VIRI FRATRES:
Już nie jestem samotny – bo jestem z wami i razem z wami pożywam chleb szczerości, panis sinceritatis.
A jeszcze onegdaj byłem jako noc w nocy i „strach piłem jak wino”.
Grząska Warszawo lat minionych, skąd, z paszczy jakiego potwora nabrać mi tyle śliny i flegmy, żeby jednem splunięciem opluć cię całą?
Żeby w ślinie karzącej i świętej zatonęły raz nazawsze twoje kawiarnie, gdzie przez tyle lat chrobotały szczury poezji?
Esto anathema maran-atha.
Dość:
Nie można przecie jedną gębą krzyczeć i uśmiechać się. A ja się właśnie uśmiecham. Pióro na chwilę odfruwa ode mnie, aby mi nie przeszkadzać w tej uciesze. Dobre, uprzejme pióro! Andriuszka, emigrant rosyjski, mruczy. Pomyśl, Andriuszka, jak to dobrze, że się skończyła wreszcie dla nas ta warszawska maligna! Spójrz przez okno: to Wilno. Ludzie durni, ale cisi: bruki marne, ale za to jakież niebo! Dla tego nieba tu przyjechaliśmy – prawda? Zresztą, rzadko wychodzimy z domu, a jeśli, jeśli, to na spacer po niebie. I oto leżysz na moich kolanach, mój wierny kocie Andriuszka, a przed nami stoi różowy hiacynt; bardzo lekko, jak wszystkie rzeczy, które się kocha.
Słońce pozłaca na Wilenką zielenie i spadzistości.
Ale niebo, spójrz, Andriusza, cóż to za niebo? Do diabła, bez przesady wystarczyłoby mi głowę podnieść nieco wyżej do góry, żeby ujrzeć Boga-Ojca i Matkę Boską i Pana Jezusa i świętego Jerzego i wszystkie Wojska, Moce i Trony, Cherubim atque Seraphim, zstępujące i wstępujące w swym liturgicznym balecie; ale – przepraszam – nie chce mi się zadzierać głowy do nieba: Ziema jest dobra, zapach hiacyntu i mruczenie kota i kędziory dziewczyn, przechodzących w wietrze za okniem – czyż to nie dosyć?
VIRI FRATRES,
Jakże mi dobrze z wami! A dusiłem się. Dziś widzę, że iperyt i fosgen, to są zabawki dla dzieci. Miliardkroć gorszy gaz moralnej ohydy. Do niedawna jeszcze, szeroką falą płynął ów gaz, wypuszczony ze złośliwych zbiorników, których istnienie długo i zręcznie maskowała niecna hewra, nie wiedząc (durna!), że w końcu zadusi się sama. I zadusiła się. Ostatni stragan na jarmarku rymów dogorywa, skwircząc żałośnie. Alfonsi, faryzeusze, sutenerzy i kalemburzyści poezji leżą pokotem. Brzydkie trupy.
Czy warto mówić o trupach? Tak, bo trzeba na gwałt uprzątnąć obce trupy z polskiej łąki, żeby nie zatruwały nam powietrza swym mefitycznym rozkładem, żebyśmy w sercach swoich byli już całkowicie pewni, iż raz na zawsze skończyła się epoka spottgeistów i filutów. Niech im ziemia lekką będzie; zawsze przecie lubili „coś lekkieeego”.
Nad latryną wszelako, w którą wrzucimy te parszywe stworzenia pozwólmy sobie na odśpiewanie ślicznej kantyczki, nenji, bardziej rytmicznej, niż ponurej. Objaśnijmy, wytłumaczmy najciemniejszym, najgłupszym, naprowincjonalniejszym, czemu to tak brzydzimy się tymi, których właśnie zakopujemy. W nekrologu niniejszym nie chcę wyszczególniać niczyich nazwisk. Nie warto. Za parę lat i tak nikt już dźwięku tych nazwisk pamiętać nie będzie. Czemu? Bo wyszachrowane po gudłajsku, a nie krwią poświęcenia, zdobyte sławy trwają krótko, tak jak krótko trwa proceder szalbierza. Wyszachrowane po gudłajsku, a nie krwią poświęcenie zdobyte sławy to pieniądz fałszywy, w którym kiepsko podrobione wąsy zostają w końcu zdemaskowane.
Wstydzę się tego porównania z pieniądzem, którym pogardzam – ale za owo giełdziarskie porównanie opowiedzialni są również oni, jak i za wszelakie świństwo, przylepiające się do old merry Poland.
Pryszcze na Polszcze.
Ci autorowie „tomików” z okładusiami Tadzia G., ci-devant prominencje warszawskie na zasadzie rumuńskich wyborów (wzory, wzory!) do Académie des Indépandants, obwąchiwacze obopólnych machlojek, wydmuchiwacze poetyckiej blagi, a społecznego fałszu, potrząsacze rewolucyjnych proporczyków, ale „w razie czego” to ryms pod kaloryfer, jak szczur i – ukryć się, ukryć – z kontem w zagranicznym banku, z watką w muzykalnym uchu, z walerianą w kieliszeczku, a grunt żeby blisko naczynia handlarskiej liturgii – telefonu, żeby móc co chwila sobie zadzwonić, popytać się, „co słychać na mieście”:
– Miecio?
– Noo…
– Miecio, to ty?
– No…
– No jak?
– No…
– To co będzie?
– No…
– Miecio!!
– Noo…
– Wiesz, kochanie, tylko żeby tej rewolucji nie było w zimie, bo tak zimno… Ty masz pled?
(Andriuszka myje pyszczek łapką: Przyjdzie dziś do mnie złoty gość: profesor Srebrny. Na stół, skądś, z ósmego nieba spada mi płatek zawilca).
O cóż to najbardziej oskarżyć wypadnie alfonsów poezji, te prawdziwe ozdoby cyrku Barnuma, starych byków, co jako noworodki przyszli na świat już w futrach i już ze złotymi zegarkami i już z minami sędziwych, mądrych panów? O to, że w szprychy polskiego wózka lirycznego (co właściwie zatrzymał się przy „Balladach i Romansach” – stamtąd zacznijmy!) wetknęli swoje brzydkie parasole kupców III-ej i XVII-ej gildii.
Oskarżam, ale teraz już nie mówię, ale krzyczę (Andriuszka, wyjdź), że sutenerzy poezji wstrzymali na długie lata rozkrzew liryki krajowej, że zepchnęli ją, Euterpe w cień swej synagogi, że zaplugawili ją fetorem swych lichych duszyczek i niepokojem swych małpich łapek. I będę ze wszystkich dachów wykrzykiwał moje oskarżenie, aż dla całej kulturalnej Polski stanie się ono jasne i potrzebne jak słońce, aż jęknie w Berlinie wspaniały staruszek Brükner:
– Mój Boże, a tom dał się nabrać!
Przeklęci, przeklęci niech będą poetyccy cadikowie po raz tysiączny w dziejach.
Anathema esto maran-atha.
Bo poezja – zakarbujcież to sobie dobrze, o gnijący ksenolirycy i wy, którzy się będziecie daremnie usiłowali po tej pierwszej transzy przesmyknąć – poezja, mówię, nie jest skarbcem – poradnikiem sposobów, jak zdobyć wpływy na „giełdzie literackiej” (wasze ulubione słówko), wygodne mieszkanie i bezpłatne karty okrętowe.
Poezja jest nabożeństwem nieustraszonych, gdzie się trzeba modlić z gołą głową. Wy, si je ne me trompe pas, modlicie się w czapkach.
To właśnie, ta wasza małość ludzka, ten wieczny strach, ta psychoza ucieczki karliły naszą lirykę dotąd.
Silnych nie zatrujecie i nie kupicie.
Ale co będzie ze słabszymi? Słabych otumanić (e.g. pochlebstwem) nie tak trudno. A przecie słabsze rośliny też mogą zdobić i składają się na łąkę!
Otóż ci słabsi moralnie (jakże chętnie forytowani i premiowani prez waszą hewrę) nie wyobrażają nawet sobie, że należy najsamprzód wyrosnąć i okrzepnąć jako człowiek, zanim się przystąpi do pisania wierszy, świętej muzyki, jako poeta. Wyście przecież tym słabym, tym „komunizującym” prowincjałom dalekim, dla których pewna Warszawa (sic!) coś jeszcze znaczy, którzy rozprawiają o was nabożnie jak przedwojenni lokalje o przygodach hrabiów w Monte-Carol, wyście im ad barantos oculos zademonstrowali, że można być jednocześnie lichotą moralną i jednocześnie zrobić sobie nazwisko na „giełdzie literatury”, nazwisko poety.
O, tytule szkarłatny, o baronio anielska splugawione przez nicponiów – poeta, najświętsze ze słów!
Jakież to ropuchy przez tyle, tyle lat ważyły się twoją treść obśliniać, kompromitować ten najbardziej honorowy ze wszystkich doktoratów!
Pod niebem groźnym jak morze Conrada, a gorącym jak listy św. Pawła, pod takim niebem WEWNĘTRZNYM ma żyć poeta. A jeśli zaskamle, że to mu za trudno, to won z Parnasu, wracaj, bratku, do manufaktury, w mroki kawiarni, w szwargot machlojki; i atmosferu, rytmu i retoryki machlojki nie przeność mi do atmosfery, rytmu i retoryki poezji.
Poezja jest tylko dla tych, co mają czyste serca, bądź przez poezję pragną oczyścić się. Nie dla Dichtungshändlerów, nie dla kramarzy z fałszowanymi poetyckimi dewocjonaliami.
O wszy żyjące w cieniu polskiej szabli, doktora Marcina Lutra chciałbym mieć glos tubalny, żeby was, trupy, jeszcze raz wskrzesić i gadać wam całą prawdę w oczy i niech was ta prawda po raz drugi zabije, o blandilokwentni truciciele talentów.
Uniłowskiego zadusiliście szarfami podstępnej reklamy, wiedząc dobrze, że jest pewien rodzaj świerszczów, którym wystarczy podsunąć kawał słodkiego sera, żeby się łapczywie nażarły i pękły.
Ludzi odpornych na pochlebstwo jest na tym wiotkim świecie bardzo niewielu. Gdyby Zbigniew Uniłowski poszedł w swoich czasie na własny, gorzki chleb literacki, byłby może dzisiaj jednym z najwspanialszych pisarzy. W ogniu rewolty wewnętrznej stężałby moralnie i zrozumiał, że przed literackim turniejem trzeba najsamprzód wziąć dobrej miotły i boisko z was oczyścić, butna do niedawna hałastro pacyfistów, socjalistów (a l’instar Leon Blum, czy Toeplitz), wellistów, scientifistów, przyjaciół prostego człowieka i zsiadłego mleka, oraz franciszkanów z polisą w „Riumone Adriatica”.
O, do niedawna rzucający w oczy klimkiem, a dziś goniący w piętkę niewolnicy własnego fetoru, poznaję was, nawet w tych polskich ciemnościach po waszych oczach i rękach napiętnowanych lękiem przed śmiercią!
Lęk przed śmiercią – otóż to wasze piętno najbardziej haniebne. Kto się śmierci boi, ten życie będzie starał się oszukać, ten zasłużył na pogardę większą niż morze.
Życie jest święte.
Święte są ziemia i niebo: święte jest kwitnienie drzew i święte mruczenie kota i święty wietrzyk, który mu wąsy głaszcze, a nade wszystko świętym jest wysiłek ludzki, dla honoru istnienia zmagający się. Świętość dnia i nocy, zwycięstwa i klęski, świętość chleba, stołu i lampy – oto tajemnice, których nigdy nie przenikniecie, czcziciele towaru, machlojki, forsy, koszernego księżyca. Na to trzeba być chrześcijaninem, tzn. człowiekiem radosnym a bez trwogi, rozdającym bogactwa swoje rozrzutnie – o, więcej, więcej dla świata!
A w was tkwi to nikczemne przywiązanie do RZECZY. Jakżeż jesteście duszni i niewolniczy i do szpiku kłamstwem przeżarci!
Gdy mi w swych wierszach powiecie ZIEMIA, nie uwierzę, gdy mi powiecie NIEBO, nie uwierzę, gdy mi powiecie DRZEWO, nie uwierzę.
Poezja wasza to były tylko słowa i talmudyczny, kabalistyczny kult słowa, straszącej izraelickiej abstrakcji. Przypominam sobie ją, tę waszą poezję nie bez czkawki. Na dnie waszej poezji (o ile godzi się mówić o dnie kałuży) nigdy nie było człowieka. Trwoga? Tak. Gniew? Tak! Nienawiść? O, tej najwięcej (to Lieblingswort mrocznie urodzonych nienawistników), ale nigdy człowiek, pełny, słoneczny, oceaniczny człowiek-chrześcijanin.
I skądże, letzten Endes, wasza poezja miałaby być ludzką?
W sztuce, którą robi artysta, będzie tyleż człowieka, ile go artysta w sobie wymiesi całodziennym, czujnym zmaganiem się, uporczywą, pełną czarnych klęsk i słodkich triumfów, walką o honor ludzki we mnie, o ambicję mej samotności ludzkiej, o dumę i ciągłość mego ludzkiego wysiłku, co śmieszny i kaleki jest w obliczu Morza, ale on jeden, tylko on jeden wywyższa i wyzłaca nas ponad wszystkie blaski cherubinów. I choćbyśmy strąceni zostali na samo dno słabości, a jeszcze, choćby już zupełnie zagłuchłym głosem światu mogli zakrzyknąć:
– Ja protestuję!
Jeszcze wtedy zdobyliśmy prawo do honoru istnienia.
Intransigeance.
A wy?
Cienie cieni ludzkich, pieski obwąchujące się w poszukiwaniu kości, fabrykanci koniunktur, maklerzy snobizmów, eksporterzy poetyckiej lemoniady – o, jakież czuję do was obrzydzenie!
I pomyśleć tylko, że to właśnie wyście robili do niedawna poezję w Polszcze, zgiełkliwą, butną, przyziemną, a szynkowaną perfidnie, podobnie jak żydowski karczmarz nalewa gorzałki kmiotkowi:
– Pijcie, Bartoszu; to wam dobrze zrobi.
I Bartosz pił.
Zasługi? To, to już najkomiczniejsze. (Andriuszka coś majstruje przy ogrodowej latarce). Wyście w poezji szukali zysku, najnikczemniejsi z nikczemnych, zysku!!
Progenies viperarum.
Poezja jest szczyt, na który się wchodzi, albo przepaść, w którą się skacze.
Poezja nie jest dla łażących po gruncie zniwelowanym jak tapeta.
Na dnie najgłębszej męki, na wierzchołku najwyższego uniesienia rodzi się twórczość artysty.
Was nie stać ani na przyjęcie pełnego cierpienia, ani na przyjęcie pełnej radości.
Któż wy jesteście? Ćwierćludzie? Półludzie? Rośliny, zwierzęta? Jesteście NIKT. W was nie ma nawet natury.
Jesteście cyfry.
I przez tyle lat młodzież poetycka starała się dociągnąć do waszego poziomu, czyli niveau.
Fffantastyczny paradoks.
Kto wie, może i dziś jeszcze, w jakimś Dubnie chłopcy; którzy skutkiem pochodzenia są kulturalną tabula rasa, mówią o was i czytują was: Snać bawi tych świeżaków jedzenie zgniłego sera; kupują waszą tandetę, wasz tyneł intelektualny, tak jak wieśniak kupuje chętnie liche, ale za to błyszczące przedmioty.
Znałem nawet takich, co nocami rozprawiali o p. Tadeuszu Peiperze. Nie dziwię się: Wchodząc w świat p. Tadeusza Peipera i podobnych, prowincjonalny świerzak-poeta dostaje tego samego olśnienia, co ślusarz Moczulak wpuszczony na kolację purimową do lekarza-dentysty Goldfedera. Bo i takiego dywanu jeszcze nie widział i takich platerów i takich buraczkowych portier i takiej psiamać huculszczyzny, i nikt go jeszcze w życiu nie pytał:
– Panie Narcyz, jakięż pan ma nastawienie do Pykasso?
A że to wszystko śmierdzi jakiemiś monstrualnymi kwasami: naftaliną, molochromem, sudorynem, antipotynem, maokiem, flitem, japońskim grzybkiem, lebewolem, syndetikonem, kolekturą loterii, klizmą, „marksizmem”, pigułkami z zakonnikiem, trilizmem i „współczesnością” – tego biedny wspaniały Moczulak nie czuje, bo się z punktu urzyna i rzyga. Całokształt psycho-gastronomicznego menu nie nadaje się do strawienia. Co do mnie, na przyszłość o „estetyczny żołądek” Moczulaka Wspaniałego jestem spokojny. Ów żołądek wrychle połapie się, wyselekcjonuje, gdzie jest poezja, czyli VERBA CHARITATIS, a gdzie zgiełkliwe pomyje, czyli INFLATA RHOEZO NON ACHAIO VERBA.
Otóż chcę, żeby to gniewne i pańskie mot Wergiliusza: INFLATA RHOEZO NON ACHAIO VERBA – „odęte wrzaskiem nieachajskim słowa” – raz na zawsze przylgnęło do rabinackiej twórczości pyszałków. „Inflata rhoezo non Achaio verba” oby się stało przysłowiem!
Die Quacksalberdichter müssen gebrandmarkt werden.
“Inflata rhoezo non Achaio verba” – oto tytuł rozdziału w dziejach kultury krajowej, rozdziału, który się chwalić Boga skończył i który trzeba wyrwać z księgi, zmiąć w pięści i wrzucić do rynsztoka. Potwornemu etapowi koniec. Amen, amen dico vobis. Inflata rhoezo non Achaio verba zmazane z tablicy. That is over.
Anathema esto maran-atha.
Jak już, zdaje się, mówiłem, na głębokich prowincjach, po różnych dalekich Wilnach jest dziś sporo młodych, kulturalnie skutkiem pochodzenia tabula rasa – niewątpliwie ojcowie przyszłych elit, materiał ludzki najcudniejszy, świeżuteńki, wonny, chłonny, łapczywy. Wielu z tych młodych szpera w poezji, niejeden dźwiga w lędźwiach bolesność talentu. Mogliby walczyć piórem o Polskę, tak jak ubóstwiani przez nich bolszewiccy formaliści walczą en fin des fins o sławę Z.S.R.R. Otóż nie, ci młodzi, te świeżaki ugrzęzły gzieś poza nawiasem rzeczywistości krajowej. Zatopieni w literackich problemach (niestety, jeszcze nie na poziomie zacnej stylistyki Gallego) snują się po miasteczkach jak cienie, bredząc o problematykach, metodologiach, koncepcjach et caetera alia. Żre ich forma, abstrahomanja, kabbała. Kto jest za to odpowiedzialny? Kto zapewnił, że marnują się poeci, species n.b. ludzka bardziej potrzebna światu niż żołnierze? Twierdzę, że tylko złośliwy wpływ rabinackich szkółek rozmaitych Peiperów. Horrible visu! Kilkunastu młodych dzielnych Słowian cadik Peiper zdołał przykryć swym atłasowym chałatem i pod tym chałatem pokazuje niebożętom różne głupie sztuczki. A Wisła płynie.
Zamydlone sztuczkami świeżaki z słowiańska zasypiają.
A Wisła płynie i grozi.
Rezultat? Rezultat taki, że tzw. awangarda (sic!), ta, co wyszła z peiperowskiego mankieta, od lat do dziś dnia nic innego nie robi, tylko medytuje, do czegoby koniec końców porównać nocnik w świetle księżyca.
Nieuleczalny trypper metafory. O, marnujące się energie, o talenty, które niczemu nie służą! A wiem niewzruszenie, że w Polsce poezja polska nie dlatego jest nędzna, że nędzne jest życie, tylko dlatego życie jest nędzne, że nędzną jest poezja. Poezja musi być gwałtownym rezonansem i jednocześnie cierpliwą kształtowniczką życia, silniejszą niż śmierć i faryzeusz i generalny inspektorat sił zbrojnych. Ideał to nazbyt ognisty dla straganiarzy z jarmarku pcheł, dla tych rymopisów, dla których agresja na horrible saeculum istud zamknęła się tylko w kręgu assonansów i personalnych intryg.
Dzięki owym filutom jakże łatwo zapomnieliśmy, że być poetą to przede wszystkim być człowiekiem niemałym.
Potrząsam złotym dzwonkiem na pogrzebie szczurów:
Gidi dą! Dogi dą.
Homilio moja wiosenna!
Skończyły się rzady hohsztaplerów, idą rządy miłujących. Gidi dą, dogi dą – oranges and lemons.
Mówię te słowa ze szpalt pisma “Prosto z Mostu”.
Szukam epitetu zdobiącego, epitheon ornans, któryby wyróżnił je spośród innych. Mam: gorący, pismo gorące.
Tutaj się bijemy, nie intrygujemy. Na drzwiach redakcji mógłby wisieć taki napis:
„Czytelniku znudzony, wyjdź. Nic tutaj dla ciebie nie ma. Redakcja nie układa ani reubusów, ani zagadek”.
Nie wiem, jak inni, ale ja mymi oczami widzę światło jakieś, padające na łamy „Prosto z Mostu”. Coś mi to światło przypomina. Tak, już wiem; i niech tu wrzasną całe tuziny „przyjaciół psa”, ale zawołam, że to jest światło Ewangelii. Bo czyż to nie tutaj wołano o potrzebie nowej Epifanii (Wasiutyński), za którą wszak idzie Adoracja, matka poezji? Czyż to nie tutaj Jerzy Andrzejewski ogłosił artykuł-homilię pt. „Jeśli jednak umrze…”?
Przypominam wszelakim Choromańskim, wydętym przez organ straganiarzy, że artykuł Andrzejewskiego pt. „Jeśli jednak umrze…” ukazał się w „Prosto z Mostu” Nr 12(66) pod datą 22 marca b.r. Artykuł to, moim zdaniem, ze wszechmiar dla „Prosto z Mostu” reprezentatywny. Nie do pomyślenia jest ukazanie się takiego artykułu na szpaltach literackiego kiercelaka. Tu trzeba było narodzenia się „Prosto z Mostu”, dla światła – lampy, zapalonej czystymi rękoma.
Z tego artykułu krytyczno-literackiego (tak!) pozwalam sobie wyjąć jeden cytat:
„Publiczność była, jest i zawsze pozostanie dziewczyną, która ma temperament, ale czeka, aby ją zdobyć. I jeśli może mieć wielu „pochroniowatych” kochanków, jeśli z godną lepszej sprawy namiętnością poszukuje wrażeń naskórkowych, to jeszcze nie znaczy, aby nie czekała i nie tęskniła za prawdziwą miłością. Ale trzeba mieć z czym do niej pójść, ofiarować jej nie namiastki, jakimi są łechtania i podskubywania erotyczne, czy blaga intelektualna, lecz istotne wartości, któreby budziły dreszcz zachwytu, potrzebę wierności i oczyszczenia”.
Prawdziwa miłość… Grydzuchno moja, czy słyszysz? Wątpię – bo tam, gdzie jest prawda, tam jest i niebezpieczeństwo. Hodowcy myszy, myszy rodzące myszy mogą być tylko wyrazicielami światopoglądu mysiego.
„Prosto z Mostu” natomiast w artykule Andrzejewskiego głosi nadto potrzebę solidarności z ludźmi, mówi o przyjęciu łączności z ludźmi, o wewnętrznej sile, jaką daje wiara, o tym, że nie ma godnego życia bez klęsk, o czystości wewnętrznej, o odpowiedzialności za każdy czyn. Czy słyszanoż gdzie i kiedy takie ewangelizujące słowa w krytyczno-literackich rozważaniach? A werset artykułu ostatni?
„Niech wasza samotność (twórcy!) wybawia ludzi od samotności. Umrzyjcie, aby dawać życie”. Artykuł Andrzejewskiego to wademekum artysty (nie gnojka!). Przecie z takich to trudnych niebios, gdzie płoną słowa – gwiazdy, jak miłość, wierność, oczyszczenie, wynurzali się Conradowie i Dostojewscy.
A jakieś to poza tym sympatyczne, że o wierności, miłości i oczyszczeniu mówi się nie w jakimś piśmidle religianckiej kafarderii, ale właśnie w tygodniku świeckim, laickim, w tym gorącym tygodniku „Prosto z Mostu”.
Bo w walce o podstawy moralne twórczości „Prosto z Mostu” stanęło w samym środku trąby powietrznej, której na imię horribile saeculum istud.
Dzięki „Prosto z Mostu” nowe, czyste kolumny, na których wesprze się nowa, przedezynfekowana sztuka w Polsce, już jaśnieją. Jasność owa jaskrawi się jednako we wspomnianym artykule, jak i w słowach, błogosławionych słowach Jaracza wypowiedzianych w Zaspie, jaki wszędzie tam, gdzie w sercu twórcy nie figliki i machlojki, ale ogień! Ignis. Cujusque opus quale sit, ignis probabit.
Ja nie przeczę, o peiperogudłaje i lokaje peiperogudłajów, że od czasu do czasu „… warto zwrócić uwagę na ostatnie badania znakomitych estetyków i teoretyków sztuki: Ducassa, Pizonna (szczegól. „Essaui sur le beau”) Geigera (szczegól. „Zur Psychologie des asthetischen Genusses”), Ingardena („Das litherarische Kunstwerk”), przede wszystkim zaś Fr. Kainza („Personalithische Aesthetik”), których badania nad wyraz szczęśliwie i pozytywnie legitymują rzekomy chaos zjawisk estetycznych, tłumaczą zmienność prądów artystycznych i ustalają pewne kryteria dla zorientowania się w zawiłości przeżyć estetycznych…”
Wszelako ośmielam się jednocześnie sądzić, iż twórca, jeśli pewnego dnia powie sobie: „Tym razem wchodzę już na serio do artystycznej rzeźni” – wtedy powinien mieć te dociekania, te abstrakcje, tę całą trucomanię raz na zawsze za sobą.
Budowniczowie bowiem gotyku znali, rzecz jasna, niejedną regułkę architektoniczną, ale to przecie, co stanowi o nieśmiertelnym obliczu ich stylu, to wzięli z niebios. Bo w światłach niebios i w czystości nieustraszonego serca, artysto, tylko tam dla twojego dzieła jest waga, miara i lot.
Nie lękaj się: ani ogromu cierpienia, ani ogromu radości: ani owych, co prawdę ukrywają podle. Qui veritatem injuste detineant.
Nie lękaj się.
Ciebie nie oblepi ślimacza ślina pochlebców.
Ty zostaniesz: słoneczny, grecki, chrześcijański. Bo ty, jak mówił święty Apostoł, nie na cieleś obrzezany, ale na sercu.
Nie lękaj się.
Kłamliwych koniec śmierć jest. Finis illorum mors est.
Słuchaj: cały świat westchnął jednym westchnieniem. To w oczekiwaniu na ciebie, poeto, zwiastunie światła.
Nie lękaj się.
Si Deus pro nobis, quis contra nos?
Wiek ten murszeje, horribile saeculum istud evanescit, a w narodzinach nowego wieku ty, poeto, rollę odegrasz niepoślednią. I wiedz, że światopogląd poety nie może być inny niż chrześcijański: Powołanie poety i chrześcijanina to jak dwa koła o promieniu jednakim.
Radujmy się, iż narodziło się i rośnie nam pismo, gdzie można mówić o promieniach! W dzwon złoty na narodzinach poetów – olbrzymów dzwonię:
Gidi. Dogi. Oranges.
A poeta jakimż ma być?
ŻEBY GO KOCHAŁY DZIECI I BALI SIĘ MONARCHOWIE.
P.S. W ciemne błoto warszawskie rzucam tę lampę idealisty, bo wiem, że się i tak potłucze: ale wiem również, że jej odłamki poranią, w co trzeba, łajdaków.
Skończyłem nareszcie… Wartoby szerzej otworzyć drzwi od ogrodu… Andriuszkę w nos ugryzła pszczoła…
Jak się u licha właściwie te błękitne kwiatuszki nazywają?…
Konstanty Ildefons Gałczyński
Najnowsze komentarze