosłyszalnym głosem Rasmounsen.
— Jaja!? — krzyknął tamten i podskoczył z radości na miejscu, jak warjat. — Naprawdę, to wszystko są jaja?
— Wszystko.
— Słuchajcie no, to wy pewnie jesteście tym „jajecznikiem“, — i obszedł dokoła Rasmounsen’a, by przypatrzeć mu się ze wszystkich stron. — No, czemuż milczycie, jesteście tym „jajecznikiem“, czy też nie?
Rasmounsen nie mógł powiedzieć napewno, ale przypuszczał, że on właśnie jest „jajecznikiem“; nieznajomy tymczasem trochę się uspokoił.
— Po czemu myślicie je sprzedawać? — zapytał zatrwożony.
Rasmounsen poczuł przypływ niesłychanego zuchwalstwa.
— Po półtora dolara.
— Zgoda, dajcie mi tuzin, — rzekł szybko nieznajomy.\
— Ja… ja chcę powiedzieć, po półtora dolara sztuka, — odezwał się niepewnie Rasmounsen.
— No, ma się rozumieć, już to słyszałem. Dajcie mi dwa tuziny, a tu macie złoty piasek.
Przy tych słowach wydostał z kieszeni mocno nabity woreczek, podobny do kiełbasy i postukał nim po żelaznym kiju Rasmounsen’a. Rasmounsen poczuł dziwny dreszcz w kiszkach, jakieś podrażnienie w nozdrzach i niepokonaną prawie chęć, żeby usiąść na śniegu i zapłakać. Ale dokoła niego zgromadziła się już gromadka ciekawych, a wszyscy na wyścigi krzyczeli, żeby im dał jaj. On wszakże nie miał wagi; wówczas pan w niedźwiedziem futrze wydostał skądś wagę i uprzejmie odważał na niej złoty piasek, a tymczasem Rasmounsen odliczał klijentom jaja. Wkrótce utworzyło się w tem miejscu gwarne zbiegowisko; cisnęli się jeden przez drugiego, krzycząc i prosząc, by jaknajprędzej dano im drogocenny towar; każdy chciał być pierwszym. W miarę jednak, jak wzrastało zamieszanie, Rasmounsen stawał się coraz spokojniejszy. „Tak niemożna“, zadecydował wreszcie, „nie bez racji tak na gwałt kupują jaja: będzie o wiele rozsądniej naprzód odpocząć, potem dowiedzieć się o cenach na rynku, a następnie dopiero sprzedawać. A jeżeli jaja płacą po dwa dolary za sztukę?! Jakkolwiekbądź rzeczy się mają, można być pewnym, że po półtora dolara z największą łatwością sprzedam wszystek towar“.
— Basta! — zawołał, sprzedawszy już ze dwie setki. — Teraz nie dam już ani jednej sztuki. Jestem bardzo zmęczony, muszę naprzód znaleźć sobie lokal, a wtedy możecie przyjść, wtedy wam sprzedam, ile chcecie.
Rozległ się szmer niezadowolenia, ale pan w niedźwiedziem futrze pochwalił to postanowienie. W obszernych jego kieszeniach spoczywały dwa tuziny jaj, więc było mu obojętne, czy inni dostaną jaja, czy też nie dostaną. A przytem dobrze wiedział, że Rasmounsen ledwie się trzyma na nogach.
— Na drugim zakręcie od Monte-Carlo jest niezajęta chata, — oświadczył mu. — Nie moja coprawda, ale polecono mi ją wynająć, jeżeli się kto trafi. Idzie ona dziewięć dolarów za dobę, a to jeszcze jest bardzo tanio. Możecie wprost się tam udać, a ja przyjdę do was trochę później. Chatę po znacie po tem, że okno jest zrobione z butelki od sodowej wody.
— Słuchajcież! — krzyknął w chwilę potem. — Teraz idę do siebie jeść jaja i pomarzyć o domu.
Po drodze do swego mieszkania, Rasmounsen przypomniał sobie, że jest głodny; przechodząc koło sklepu kompanii, wstąpił tam i kupił trochę żywności, między inemi — befsztyk dla siebie i suszonej łososiny dla psów. Chatę znalazł bez trudu i nie wyprzągłszy jeszcze psów, napalił w żelaznym piecu i postawił kawę, żeby się gotowała.
— Półtora dolara za sztukę… tysiąc tuzinów… ośmnaście tysięcy dolarów! — powtarzał sobie bez przerwy, porządkując równocześnie swoje nowe mieszkanie.
Właśnie kładł befsztyk na patelnię, kiedy drzwi się otwarły. Obrócił się. Na progu stał jegomość w niedźwiedziem futrze. Przyszedł, widocznie, za interesem, ale spojrzawszy na Rasmounsen’a, zawahał się.
— Słuchajcie no… widzicie… — zaczął i urwał.
Rasmounsen pomyślał, że jegomość przyszedł po komorne za chatę.
— Słuchajcie no… do diabła, wiecie… jaja są zepsute.
Rasmounsen zatoczył się, jakby dostał obuchem w głowę. Ściany chaty zakręciły mu się przed oczyma, a podłoga zachwiała pod nogami. Nie wiedząc co robi, oparł się ręką o rozpalony piecyk i dopiero przenikający ból i swąd spalonej skóry przywołały go do przytomności.
— Aha, o to chodzi, — rzekł wreszcie i wsunął rękę do kieszeni po woreczek ze złotem. — Chce pan, żebym oddał pieniądze.
— Ależ nie, nie, głupstwo pieniądze! ale czy nie macie czasem świeżych jaj?
Rasmounsen potrząsnął głową.
— Zabierz pan lepiej swoje pieniądze.
Ale tamten nie zgadzał się i poszedł do drzwi.
— Przyjdę później, — odezwał się, — jak się rozpakujecie, to mi dacie, czego potrzeba.
Rasmounsen przyniósł do pokoju pieniek do rąbania drzewa i skrzynię z jajami. Wszystko to wykonywał całkiem spokojnie. Wziął do ręki topór i jął rozcinać jedno za drugiem, zmarznięte jaja. Obejrzawszy uważnie każdą połowę, rzucał je na ziemię. Z początku brał po kilka jaj z każdej skrzyni, ale potem z rozpaczą jął rąbać wszystkie jaja, naprzód z jednej skrzyni, następnie zabrał się do drugiej, trzeciej i t. d. Stos jaj na ziemi gwałtownie wzrastał. Kawa wszystka prawie wykipiała, chata była pełna swędu ze spalonego befsztyka. Ale on machinalnie rąbał i rąbał, dopóki nie opróżnił wszystkich skrzyń.
Ktoś zastukał do drzwi raz i drugi, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wszedł do chaty.
— Ładna historia! — zawołał, ujrzawszy go przy tem zajęciu.
Jaja powoli odmarzały, a pokój zapełnił się wstrętną, duszącą wonią.
— Musiały się popsuć na statku.
Rasmounsen obrócił do niego twarz z zastygłem, obłąkanem spojrzeniem.
— Jestem Murrey, Jim Murrey, mnie tu wszyscy znają, — odezwał się powtórnie nieznajomy. — Powiedziano mi właśnie, że wasze jaja popsuły się, więc daję wam za nie dwieście dolarów. Zapewne, nawet dla psów gorsze to od łososiny, ale mimo wszystko w obecnych warunkach mogą się przydać. Rasmounsen stał, jak skamieniały i za całą odpowiedź rzekł tylko bezdźwięcznie:
— Idźcie sobie do diabła.
— Ależ zastanówcie się. Dwieście dolarów za takie szkaradzieństwo — to wcale nieźle zapłacone. No cóż, bierzecie pieniądze?
— Idźcie sobie do djabła, — powtórzył cicho Rasmounsen. — Idźcie.
Murrey popatrzył nań ze zdumieniem i przerażeniem i, nie spuszczając z niego oczu, wycofał się za drzwi. Rasmounsen poszedł za nim. Znalazłszy się na dworze, puścił psy na wolność, rzucił im wszystką łososinę, którą dla nich kupił, i wziął z sanek długi rzemień. Potem wrócił do chaty i zamknął drzwi na zasuwę. Swąd spalonego befsztyka wygryzał oczy. Rasmounsen stanął na ławie, zastępującej łóżko, przerzucił rzemień przez belkę i zmierzył wzrokiem jego długość. Nie musiała go ona zadowolić, ponieważ postawił na ławie stołek i dopiero na nim stanął. Potem na końcu rzemienia zrobił pętlicę i założył ją sobie na szyję. A wreszcie nogą wysunął z pod siebie stołek.
Jack London
11 marca 2022 o 10:14
Świetne opracowanie na stronie amerykańskich białych nacjonalistów:
counter-currents.com/2020/01/remembering-jack-london-9/