Dopóki instynkt państwowy istniał w życiu, we krwi niejako naszego społeczeństwa, nie dochodził on do jego samowiedzy, ale przenikał sobą całą treść myśli politycznej tych żywiołów, które były nosicielami – może nawet bezwiednymi – odziedziczonego po przodkach zmysłu państwowego, odziedziczonego w słabym niestety stopniu. Gdy począł on zanikać w życiu, stopniowo, krok za krokiem, pokolenie za pokoleniem, świadomość społeczeństwa tym mniej odczuwać mogła niedostrzegalne te zmiany, że nie było nawet w języku politycznym ówczesnym odpowiednich pojęć, zdolnych sformułować ten powolny proces, notowano tylko zanik dawnych pojęć w ogóle w różnych przejawach życia publicznego, a biadanie to, żałujące zarówno rzeczy płodnych jak i falowych, nosiło na sobie cechę starczego jakiegoś konserwatyzmu, sprzecznego z nowoczesnymi prądami. Dziś dopiero, gdy samowiedza narodowa czyni takie postępy, jak nigdy przedtem, gdy ogarnia ona wzrokiem nie tylko przeszłość, teraźniejszość i przyszłość w ich dziejowym rozwoju, ale zarazem wszystkie strony życia narodowego w ujęciu syntetycznym, a zarazem porównawczym z innymi narodami – dziś wreszcie poczynają się budzić wśród ogółu przysypane popiołem dwóch co najmniej stuleci, ale nie wygasłe jeszcze szczątki potężnego niegdyś i zdrowego instynktu państwowego. Budzą się one dzięki temu, że obecnie dopiero poczynamy kapitalizować doświadczenia dziejowe ostatnich pokoleń, a nabywane w ten sposób nowe prawdy znajdują w duszy narodu gotową – jeżeli tak powiedzieć można – kliszę, do której przystają, z którą się łączą w jedną silną podwalinę naszego życia narodowego, branego jako jednolita, integralna całość. Tą „arką przymierza politycznego między starymi i nowymi laty” nie jest nic innego, jak krzepnący coraz bardziej, choć przez wielu tak znienawidzony nacjonalizm polski, nacjonalizm nie w znaczeniu jakiejś doktryny, którą zjawisko czysto życiowe, żywiołowe, na wskroś praktyczne, wyklucza w samym już swym założeniu, ale w znaczeniu właśnie tego zjawiska, którego istotę stanowi jedno: podejmowanie przez samo społeczeństwo tych zadań narodowych, których państwo nie spełnia wcale – jak u nas – lub spełnia w niedostatecznej mierze – jak w innych krajach[I].
Nacjonalizm jest wyrazem instynktu państwowego, który się skupiał niegdyś wyłącznie w klasie rządzącej, obecnie zaś, pod wpływem demokratyzowania się życia narodowo-politycznego, rozlewa się na szerokie masy i wciąga społeczeństwo całe w akcję rozwoju, rozrostu i ekspansji narodu na zewnątrz. Akcja ta zmierza nie tylko do wzmocnienia sił narodu w stosunku do innych narodów, ale i do wzmocnienia jego jednolitości i spoistości wewnętrznej. Stąd do pseudopaństwowych jedynie pomysłów zaliczyć należy pojawiającą się w pewnych u nas kołach teorię tzw. „polskiej racji stanu”, która każe narodowi polskiemu w myśl rzekomej tradycji państwowej, nie tylko tolerować – co może być w pewnych warunkach koniecznością – ale otaczać szczególną opieką wszelkie obce żywioły, choćby wrogie, współżyjące z ludnością polską na tej samej ziemi, a więc występować w roli nie siły pomocniczej, przygotowawczej, stwarzającej warunki i podstawy bytu państwowego, ale w roli – czysto fikcyjnej – funkcjonującego już regularnie państwa, i to nie narodowego nawet, lecz opiekującego się na równi wszystkimi obywatelami, zamieszkującymi dane terytorium, bez względu na ich narodowość i stosunek do całości. Na fikcji może się opierać doktryna państwowości, nigdy zdrowy i normalny instynkt państwowy. Brak jego zdradza właśnie powyższa teoria, gdyż celem jej istotnym jest nie co innego, jeno przeciwstawienie się nacjonalizmowi, pod przykrywką dążeń państwowych, rezultatem zaś – osłabienie odporności narodowej na wpływy żywiołów obcych.
Instynkt państwowy, jako wyciśnięte na charakterze narodu ślady przeżytego pokoleniami bytu politycznego, nie może – powtarzamy – brać za punkt wyjścia sztucznego wytworu wyobraźni, który jest albo płodem wynaturzonego już i pozbawionego wszelkiej przyrodzonej prostoty intelektualizmu, albo dziecinnej wprost młodzieńczości. Powiedzenie sobie: zachowujmy się i postępujmy tak, jak gdybyśmy posiadali własne formy państwowego bytu, o ile jest szczere, stoi akurat w takim samym stosunku do przejawów rzeczywistego instynktu państwowego, jak zabawa małych dziewczątek w lalki do instynktu macierzyństwa. Z takich zadatków da się czasem coś w przyszłości wykrzesać, ale w każdym razie pod warunkiem dojścia do pełnoletniości.
Jest wiele słuszności w powiedzeniu, że państwa utrzymują się tymi środkami, którymi powstały. Aczkolwiek rozmaicie rozumieć to można, jedno jest rzeczą pewną, że instynkt państwowości utrzymuje się, wznawia i odradza wyłącznie tradycjami tych okresów dziejowych, którym towarzyszył wzrost potęgi państwa, jej konsolidacja na wewnątrz i prężność na zewnątrz, nie zaś okresów osłabienia organizacji państwowej, jej kurczenia się, a tym mniej stopniowego rozkładu i zaniku. Tradycje narodu – to cała suma jego przeżyć i doświadczeń dziejowych, ale w różnych epokach swego rozwoju ożywia on i wskrzesza te z nich, które odpowiadają jego charakterowi w danym czasie i jego zamierzeniom, analogicznym do zdobyczy niegdyś osiągniętych, inne usuwa w cień, o innych jeszcze stara się zapomnieć, jak Szwajcaria o wojnie Sonderbundu[1]. Naród musi umieć pamiętać, ale i umieć zapominać.
Powiedzieć można, że jakimi tradycjami naród żyje, takim się staje. Stąd tradycje błędów politycznych, niepowodzeń, klęsk i okresów upadku nie stanowią nigdy zdrowego i życiodajnego pokarmu dla odrodzenia i wzmocnienia instynktu państwowego. Co jest skutkiem, staje się przyczyną zarazem: kult apolitycznych lub przeciwnych wskazaniom polityki epizodów przeszłości przypada zawsze na okresy zaniku zmysłu państwowości, osłabiając go równocześnie do reszty. Przeciwnie, pamięć czynów, które stanowiły punkt zwrotny w rozwoju potęgi państwowej, towarzyszy okresom wzmagania się w narodzie żywego poczucia tej potęgi. Dużo – nawiasem mówiąc – daje do myślenia fakt, że odrodzone i zjednoczone Niemcy uznały za swe święto narodowe nie rocznicę ogłoszenia cesarstwa, jako symbolu tego zjednoczenia, lecz rocznicę Sedanu[2]: świadczy to o przewadze buty zwycięskiej – uczucia, na którym niewiele pozytywnego zbudować można – nad rzeczywistym poczuciem twórczości państwowej.
Ciekawe byłoby studium nad tym, jakimi tradycjami żył naród nasz przez ostatnie stulecie, mogłoby ono bowiem dać nam niechybny wskaźnik wzrostu lub spadku, wzmagania się lub obniżania zmysłu państwowego. Na ogół powiedzieć można, że w pierwszej połowie XIX w. żyliśmy tradycjami przeważnie zwycięstw w dziejach minionych, przede wszystkim świeższej daty, i to bez wyboru, a więc i bez myśli politycznej, w dziedzinie zaś obyczajowej tradycjami XVIII stulecia, jako przeciwstawieniem współczesności; w drugiej połowie XIX w. – niemal wyłącznie tradycjami porozbiorowych ruchów zbrojnych, wraz z ich klęskami i cierpieniami, które były ich następstwem. Przeżyliśmy nawet okres zupełnego upadku nie tylko zmysłu państwowego, ale wszelkiej myśli politycznej, kiedy te cierpienia narodu zostały podniesione do wysokości jedynej tradycji, godnej wychowywać młode pokolenia. Lubowanie się we własnych cierpieniach, szukanie w nich chluby i rozczulanie się nad sobą – jak zbyteczne chyba dodawać – jest symptomatem zupełnego, jeżeli nie zaniku, to uśpienia instynktu państwowego i pochłonięcia wszelkiej myśli politycznej przez uczucie, i to uczucie najsłabsze z najsłabszych. Kult cierpień narodu przeobraził się w następstwie, wśród młodszego pokolenia epoki popowstaniowej, w kult cierpień ludu, a wtedy – w poszukiwaniu tradycji przeszłości, za którą się ogląda każdy prąd społeczny – sięgać musiano do dziejów obcych, własną zaś historię zabarwiano tendencyjnym pesymizmem i doszukiwano się w niej po prostu tradycji jakiegoś rzekomo wyjątkowego ucisku ludu, wpadając w ton ówczesnych urzędowych podręczników szkolnych.
Od chwili tego spadku poniżej zera w obniżaniu się zmysłu państwowego, poczyna się on stopniowo podnosić. Sięgano coraz częściej do okresu mozolnego odradzania się i budowania państwowości w epoce Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego, w sztuce zaś poruszano nawet tradycje Piastów i pierwszych Jagiellonów, a od tych czasów dawno zapomnianych rozrostu polskiej potęgi państwowej powiał na współczesne pokolenie jakiś ożywczy duch krzepkości i mocy. A było to proste tylko odwołanie się do tej przeszłości, bez tworzenia o niej legendy, o tyle nawet silniejsze, że niczym nie ubarwione i zgodne z prawdą historyczną. Tym jaskrawiej bije w oczy kontrast z tradycjami ostatnich ruchów zbrojnych, które, zamiast stać się źródłem doświadczeń, żywą nauką dla naszej dzisiejszej polityki narodowej i świeżym przykładem popełnianych błędów, zaczęły się już przeobrażać w legendę, zanim zniknęły z bezpośredniej lub ustnej tradycji żyjącego pokolenia. Legenda może być mistrzynią życia tylko w okresie niemowlęctwa, jako czasowy środek pedagogiczny, budzący uśpione jeszcze zupełnie uczucia, w okresie zaś dojrzałości narodowej mogą nią być tylko dzieje w całej swej konkretnej i plastycznej prawdzie. W czasach największego upadku zmysłu państwowego w naszym współczesnym pokoleniu, zaczął on coraz bardziej ustępować miejsca dążeniom czysto opozycyjnym, które z natury swej nosiły niewątpliwie charakter polityczny, tym niemniej jednak podkopywały jeszcze bardziej będący już i tak w zaniku instynkt państwowy, a to w dwojakim kierunku.
1. Po pierwsze, opozycyjność, podniesiona do godności zasady przewodniej w polityce, jest negacją nie tylko polityki danego rządu, ale samego państwa, na czele którego rząd ów stoi. Przeprowadzana konsekwentnie, musiałaby ona dojść do negowania jakiegokolwiek udziału w funkcjach prawodawczych, gdyż od udziału w życiu państwowym w ogóle, w całej jego rozciągłości, żadne społeczeństwo faktycznie usunąć się nie może. Absencja w ciałach ustawodawczych zdarzała się wprawdzie w historii, ale tytułem demonstracji czasowej, mającej wywrzeć nacisk na rząd, przy czym zawsze okazywała się bezskuteczną. Równa się ona wyrzeczeniu się wszelkiej akcji politycznej, a więc i samej polityki. Taka zasadnicza negacja wyciska swe piętno na całym życiu publicznym, nawet na jego dziedzinach pozapolitycznych, i powoli, stopniowo podkopuje zmysł państwowy w społeczeństwie. Tam, gdzie wszelki udział w życiu i funkcjach państwa jest nie tylko bierny, ale poczytywany za malum necessarium[3], tam ustaje jakakolwiek twórcza i budująca akcja polityczna, ta najgłówniejsza skarbnica doświadczeń i nabytków wewnętrznych, która zasila i ożywia instynkty państwowości: zanika poczucie prawa, zacierają się kontury słuszności i granice dozwolonego i niedozwolonego, a pojęcie obowiązków publicznych zostaje na wielu polach podkopane.
Stan taki może być smutną koniecznością, spowodowaną zarówno słabością społeczeństwa, jak i warunkami zewnętrznymi, może być złem nieuniknionym, tym niemniej nie należy zapoznawać tego, że posiada on, oprócz wszystkich innych, jedną jeszcze stronę ujemną – podrywa u podstaw instynkt państwowy w społeczeństwie. Przeżyliśmy go w Królestwie w ostatnim dziesięcioleciu minionego wieku.
Instynkt państwowy nie jest nigdy z natury swej negatywny i wtedy nawet, kiedy neguje siłę zewnętrzną, wysuwa przeciwko niej swą własną siłę, a obliczem swym zwraca się przede wszystkim ku tej ostatniej, a więc ku sobie, i dąży do przeciwstawienia jednej wartości drugiej, na pierwszym przeto miejscu stawia podniesienie tej wartości we własnym łonie. Przeciwnie, opozycyjność czysto polityczna, pozbawiona zmysłu państwowego, będzie tylko gołosłownym zaprzeczaniem siły przeciwnej, równie pozbawionym znaczenia realnego i zadatków twórczych, jak w sprawach wewnętrznych stanowisko jednego stronnictwa, które jest tylko negacją drugiego. Przekładając to na język bardziej konkretny, powiemy, że instynkt i zmysł państwowy dążyć będą przede wszystkim do prowadzenia dobrej i celowej polityki narodowej (o ile tylko jest ona w ogóle możliwą), popartej w każdym swym poruszeniu należycie zorganizowaną i zdolną do wystąpień zbiorowych siłą samego społeczeństwa. Przeciwnie, dla opozycyjności czysto negatywnej istnieje jedna tylko zasada polityczna: zaznaczanie swego stanowiska, przeciwstawianie się a priori wszystkiemu, co temu stanowisku w najdrobniejszych choćby szczegółach nie odpowiada.
Zbyteczna chyba dodawać, że rozumna i celowa polityka nie tylko może, ale musi być w wielu warunkach opozycyjną, i to w całej rozciągłości skali współczesnych środków działania, odpowiednich temu założeniu, tylko że każde opozycyjne jej wystąpienie będzie posunięciem taktycznym, a nie aprioryczną zasadą, będzie wskazaniem, zastosowanym do czasu, miejsca i okoliczności, nie zaś dogmatem, ani stałym nastrojem uczuciowym, ani tym mniej postawieniem na miejsce woli stereotypowych automatycznych odruchów.
2. Po wtóre, opozycyjność czysto polityczna, nie posiadająca swych korzeni w instynkcie państwowym, należy zarówno z natury swej, jak z pochodzenia, do dziedziny polityki wewnętrznej. Geneza jej wywodzi się z dążenia do zdobycia władzy politycznej w regularnie funkcjonującym państwie, przez usunięcie tych, co władzę w danej chwili sprawują. Im opozycja posiada mniej zadatków do ujęcia władzy w swe ręce, tym bardziej stan beznadziejności, w jakim się znajduje, popychać ją będzie w kierunku dogmatycznej i bezwzględnej negacji, podczas gdy poczucie celowości w polityce wskazuje jej inną, jedynie skuteczną drogę: wpływać w miarę sił na zmianę kierunku polityki sfer, stojących u steru rządów, w duchu własnych postulatów. I tu się zaczyna sprzeczność wewnętrzna i wielkie zazwyczaj nieporozumienie dziejowe. Sprowadzić zmianę w kierunku polityki, nie przez siebie prowadzonej, można albo na drodze siły, albo na drodze wpływu, w braku zaś pierwszej trzeba się uciekać do drugiego. Otóż jest to pewnikiem psychologicznym, stwierdzonym przez doświadczenie wszystkich czasów, że wpływ opozycji na sferę rządzącą zmniejsza się w miarę tego, jak wzrasta kąt odchylenia linii politycznych jednej i drugiej. Warunkiem wywierania wpływu jest współdziałanie w pewnym przynajmniej zakresie: im ten zakres jest większy, tym wpływ może być skuteczniejszy. Przykład socjalnej demokracji niemieckiej, negującej „państwo burżuazyjne”, dogmatycznie nieprzejednanej i zasadniczo opozycyjnej, może tu służyć za przykład: pomimo imponującej siły liczebnej, wpływ jej na rządy Rzeszy jest niemal żaden, tam zaś, gdzie okazuje się ona zdolną do kompromisów w stosunku do rządów miejscowych, w odpowiednim stopniu wpływ na nie pozyskuje.
Wszystko powyższe dotyczy opozycji, postawionej w warunkach niejako normalnych, a więc zwróconej w stronę własnego narodowego państwa, na gruncie którego występuje jako jeden z czynników wewnętrznej jego polityki. Jakże się będzie przedstawiał ten stosunek, gdy idzie o stanowisko nie stronnictwa już, lecz narodu lub jego części, względem państwa nie tylko obcego, ale przeciwstawiającego mu się w punkcie właśnie narodowym?
Przede wszystkim podnieść należy, że natura tego stosunku, o ile będzie oparty nie na odruchach uczuciowych, ale na instynkcie i zmyśle państwowym, zależeć będzie nie od mniej lub więcej wrogiego stosunku państwa do stojącego w opozycji narodu, ale od tego, czy i w jakim zakresie naród ten może prowadzić politykę względem państwa, wychodząc z przesłanek bądź jego polityki wewnętrznej, bądź zewnętrznej. Jeżeli żadna polityka jest w danych warunkach niemożliwa – co zdarza się wyłącznie wtedy, gdy społeczeństwo w ogóle jest zupełnie od niej usunięte – wówczas i opozycyjność sama, jako społeczno-narodowa, a nie polityczna, nie będzie miała pola do przejawiania się na zewnątrz w całej możliwej skali swych stopniowań, wówczas społeczeństwo narodowe zamknie się więc raczej w sobie i skupi na wewnątrz. Pole dla opozycji otwiera się właściwie dopiero z chwilą udziału w życiu ustawodawczym państwa.
Stanowisko opozycji bezwzględnej i zasadniczej nie tylko przedstawia w tym wypadku wszystkie te niebezpieczeństwa, na jakie jest wystawione stronnictwo wewnętrzne, ale naraża się nadto na inne, o wiele groźniejsze. Naprzód stronnictwo wyjątkowo tylko może ściągnąć na siebie represje państwa, i to wtedy jedynie, gdy przekracza granicę legalności, lub dąży bezpośrednio do przewrotu, a wówczas samo tylko odpowiada za siebie, represje bowiem jego wyłącznie dotyczą; przeciwnie, przedstawicielstwo narodowe, które przez swą bezwzględną i zasadniczą opozycję sprowadza reakcję ze strony państwa, sprowadza ją na cały naród, na wszystkie przejawy jego życia, a to tym łatwiej, że stosunek wzajemny jest w samym założeniu stosunkiem dwóch żywiołów obcych sobie i wrogich.
Następnie, opozycja bezwzględna w ciele ustawodawczym ściąga fatalnie, nieubłaganie przedstawicielstwo narodowe na stanowisko stronnictwa wewnętrznego w państwie, a więc wbrew woli dochodzi do wyników wręcz sprzecznych z własnym założeniem. A oto dlaczego. Grupa narodowa, zajmująca stanowisko zasadniczo negacyjne względem całego zakresu spraw państwowych, nie posiada własnej fizjonomii ani własnej denominacji politycznej: wszystko jedno kto i w imię czego zajmuje podobne stanowisko wyłącznie protestujące, będzie ono zawsze jedynie negacją, wielkością czysto ujemną, nie posiadającą w praktyce żadnych cech, wyodrębniających jakościowo pozytywne dążenia owej grupy, gdyż te same sobie zamykają drogę i pole do wykazania swoistej swej twórczości. Mowy parlamentarne, komentujące każdorazowo motywy opozycyjnego wystąpienia, nie mają żadnego politycznego znaczenia, a moralne szybko utrącają: w polityce nie słowa znaczą, lecz posunięcia, zmieniające pod jakimkolwiek względem układ sił i stosunków. Sama nie wiedząc kiedy, grupa narodowa znajdzie się w szeregu stronnictw wewnętrznych, równie jak ona lub bardziej opozycyjnych, i zostanie zaliczona siłą rzeczy w ich poczet, a to stanowi być może dla niej największe niebezpieczeństwo, na które wzdryga się instynkt zbiorowy, i to właśnie instynkt państwowości.
Dyktuje on co innego, nakazuje mianowicie jakimś głosem wewnętrznym, którego żadne doktrynerskie rozumowania, ani żadne uczuciowe podniecania się nie przemogą – prowadzić politykę narodową, w żadnym razie nie stronniczą, wszędzie tam, gdzie ona jest możliwą. A polityka polega w danych warunkach na wywieraniu takiego wpływu na czynniki rządowe, który by je skłonił do zmiany stosunku względem uzależnionego narodu, we własnym oczywiście interesie.
Otóż tu się zaczyna wielka trudność, powstaje sfinksowa zagadka wszelkiej polityki narodowej, postawionej w podobnych warunkach. Na to, aby mieć prawo i możność wywierania wpływu na sfery odpowiedzialne w państwie, grupa narodowa, dążąca do zdobycia praw sobie należnych na drodze politycznej, wszystko jedno – opozycyjnej czy pojednawczej – musi mieć z tym państwem pewien grunt wspólny, pewien punkt oparcia, którego wymaga wszelka siła celowa, jakiejkolwiek byłaby natury. Określenie podobnej platformy, jako punktu wyjścia polityki narodowej, jest zadaniem o wiele ważniejszym, ale i o wiele trudniejszym, niż wystawianie postulatów, nawet zastosowanych do warunków czasu i miejsca. Dobra i celowa polityka narodowa bez nakreślonych z góry postulatów swych dążeń obejść się może, ale nie może się obejść bez pewnej podstawy prawno-politycznej, na której się opiera i w imię której występuje, ona to bowiem, jej utrzymanie lub rozszerzenie, stanowi właśnie jedyną przesłankę, z której państwo, we własnym interesie, wyprowadzić może wniosek o potrzebie zmiany swego stosunku względem tych, co na jej gruncie stoją.
Skala stopniowań w szeregu stanowisk prawno-politycznych jest tu nader rozległa. W Wielkopolsce np. ogranicza się ono do uznania faktycznej przynależności i do stosunku legalności wobec państwa, oraz do wypełniania obowiązków, włożonych na wszystkich jego obywateli; w Galicji obejmuje zakres nader szeroki: lojalności dynastycznej i wierności względem państwa, o ile ono zapewnia żywiołowi polskiemu autonomiczny i swobodny rozwój narodowy, ale tu i tam stanowi punkt wyjścia logicznie przeprowadzanej polityki narodowej. W Królestwie, które najpóźniej weszło w szranki współczesnego życia konstytucyjnego, kwestia ta nie jest bynajmniej ustaloną, i to stanowi może najgłówniejszą przyczynę, dlaczego nasza polityka narodowa w państwie rosyjskim dotychczas zdobyć się nie może na jasną i zdecydowaną linię. W przeszłości nawet, za czasów Królestwa Kongresowego, nie zajmowaliśmy bynajmniej jednolitego i stanowczego stanowiska pod tym względem, a w ostatnim okresie przełomowym, stosunek autonomiczny był postulatem politycznym, nie zaś prawno-państwowym punktem wyjścia wyraźnej i konsekwentnej polityki.
W żadnej z trzech dzielnic stosunek do państwa nie zatarł w najmniejszej mierze stanowiska odrębności narodowej, aczkolwiek w Królestwie, w okresie 1905-1906 r.[4] było ono niejednokrotnie na szwank narażane. Wielkim zagadnieniem polityki narodowej w tej dzielnicy jest ustalenie stanowiska prawno-politycznego na gruncie odrębności narodowej, wyraźne jego określenie i konsekwentne przeprowadzanie w polityce praktycznej. Brane tu być muszą pod uwagę względy historyczne danej dzielnicy, względy ogólnonarodowe, przesłanki polityki międzynarodowej, oraz faza dziejowa, w której się państwo znajduje, polityka zaś rządu w każdej poszczególnej chwili, jako czynnik zmienny, gra tu rolę drugorzędną.
Głośne było niegdyś, ale i okrzyczane hasło „wejścia do środka państwa” – i słusznie. Nie o „wejście” tu idzie, bo to jest dziś faktem bezspornym, choć niczym więcej, lecz o postawienie kwestii polskiej i spraw polskich w państwie na gruncie prawno-politycznym, i nie o wejście „do środka” państwa, co by nas postawiło w szeregu stronnictw rosyjskich, lecz o oparcie swego stosunku peryferycznego na ściśle określonych podstawach.
Zadanie niełatwe, bez jego rozwiązania jednak, i to w taki sposób, aby całe społeczeństwo polskie w Królestwie, podobnie jak to się dzieje w innych dzielnicach, przyjęło zajęte stanowisko jako bezsporny punkt wyjścia swej wobec państwa polityki, polityka ta pozostanie zawsze czymś niekonsekwentnym, prowadzonym od wypadku do wypadku. Gdy to zostanie dokonane, powiedzieć będzie można, że tak silnie zachwiany w naszym społeczeństwie instynkt państwowy odradza się rzeczywiście, a zmysł odpowiedni dojrzewa do prowadzenia z planem i z gruntem pod nogami celowej polityki narodowej.
Zygmunt Balicki
„Przegląd Narodowy” , sierpień 1913, rok VI, nr 8.
24 kwietnia 2021 o 14:37
Sylwetka Balickiego:
Zygmunt Balicki (ur. 30 grudnia 1858 w Lublinie, zm. 12 września 1916 w Piotrogrodzie) – polski socjolog, psycholog społeczny, publicysta, polityk i jeden z czołowych ideologów Narodowej Demokracji, członek korespondent Towarzystwa Muzeum Narodowego Polskiego w Rapperswilu od 1891 roku.
Kształcił się w Gimnazjum Męskim w Lublinie, które ukończył w 1876. Studiował nauki społeczne na Uniwersytecie w Petersburgu, Zurychu i Genewie, uzyskując stopień doktora praw. Był działaczem politycznym, socjologiem i publicystą, jednym z pierwszych ideologów polskiego ruchu narodowego. W 1881 r. współtworzył Socjalistyczne Stowarzyszenie Lud Polski. W 1887 założył Związek Młodzieży Polskiej „Zet”. 3 stycznia 1891 ożenił się z Gabrielą Iwanowską. W 1893 we współpracy z Romanem Dmowskim założył Ligę Narodową i Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne założone w 1897. W broszurze „Egoizm narodowy wobec etyki” przeprowadził rozróżnienie etyki idei i etyki ideałów skłaniając się do pewnego relatywizmu moralnego na rzecz osiągnięcia określonych celów narodowych. Po wybuchu I wojny światowej opowiedział się po stronie państw Ententy. Popierał tworzenie legionów przy armii rosyjskiej. W odpowiedzi na deklarację wodza naczelnego wojsk rosyjskich wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza Romanowa z 14 sierpnia 1914 roku, podpisał telegram dziękczynny, głoszący m. in., „że krew synów Polski, przelana łącznie z krwią synów Rosyi w walce ze wspólnym wrogiem, stanie się największą rekojmią nowego życia w pokoju i przyjaźni dwóch narodów słowiańskich”. Wraz z Wiktorem Jarońskim był pomysłodawcą utworzenia polskich jednostek wojskowych, które miały wziąć udział w walce u boku armii rosyjskiej (Legion Puławski). Był członkiem Komitetu Organizacyjnego Legionów Polskich, formowanych u boku wojsk rosyjskich w 1915 roku.