Wydanie dziś tego rodzaju antologii, co Pieśń niepodległa (1942), jest zdarzeniem wydawniczym i artystycznym większego kalibru. Tylko że o ile w pierwszym przypadku jest to kaliber ze znakiem plus (kredowy papier, ładna okładka, bardzo staranny druk itp.), o tyle kaliber artystyczny wyraża się chyba w cyfrach ujemnych.
Przede wszystkim dobór materiału. Szlachetna w założeniu intencja podbudowania wojennej dzisiejszości wczorajszymi przeczuciami, wczorajszą psychozą oczekiwania wyraziła się w stworzeniu przedwojennego cyklu liryki pt. Zwiastuny burzy. Tymczasem gdyby zamiast z tomiku Krzyk ostateczny zaczerpnąć z dawniejszego bodaj o pięć lat tomiku Przyjście wroga, to – mam wrażenie – że byłoby to nie tylko chronologiczne poprzedzenie faktów, ale i pogłębienie ich. Zastrzeżenia poważniejsze budzi rozdział zatytułowany Droga do Polski. Co ma wspólnego z Pieśnią niepodległą Julian Tuwim, skompromitowany dostatecznie już chyba przysłaną nam ze Stanów Zjednoczonych Modlitwą albo ośmieszony redaktor „Wiadomości Literackich” – Słonimski?
W układzie antologii znać pewną kompromisowość i to przykro razi. Wreszcie, dotkliwym brakiem jest pominięcie liryki autora Poematu wrześniowego. Jakkolwiek oceniałbym jego twórczość obecną w stosunku do poziomu osiągniętego przed wojną, autor Poematu wrześniowego jest jednym z ośrodków krystalizacyjnych liryki wojennej i brak jego w antologii jest czymś więcej niż brakiem personalnym.
Przedmowy, jakimi opatrzył autor antologii zebrany materiał, są dość konwencjonalne i wyjaśniają niewiele. Ale może i nie bardzo jest co wyjaśniać. Poeci wreszcie „zmądrzeli”, bez względu na wiek „stali się dojrzali”, nauczyli się pisać zrozumiale, łatwo, prosto, nawet „prosto z serca”.
Jedynie autor Psalmu o Łasce i liryku O miasto, miasto – Jeruzalem żalu cierpi jeszcze na dawne nałogi awangardy, gmatwa się i pisze zdaniami bardzo długimi, ale to tylko sporadyczny wypadek. Ogólnie: lirycy usypali w antologii wielki grób awangardzie. Z lekką przesadą można by dorzucić, że nawet – grób poezji.
Poezja nie zdołała jakoś oryginalnie, do głębi artystycznie przeżyć dziejącej się wojny. Zrezygnowała z artyzmu, zrezygnowała ze świeżości, postanowiła wyrazić tylko swój czysto ludzki ból, lęk i rozpacz. I oto okazało się raz jeszcze: czysto ludzki ból, lęk i rozpacz straciły swą sugestywność, straciły swa żywość. Brzmią monotonnie, obojętnie i nieładnie. Okazało i się raz jeszcze, że oryginalność to już nie tylko oryginalność, ale wprost warunek konieczny widzialności rzeczy, odczuwalności zjawisk. Forma, którą się złośliwie utożsamia z asonansami czy jakimiś tam figlasami stylistycznymi, okazała swoje drugie dno i swoją głębię. Wojna straciła swą grozę chybotania się, pochylania w nieznane. Bo oto całą jej karkołomność, nieprzewidywalność, nienazwaność ujęto w wiersze stare i osłuchane, w odwieczne zwroty o „żołnierzu wracającym z niewoli, odpoczywającym pod brzozą u drogi”, o „plączącej nocy majowej i okiści gwiazd”, o „rozpaczy i zgrozie, z jaką patrzy się na przerażający cud wszechświata” itd. itd.
Poezja utylitarna!?
Naturalnie, nie wszystka, są wyjątki, są kompromisy, są tylko pochylenia się ku brukom. Ale jakżeż nazwać takie wiersze, jak Żołnierz polski:
Hej, ty brzozo, hej ty brzozo płaczko,
Smutno szumisz nad jego tułaczką,
Opłakujesz i armię rozbitą,
I złe losy, i Rzeczpospolitą.
Jakże inaczej można by nazwać ten nieudolny patos, jak nie operetkowym:
Lecz nad gruzami, zbrojno, nieodmienną drogą,
Co nową hekatombą zrobiła się żyzna,
Książę jedzie na koniu z przestrzeloną nogą
I przed trupy mówi: Honor i Ojczyzna!
Kogo porwie schematyczna Ballada o Serbii:
Ten krzyk zdławiony zbudził Serbię
I porwał ją, i uniósł wzwyż,
A potem wbito ją na krzyż.
W dolinie ziemskiej w kraju cierpień
Dwanaście dni, dolino płaczu,
Dwanaście nocy płonął bój,
A gdy ucichły chrzęsty zbrój,
Stała nad krajem pieśń rozpaczy.
Mnożenie podobnych cytatów nie jest ani ciekawe, ani potrzebne, jest tego nie do wyczerpania!
Odpowiedzmy w końcu, kto zużywa i w jakim celu tę poezję utylitarną czy na półutylitarną? Tej nieprzetrawionej wojny, tych czysto ludzkich cierpień mamy dosyć w życiu, cierpimy, jeśli wolno tak powiedzieć, do przesytu, każdy boryka się z tym wszystkim prywatnie i naprawdę. Zniszczyć obyczaj konwencjonalnych opiewań! Powiedzieć prosto, że poezja utylitarna, o ile nie ma celów propagandowych czy satyrycznych, o ile nie stawia sobie za cel jedynie uczuciowe rozmamłanie człowieka – jest poezją bezużyteczną, bo nikogo nawet nie rozmamła (nie mówiąc już o działaniu estetycznym!).
Jeśli chodzi o wskazanie na wiersze z pewnymi ambicjami czy osiągnięciami, to postaram się tu zrobić krótki przegląd. Psalm o Łasce – liryk refleksyjny, obrazowość i zawiła składnia zacierają ideę. Bardzo dużo zwrotów awangardowo czy nawet skamandrycko konwencjonalnych. Równina – liryk dla mnie osobiście najciekawszy. Pewne ułatwienia rytmiczne i melodii, ale jednocześnie powiew świeżości i siły. Opowiadanie – subtelna rytmika, efekty czechowiczowskie, kameralne. Kompromis pomiędzy wojenną aktualnością a przedwojenną rekwizytornią. Rok 1941 – autor wywołuje wrażenie już przez sam kontrast z resztą poezji. Bierze indywidualnym, choć nie cofającym się przed rekwizytami stylem, pewną nawet szorstkością. Wreszcie popularny wiersz Droga (pisany w Moskwie), odznaczający się pewnym ubóstwem treściowym, ale silny w swej artystycznej prostocie.
Może dla równowagi i sprawiedliwości należałoby obok cytatów złośliwych dodać i cytaty pozytywne, cytaty z liryków przeze mnie wyróżnionych. Niestety, jest to niemożliwe. O ile bowiem dla ukazania grafomanii wystarczy jeden tylko dwuwiersz, o tyle w drugim wypadku należałoby przytoczyć liryki w całości. A na to brak tu miejsca.
Wnioski ostateczne: liryka wojenna nie daje nam właściwie ani przeżyć artystycznych, ani nawet silnych przeżyć życiowo-emocjonalnych. Czytelnik – nawet uczuciowo wrażliwy – więcej cierpi nad beznadziejnością tej zutylitaryzowanej sztuki niż nad (tekst nieczytelny, przyp. red.)…..
I jeśli popełnia to bluźnierstwo, to nie jego w tym wina, lecz samej zebranej w antologię liryki.
Andrzej Trzebiński
26 kwietnia 2021 o 17:12
Andrzej Trzebiński urodził się 27 stycznia 1922 roku w Radgoszczy (okolice Łomży). Z tamtych stron pochodził jego ojciec Stanisław Konstanty Trzebiński. Matka, Irena Trzebińska, z domu Lasocka, pochodziła z Wołynia. W latach dwudziestych rodzina Trzebińskich mieszkała najpierw koło Łodzi, gdzie ojciec – agronom z wykształcenia – dzierżawił Ose, majątek Grabskich. Potem, kiedy ojciec zaczął administrować dobrami hr. Komierowskiego, przeniosła się do Komierowa na Pomorzu. Młodsza o cztery lata siostra Andrzeja, Zofia, wspomina ich dzieciństwo jako bardzo szczęśliwe. Życie na wsi, w bezpośredniej bliskości wyjątkowo pięknej w tych okolicach natury, długie spacery po lasach i polach, przestrzeń otwarta aż po horyzont – to wszystko ukształtowało na stałe pewne upodobania i wrażliwość Trzebińskiego.
.
W 1932 roku dziesięcioletni Trzebiński przeniósł się wraz z rodzicami do Warszawy. Mieszkali kolejno przy Filtrowej, Uniwersyteckiej i Śniadeckich. Na wielkim stole w pokoju jadalnym Trzebiński rozgrywał z kolegami mecze pingpongowe. Ze sportów lubił też bardzo lekkoatletykę. Chodził wtedy do prywatnej szkoły powszechnej przy ulicy Mochnackiego, którą ukończył w roku 1934. Naukę kontynuował w gimnazjum i liceum im. Tadeusza Czackiego. Tu z czasem dał się poznać jako uzdolniony poeta (porównywano go do Jana Twardowskiego, innego wychowanka tej szkoły), miłośnik malarstwa i teatru. Uczył się bardzo dobrze i już wtedy udzielał korepetycji, a za zarobione pieniądze kupował abonamenty na spektakle teatralne. To w Czackim nauczył się między innymi świetnie francuskiego, tak że już na początku okupacji próbował tłumaczeń z tego języka. W czwartej gimnazjalnej, czyli dwa lata przed wojną, wszedł w skład komitetu redakcyjnego wydawanego przez uczniów pisma „Promień Szkolny”. Zaraz potem debiutował w nim Fraszką o mędrcu (1937, nr 3). Potem opublikował tu jeszcze kilka innych wierszy i krótki szkic krytyczny, dotyczący sztuki. W „Promieniu Szkolnym” swoje wiersze umieszczał również Tadeusz Borowski, który stał się jednym z najbliższych przyjaciół Trzebińskiego. Obaj byli pod wielkim wpływem polonisty, profesora Stanisława Adamczewskiego, wtedy znanego przede wszystkim jako autor słynnej monografii Żeromskiego Serce nienasycone.
.
Ci, którzy go znali, zapamiętali wysokiego, przystojnego młodzieńca o skupionym, ale też nierzadko ironicznym wyrazie twarzy, o ciemnokasztanowych włosach i gorejących, czarnych oczach, który potrafił zachowywać się wyzywająco. W sytuacji okupacyjnej, gdy niemal wszystko mogło wywołać podejrzliwość patrolujących miasto żandarmów, zwykł chodzić po ulicach z rękami nonszalancko włożonymi do kieszeni, jakby za chwilę miał wyciągnąć stamtąd pistolet, a nie książkę lub swój dziennik, z którymi się nie rozstawał.
.
Miał olbrzymie poczucie humoru, choć w ostatnich miesiącach życia nie był zbyt komunikatywny. Do innych odnosił się z wyraźną rezerwą. Trudno było zdobyć jego zaufanie, przyjaźń, bliskość. Jeśli tylko nie musiał mówić – milczał. Walczył jednak przede wszystkim słowem. Na zajęciach podziemnego uniwersytetu, na konspiracyjnych spotkaniach literackich bywał ostrym polemistą, przekonanym do własnych racji i broniącym ich bezpardonowo, bez względu na to, jak uznaną wielkością był jego adwersarz.
.
Potrafił być bardzo wymagający. Zarówno w stosunku do samego siebie, jak i innych. Wiedział, czego chce, a chciał coraz więcej. Często nieprzystępny, pewny siebie, z pogardą traktujący różnego rodzaju bolączki życia codziennego okupacji. Drwiący i ironiczny, a zarazem w niezwykły wręcz sposób odpowiedzialny za powierzane mu zadania. Nadzwyczaj ambitny, dumny, wyniosły, ale jednocześnie potrafiący dostrzegać własne błędy, porażki, grzechy. Całkowicie pozbawiony egoistycznych motywacji, a zarazem podporządkowujący sobie innych dla realizacji zamierzonych celów. Nic dziwnego, że we wspomnieniach o nim splatają się fascynacja i niechęć.
.
Jego kolega z gimnazjum, a potem także z podziemnego uniwersytetu, pisał o nim już po wojnie:
.
Andrzej chodził wiecznie głodny i niewyspany. Nie miał porządnych butów. Nosił drewniaki. Ubranie miał jeszcze to z licealnej, ciasne, krótkie i wysłużone. Słynne były jego nogawki, sięgające do pół łydki. Rzucał się wszędzie w oczy. Kto go raz widział, pamiętał na zawsze. [...]
.
Nigdy nie wiedziałem, co w nim jest z udania, z pozy, a co z prawdy, z żywego człowieka. Wielkie ciemne włosy czupurną falą spadały mu na czoło. Kiedy się zacietrzewiał lub kpił z przeciwnika, odrzucał je nagłym ruchem ręki i uśmiechał się drwiąco. Wtedy oczy jego błyskały jak żywe srebro. Uchodził za bardzo przystojnego. Nieraz kłóciłem się z dziewczętami z konspiracji o Andrzeja, dowodząc, że jego czar jest czarem szarlatana. Śmiały się mówiąc, że on to samo twierdzi o mnie.
.
To właśnie z nim zdawaliśmy razem maturę (T. Borowski, Portret przyjaciela, w tegoż: Pewien żołnierz. Opowieści szkolne, Warszawa 1947).
.
Matura ta odbyła się latem 1940 roku. Wtedy bohater cytowanych zdań miał przed sobą niewiele ponad trzy lata życia. W tym czasie zdążył zaistnieć jako student polonistyki, poeta, prozaik, dramatopisarz, publicysta, redaktor podziemnego pisma literackiego, działacz konspiracji. Wreszcie jako autor niezwykłego, bardzo osobistego dokumentu, jakim jest jego Pamiętnik. W sytuacji, kiedy jakakolwiek aktywność tego typu była nie tylko utrudniona, ale groziła śmiercią, kiedy wiadomo było, że dany człowiekowi czas może być bardzo krótki, chciał ten czas wykorzystać do granic możliwości. Dlatego tak dużo pracował i tak bardzo spalał się w swojej pracy. Wspomina jego koleżanka:
.
W najdoskonalszym znaczeniu słowa był ideowy. Gdy uwierzył w słuszność jakiejś sprawy czy programu, to niejako całym sobą. Obrazowo można powiedzieć: płonął tą wiarą. [...] Gdy się go widziało przemawiającego, przekonującego audytorium do sprawy, nie można było zapomnieć żaru, jaki wkładał w swoje słowa (N. Bojarska, Ludzie z tamtego brzegu, w tomie: W gałązce dymu, w ognia blasku…, oprac. J. Szczypka, Warszawa 1977, s. 136).
.
Jako jeden z pseudonimów wybrał sobie „Łomień”. Tak naprawdę jednak lepiej do niego pasowałoby „Płomień”.