Jak wiadomo, za sprawą mściwego białoruskiego prezydenta Aleksandra Łukaszenki, co to nie może Litwie i Polsce darować zabawy w mocarstwowość, w ramach której, na polecenie Naszego Najważniejszego Sojusznika, obydwa nasze nieszczęśliwe kraje lansowały panią Swietłanę Cichanouską na nowego białoruskiego prezydenta, na polsko-białoruskiej granicy mamy do czynienia z eskalacją naporu. O ile pamiętam, termin: „eskalacja” pojawił się w czasie wojny w Wietnamie, gdzie Stany Zjednoczone systematycznie zwiększały swój kontyngent wojskowy. Poza – podobno – trzema milionami zabitych Wietnamczyków i kilkudziesięcioma tysiącami Amerykanów, wojna ta nie przyniosła nikomu żadnych korzyści. Amerykanie się wycofali, Wietnamczycy – oczywiście ci, którym nie udało się uciec – do dzisiaj liżą rany, przede wszystkim z powodu „czynnika pomarańczowego”, o który mają do USA nieustające pretensje. W każdym razie – mieli je jeszcze w roku 2008, o czym mogłem przekonać się osobiście.
Co przyniesie eskalacja naporu egzotycznych turystów prezydenta Łukaszenki, których białoruskie wojsko pcha ku polskiej granicy? Trudno powiedzieć, bo póki co władze naszego nieszczęśliwego kraju nie zamierzają granicy poluzować, a z kolei Białorusy nie zamierzają wyrzec się mięsa armatniego, które sobie przygotowali. Ale żeby egzotyczne mięso armatnie spełniło swoje zadanie, musi być ku granicy popychane, a w tej sytuacji może nadejść moment, że dotychczasowe środki perswazyjne, których używają polscy żołnierze, mogą okazać się niewystarczające. Co wtedy? Możliwości są dwie; albo wojsko przestanie granicy chronić, albo przeciwnie – przestanie się z egzotycznymi turystami ceregielić. W pierwszym przypadku okazałoby się, że Łukaszenka bez jednego wystrzału zmusił do sromotnej kapitulacji jeden z ważnych, no – powiedzmy: mniej ważnych krajów NATO – co raczej nie przysporzyłoby prestiżu całemu Sojuszowi z jego politycznym kierownikiem na czele. W drugim przypadku użycie na granicy broni mogłoby wywołać klangor nie tylko ze strony naszych sojuszników, którzy skwapliwie wykorzystaliby okazję do pokazania całemu światu swego humanitaryzmu, jak i obywateli tubylczych, a zwłaszcza ze strony obywatelek o wrażliwym sercu, które już nie mogą wytrzymać, by nie przytulić egzotycznych turystów do swojej piersi. Niesie to jednak za sobą pewne ryzyko, o czym możemy przekonać się choćby z nakręconego w 1961 roku filmu „Viridiana” Luisa Bunuela. Bohaterka po rozmaitych przejściach, których nie ma co tu przypominać, postanawia poświęcić się dla ubogich i w domu swego niedawno zmarłego wuja urządzić dla nich coś w rodzaju domu opieki. Wykorzystując jej nieobecność, ubodzy urządzają orgię, a kiedy wraca ona do domu, dwóch ucztujących żebraków, już w dobrym chmielu, rzuca się na nią w nadziei, że poświęci się dla nich do reszty. „Stąd dla żuka jest nauka”, żeby zbytnio nieszczęśliwych nie idealizować, bo prowadzi to do utraty kontaktu z rzeczywistością, a – jak pamiętamy z czasów pierwszej komuny – bywało to przyczyną politycznych przewrotów, z tym, że wtedy nazywało się to, iż partia utraciła więź z masami. Dlatego celebrytki, jeśli nawet egzotycznym współczują, to powinny pamiętać, że okazywanie im współczucia jest bezpieczne dopóty, dopóki egzotycznych oddziela od nich kordon ludzi mających karabiny. Gdyby tego kordonu nagle zabrakło, egzotyczni mogliby pokazać się celebrytkom od zupełnie nieoczekiwanej strony, ale wtedy byłoby już za późno na cokolwiek.
Ale, chociaż wojsko ma karabiny, to na razie powstrzymuje się od ich użycia. Nie wiadomo bowiem, co wtedy powiedziano by o nas w Paryżu, albo – co gorsza – w Berlinie, gdzie Polska i tak nie ma przecież najlepszej reputacji, między innymi za sprawą tubylczych folksdojczów, którzy wykorzystują każdą okazję, by nasz nieszczęśliwy kraj przez Naszą Złotą Panią obsmarować. Żeby tedy się zorientować, co Polsce wolno zrobić, a czego nie, pan premier Morawiecki odbył serię rekonensansowych podróży, buńczucznie w rządowej telewizji nazywanych „ofensywą dyplomatyczną”. Zwraca jednak uwagę okoliczność, że pan premier nie został przyjęty w Białym Domu przez prezydenta Józia Bidena, którego stanowisko w tej sprawie może być decydujące nie tylko dla Polski, ale i dla całego NATO. Już to był niedobry sygnał, a tu jeszcze, na domiar złego, do Waszyngtonu pojedzie prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, żeby w Kongresie obsmarowywać Polskę z powodu niedostatku demokracji. Rzeczywiście; pan Trzaskowski przegrał wybory prezydenckie z panem Andrzejem Dudą, które – w odróżnieniu od posągowej Małgorzaty Kidawy Błońskiej, której Wielce Czcigodny poseł Pupka musiał scenicznym szeptem podpowiadać, co akurat myśli – miał podobno na pewniaka wygrać. W tej sytuacji od razu widać, że z demokracją w Polsce nie jest dobrze. Tak samo mówią Niemcy, więc kto wie, czy wizyta pana Trzaskowskiego w Kongresie Naszego Najważniejszego Sojusznika nie oznacza aby rozpoczęcia przygotowań do kolejnego przetasowania na tubylczej politycznej scenie. Sytuacja byłaby podobna do tej z Casablanki, gdzie podczas konferencji każdy z aliantów prezentował „swojego” Francuza. Churchill – generała de Gaulle’a, a Roosevelt – generała Giraud. Wygląda na to, że faworyt Naszej Złotej Pani Donald Tusk, który z powodzeniem mógłby już uchodzić za niemieckiego owczarka, nie jest faworytem Antoniego Blinkena, którego sercu bliższy jest najwyraźniej pana Rafał Trzaskowski. Ale i pan Trzaskowski też przecież jeszcze nie wie, na co mu Nasz Najważniejszy Sojusznik pozwoli, bo w najgorszym razie może usłyszeć od niego: „wy Trzaskowski bardzo u nas uważajcie!”
W tej sytuacji chyba jeszcze nie do końca wiemy, jak się zachowamy w sprawie granicy. Skoro tedy rządowi nie wolno niczego przedsięwziąć w sprawie Białorusi i jej egzotycznych gości, to kombinuje ofensywę przeciwko własnym obywatelom, za którymi przecież żadne potencje się nie ujmą, więc chyba jest bezpiecznie. Na wszelki jednak wypadek Naczelnik Państwa, za pośrednictwem kierowniczki Sejmu pani Elżbiety Witek, chciałby przeprowadzić ofensywę przeciwko własnym obywatelom ponad politycznymi podziałami. Wróg już został wytypowany. To są obywatele niezaszczepieni, przeciwko którym zarówno rząd, jak i większość nieprzejednanej opozycji, mobilizuje tak zwane „zdrowe”, czyli zaszczepione siły. W tym celu obciążył nieprawomyślnych obywateli odpowiedzialnością za zgony „covidowe” i „nadmiarowe”, a uzasadnienia dostarczają członkowie Rady Medycznej, publikując mrożące krew w żyłach statystyki. Wskutek tego wśród „zdrowych sił” pojawia się coraz więcej ormowców, gotowych na wykonanie każdego rozkazu, z dołami z wapnem włącznie, bo przecież wiadomo, że zdrowie jest najważniejsze. Dlatego też PSL, które z wszystkiego potrafi szmal wydostać, uzależnia przyłączenie się do ofensywy od wypłacenia każdemu zaszczepionemu 600 złotych. Lewica próbuje je przelicytować, żądając bodajże 1000 złotych. Co PSL i Lewica będą z tego miały – tego na razie nie wiem – ale coś przecież będą musiały mieć, więc jeśli tylko pan minister Kościński poskromi węża w kieszeni, to tylko patrzeć, jak ofensywa ruszy, a kto wie – może też okaże się, że i z demokracją u nas nie jest aż tak źle, jak zamierza przedstawić Kongresowi pan Rafał Trzaskowski?
Stanisław Michalkiewicz
Tekst ukazał się w tygodniku „Najwyższy Czas!”.
Najnowsze komentarze