Rzeczy zrabowane w czasie rozkułaczania i przymusowej kolektywizacji leżały gdzieś w ukryciu i czekały na odpowiedni czas, czekały na ludzkie zapomnienie. Mama starała się kupować rzeczy najbardziej potrzebne. To zubażało naszą i tak biedną spiżarnię. Trzeba było bardzo oszczędzać, by znowu móc związać koniec z końcem, ale ja mimo to cieszyłam się bardzo gdy w domu pojawiło się coś ładnego i potrzebnego.
Przestały mnie męczyć myśli o głodzie i śmierci. Stopniowo wymazywałam z pamięci cierpienie i udrękę. Czułam się bezpieczna, ale jak długo? Zdawało się, że naczalstwo i GPU zapomniało o ojcu. Nie byliśmy przez nich nachodzeni. W sąsiedniej wsi przybyło dużo ludzi obcych, przeważnie Rosjan, którzy zamieszkali w kułackich chatach lub w tych, których mieszkańcy wymarli z głodu.
Rosjanie uważali nas za ludzi niższej kategorii. Z niepojętą nienawiścią ubliżali nam jadowicie, nazywając Lachami, Polaczkami lub Mazurami. Nie mogłam pojąć jak słowo Polak lub Mazur mogło być wyzwiskiem. Przecież żyliśmy tu zawsze i ta wieś była naszą wsią, a kraj – naszą ojczyzną. Miejscowi Ukraińcy i Żydzi zawsze nazywali nas Mazurami, ale nie czuliśmy się przez to gorszymi.
Jakaś ciężka atmosfera wisiała w powietrzu. Prasa, radio piętnowały i oczerniały Polskę – faszystowską (?!), a Polacy napiętnowani zostali piętnem ludzi niebezpiecznych, zdrajców, wrogów ludu, zwłaszcza, że Polska była tak blisko.
Przeczuwaliśmy, że nowe zło zbliża się nieuchronnie, ale nikt nie potrafił przewidzieć, co ono ze sobą przyniesie. Znowu najbardziej zagrożony był ojciec. Czy nastąpią nowe aresztowania? Jak ratować ojca? Przecież to dzięki ojcu życie stawało się względnie znośnym. Były pieniądze, był chleb. Stopniowo zrzucaliśmy z siebie podarte, żebracze łachmany. Stawaliśmy się podobni do normalnych ludzi.
Ja oczywiście chodziłam jeszcze do szkoły, ale już w Płoskirowie. Cóż to była za szkoła!? Istne muzeum gipsowych figur. Na korytarzu stały białe postacie Lenina i Stalina oraz różnych rozmiarów popiersia. Na ścianach wisiały kolorowe plakaty, na których Stalin po ojcowsku tulił dzieci różnych narodów i kolorów skóry. Na innych robotnicy i chłopi obdarowywali Stalina kwiatami i dziękowali mu za wszystko co dla nich uczynił. Kiedy tak patrzyłam na plakaty, na uśmiechnięte białe gipsowe postacie, to mimo woli myślałam, że to co przeżyliśmy, chyba nie było jego dziełem, że to ktoś inny – bardzo zły i obcy, bez zezwolenia i wiedzy Stalina dopuścił się zbrodniczych czynów. Przecież wódz tak mile uśmiecha się do dzieci.
Dzieliłam się swoimi myślami i spostrzeżeniami z rodzicami, a oni nic nie mówili tylko z politowaniem kiwali głowami i smutno się uśmiechali. Dopiero po wielu latach zrozumiałam, że nie mogli wówczas nic powiedzieć. Bali się mnie. W tamtych czasach jakieś bezmyślne i niewinne dziecięce paplanie bardzo często kończyło się uwięzieniem lub śmiercią rodziców lub sąsiadów.
Nikt nikomu nie ufał. Żona bała się męża, mąż bał się żony. W obecności dzieci dorośli rozmawiali bardzo ostrożnie. Dzieci były niebezpieczne. Takim właśnie gierojem, który wydał własnych rodziców i stał się przyczyną ich śmierci był Pawlik Morozow, nazywany przez nas „Pawka”. W szkole zachęcano dzieci by brały z niego przykład.
Co myślałam wtedy o jego czynie? Potępiałam go oczywiście, ale jednocześnie współczułam. Propaganda, ciągłe wychwalanie jego postępku, mówienie o nim jak o bohaterze, zasiały ziarno zła w dziecięcych umysłach. Dorośli starali się o nim nie mówić, szczególnie pośród dzieci.
Portrety Pawlika wisiały obok portretów Lenina i Stalina. On był nawet ładnym chłopcem, a głód nie odbił piętna na jego twarzy. Buzia uśmiechała mu się od ucha do ucha, czego nie można było powiedzieć o naszych wciąż smutnych twarzach. Niektóre dzieci uważały, że to wielki zaszczyt wisieć tak blisko portretu Józefa Wisarionowicza. Tak myślały dzieci dygnitarzy partyjnych, bo i one uczęszczały do naszej szkoły.
Chociaż głodu już nie było, to znamię cierpienia i strachu jeszcze nie znikło. Zbyt długo trwało zmaganie się ze śmiercią, z niewielkimi chwilami odpoczynku, który decydował o przeżyciu (dieta rybna). Na uśmiech trzeba jeszcze było zaczekać.
Zofia Pawłowska
26 września 2020 o 12:03
„Na Ukrainie cierpieli i umierali także Polacy, traktowani przez bolszewickie władze tak samo jak Ukraińcy.
- Pamiętamy o wielkim głodzie, bo o tym zapomnieć nie można. Przecież dotknął nasze najbliższe rodziny: dziadków, babcie – mówi dzisiaj Larysa Wermińska, szefowa polskiego pisma „Mozaika Berdyczowska”.
- Opowiadali nam o nim nasi ojcowie, nasze matki. To było straszne. Wiem o Polakach, którzy wówczas umarli – dodaje Stanisław Kostecki, prezes Związku Polaków na Ukrainie.
Według danych ze źródeł radzieckich w wyniku wielkiego głodu z lat 1932-1933 na Ukrainie zmarło 21 tys. Polaków. Trudno powiedzieć, jaka była rzeczywista liczba ofiar. Są badacze, którzy podają na przykład 60 tys. (z około pół miliona). W każdym razie było to proporcjonalnie mniej niż Ukraińców.
- Polacy mieszkali głównie na ówczesnym zachodzie kraju, czyli na dzisiejszej Ukrainie centralnej – Wołyniu żytomierskim, Podolu. Tam na szczęście ratowały ich lasy, gdzie szukali jagód, oraz rzeki, w których można było łowić ryby. W skali całej Ukrainy najbardziej ucierpiała bezleśna strefa stepowa, czyli okolice Chersonia, Mikołajowa, Zaporoża i Dniepropietrowska, a tam polskich wsi było niewiele – mówi prof. Henryk Stroński z Uniwersytetu Tarnopolskiego.
Opowieści pamiętających tamte czasy Polaków po prostu przerażają. – W miastach było trochę lepiej. Moja babcia Stanisława Orłowska opowiadała mi, jak głodni i wychudzeni mieszkańcy okolicznych wsi usiłowali znaleźć coś do jedzenia w Berdyczowie. A nasza cukrownia wyrzucała odpady, melasę. Zdesperowani jedli tę melasę i umierali – mówi Larysa Wermińska.
„Mozaika Berdyczowska” opublikowała niedawno wstrząsające wspomnienia z czasów wielkiego głodu.
Stanisława Kajgorodowa: Mieszkaliśmy we wsi Pogoriła w obwodzie winnickim, zamieszkanej głównie przez Polaków. Głód był okropny. Pierwszy zmarł dziadek. My, dzieci, byłyśmy spuchnięte od niedożywienia. Bracia poumierali, ja przetrwałam cudem. Czego ja nie jadłam: i żaby, i psy, i koty, i ptaki, osty, burzany. Martwi byli wszędzie: na drogach, na podwórzach. Zmarłych zbierali i wywozili za wieś. Tam do głębokiego dołu wrzucano trupy. Bez trumien, bez obrządków… ”
http://www.nawolyniu.pl/artykuly/glod.htm
26 września 2020 o 12:04
„”Wszyscy chcą wracać do Polski – pisał w jednym z raportów Karszo-Siedlewski. – Wszyscy skarżą się na nędzę i głód nie do wytrzymania. Zdarzają się często wypadki, że klienci, dorośli mężczyźni, płaczą, opowiadając o tym, że żona i dzieci jego umierają lub puchną z głodu”.
Niestety, 98 proc. próśb o ratunek spotkało się z odmową. Ostatecznie przyznano prawo wjazdu do Polski zaledwie 3 tys. osób. Miało to jednak charakter symboliczny, Polscy urzędnicy znakomicie zdawali sobie bowiem sprawę, że Sowieci nigdy się nie zgodzą na wypuszczenie swoich obywateli za granicę. Rzeczywiście, pozwolono wyjechać zaledwie… trzem osobom. A wszyscy, którzy odważyli się pójść ze skargą do polskich konsulatów, zostali poddani okrutnym represjom przez GPU.
Polski rząd nie próbował nawet wymusić na Sowietach przepuszczenia tych ludzi przez granicę. O tym, że próbę ratunku można było podjąć, świadczy przykład rządu Niemiec, który wywarł na Moskwę presję i wymusił wypuszczenie z komunistycznej matni wielu głodujących Niemców. Rząd II RP tymczasem nie tylko nie wstawił się za konającymi Polakami, ale także blokował ukazywanie się artykułów na temat Wielkiego Głodu w polskiej prasie. A także w prasie wydawanej przez Ukraińców z polskim obywatelstwem.
Dlaczego tak się działo? Było to konsekwencją paktu o nieagresji, jaki 25 lipca 1932 r. został podpisany między Polską a Związkiem Sowieckim. W jego efekcie na krótki czas w relacjach obu krajów zapanowało odprężenie, którego kulminacyjnym momentem była wizyta Józefa Becka w Moskwie w lutym 1934 r. Właśnie dlatego – aby nie zadrażniać stosunków ze Stalinem – zaniechano pomocy dla umierających z głodu.”
https://opinie.wp.pl/polskie-ofiary-wielkiego-glodu-na-ukrainie-6126042008041089a