Dla grzesznika niepokutującego śmierć jest straszna, jest złowroga – bo odrywa go od przyjemności i rozkoszy ziemskich. Przygnieciony cierpieniem fizycznym, widzi on sprawiedliwego Sędziego, widzi piekło, które za chwilę już go pochłonie. W tej okropnej chwili opuszczają go wszystkie stworzenia, opuszcza go też sam Bóg.
Sprawiedliwy przeciwnie – umiera z radością i otuchą, bo żył według zasad Ewangelii, naśladował Jezusa Chrystusa i oddawał się pokucie. Dla sprawiedliwego śmierć jest końcem wszelkiego zła, końcem smutków, pokus i nieszczęść, ale jest też początkiem – początkiem szczęścia, bramą do życia, spoczynku wiecznej szczęśliwości.
Wszyscy ludzie, nawet najgorsi, pragną śmierci spokojnej i szczęśliwej. Ale czemu tylko tak nieliczni używają środków, które do tego celu prowadzą? Bo inni są zaślepieni!
Chcę więc gorąco zachęcić was, żebyście zmienili swoje życie i jak należy przygotowali się do tej rozstrzygającej chwili. W tym celu pokażę wam, jakie korzyści wynikają z dobrej śmierci i wymienię środki, jakich trzeba używać, żeby się godnie przygotować na ostatnią chwilę.
Gdybyśmy mogli umierać dwa razy, moglibyśmy ryzykować i za pierwszym razem narazić się na niebezpieczeństwo. Ponieważ jednak człowiek umiera tylko raz – „Postanowiono ludziom raz umrzeć, a potem sąd” – nie można tu przeprowadzić żadnych eksperymentów. Gdzie drzewo upadnie, tam pozostaje. A od śmierci zależy nasza wieczność.
Jeżeli w godzinie śmierci człowiek znajduje się w stanie grzechu ciężkiego, to jego biedna dusza wpadnie do piekła; jeżeli będzie w stanie łaski – wzniesie się ona ku niebu. O, szczęśliwa drogo, która nas prowadzisz do szczęścia i do nieskończonych dóbr! Choćbyśmy mieli iść do nieba przez ognie czyśćcowe, i tak będzie to dla nas wielkim szczęściem.
Śmierć bywa podobna do życia. Jeśli żyjemy jak dobrzy chrześcijanie, to także umrzemy szczęśliwie i na zawsze połączymy się z Bogiem. I przeciwnie – idąc za namiętnościami, goniąc za grzesznymi przyjemnościami, zakończymy życie bez wątpienia nieszczęśliwie. Nie zapominajmy nigdy o prawdzie, która nawróciła tylu grzeszników:, „Jeśli upadnie drzewo na południe albo na północ, na którymkolwiek miejscu upadnie, tam będzie.” To od nas zależy, czy nasza śmierć będzie szczęśliwa, piękna i spokojna.
Kiedy Świętemu Hieronimowi przyjaciele powiedzieli, że zbliża się już jego śmierć, on zebrał ostatnie siły i zawołał: „O, błoga i dobra nowino! O, śmierci, przybywaj szybko, bo już dawno tęsknię za tobą! Przybywaj, a wyrwij mnie z nędznego świata i połącz ze Zbawicielem!”. A potem, zwracając się do tych, co stali wokół niego, dodał: „Przyjaciele moi, kto chce mieć śmierć słodką i spokojną, niech chodzi drogą, którą nam wytknął Chrystus i niech się nieustannie umartwia”.
I rzeczywiście – dopiero w godzinie śmierci odbiera chrześcijanin nagrodę za wszystko, co zrobił w życiu dobrego; w tej ostatniej chwili z uśmiechem otwiera mu się niebo i daje mu zakosztować słodyczy prawdziwych dóbr.
Święty Franciszek Salezy, wizytując swoją diecezję, odwiedza chorego, poczciwego wieśniaka, który bardzo chciał otrzymać przed śmiercią biskupie błogosławieństwo. Ucieszył się chłopek, kiedy zobaczył przy łóżku swojego biskupa, poprosił go też o spowiedź. Kiedy już otrzymał rozgrzeszenie, zapytał prałata: „Księże biskupie, czy ja zaraz umrę?”
Święty myśląc, że chory boi się śmierci, zaczął mówić oględnie, że nasze życie i nasza śmierć zależą od Boga, że trzeba pokładać w Nim ufność, że nieraz się zdarzało, że ludzie dużo bardziej chorzy wracali do zdrowia. „Ale, księże biskupie, co sądzisz o moim stanie?” — „Synu, na to lepiej mógłby ci odpowiedzieć lekarz; twoja dusza jest w stanie łaski i może kiedy indziej nie byłbyś tak dobrze przygotowany na śmierć, jak jesteś przygotowany teraz. Powierzam cię więc całkowicie Opatrzności miłosiernego Boga; niech się z tobą wszystko dzieje według Jego najświętszej woli.”
– „Bo ja, księże biskupie – odpowiada wieśniak – nie dlatego się pytam, żebym się bał śmierci, ale boję się dłużej żyć na tym świecie.” Święty zdziwił się słysząc takie słowa, a nie rozumiejąc, co było ich przyczyną – czy wielka cnota, czy głęboki smutek – zapytał, skąd się bierze ta niechęć do życia. – „Ach, księże biskupie – zawołał chory – świat jest dla mnie niczym! Nie rozumiem, jak można przywiązywać się do życia. Gdyby to nie było przeciwne woli Bożej, już by mnie dawno nie było między żywymi.”
– „Skąd w tobie takie uczucia? Z biedy czy z cierpienia?” – „Nie. Swobodnie i wesoło przeżyłem siedemdziesiąt lat i w ogóle nie wiedziałem, co to bieda.” – „Ale może masz jakieś przykrości ze strony żony czy dzieci?” – „Nie, najmniejszego smutku mi nigdy nie sprawili, wręcz przeciwnie, zawsze się starali umilać mi życie i może tylko ich bym najbardziej żałował, odchodząc ze świata.” – „Dlaczego więc tak gorąco pragniesz śmierci?” – „Bo się nasłuchałem cudownych rzeczy o rozkoszach raju i dlatego świat wydaje mi się ciasnym i ciemnym więzieniem.”
I tu zaczął wieśniak mówić z obfitości serca, przy czym opowiadał o niebie tak wzniośle i pięknie, że biskup do końca rozmowy nie mógł wyjść z podziwu. Czuł się ożywiony i podniesiony na duchu; nauczył się też wtedy gardzić rzeczami stworzonymi i tęsknić za niebem. Czy zatem nie mam racji, że dla dobrego chrześcijanina śmierć jest słodka i pocieszająca? To ona odrywa od nędzy doczesności i wprowadza w posiadanie dóbr wiecznych. Jak wobec tego można przywiązywać się do marnego życia?
Czym jest to życie, określa w kilku słowach i dosadnie Hiob: „Człowiek urodzony z niewiasty, żyjąc przez czas krótki, napełnion bywa wieloma nędzami. Który wychodzi, jako kwiat i skruszony bywa, a ucieka jako dzień i nigdy nie trwa w tymże stanie.”
Żadne zwierzę nie doznaje na ziemi tylu udręczeń, co człowiek. Jego ciało od stóp do głów podlega najrozmaitszym chorobom. Towarzyszy mu nieustanna obawa i strach przed nieszczęściami, które może nigdy mu się nie przytrafią. Natomiast śmierć od tych wszystkich kłopotów nas uwalnia.
Święty Paweł w liście do Hebrajczyków powiada: „Nie mamy tu miasta trwającego, ale przyszłego szukamy.” Jaka radość przepełnia serce człowieka, który całe lata spędził na wygnaniu, w niewoli, gdy mu zapowiadają, że jego tułaczka się skończyła, że może wrócić do ojczyzny, spotkać krewnych i przyjaciół! Takie samo szczęście spotyka duszę kochającą Boga i tęskniącą za niebem, gdy opuszcza ziemię i idzie w górne krainy między Świętych, którzy są jej prawdziwymi krewnymi i przyjaciółmi. Nic więc dziwnego, że sprawiedliwy gorąco wzdycha za tą błogosławioną chwilą.
Śmierć jest dla człowieka dobrego tym, czym dla spracowanego robotnika jest po trudach i fatygach dnia pokrzepiający sen. Bo śmierć, jak mówił Święty Paweł, uwalnia go z więzienia ciała: „Nieszczęsny ja człowiek, kto mnie wybawi od ciała tej śmierci?”
Z kolei święty król Dawid mówi do Boga: „Wywiedźcie z ciemnicy duszę moją ku wyznawaniu Imieniu Twemu: na mnie czekają sprawiedliwi, aż mię nagrodzisz. Kto mi da skrzydła jako gołębicy, a będę latał i odpoczywał?” A Oblubienica w Pieśni nad pieśniami woła: „Poprzysięgam was, córki jerozolimskie, jeśli najdziecie miłego mego, abyście mu oznajmiły, iż mdleję od miłości.”
Nasza biedna dusza jest w ciele jak diament w kałuży błota. Błogosławiona śmierć, która nas wyrywa z tych nędz! Święty Grzegorz Wielki opowiada, że pewien ubogi człowiek, nazwiskiem Prenestes, sparaliżowany od dłuższego czasu na całym ciele, prosił tych, co byli przy jego śmierci, żeby zaśpiewali pieśń. Gdy go zapytano, skąd u niego ta radość, odpowiedział: „Ach, przecież zaraz moja dusza opuści ciało i zostanę uwolniony z więzienia”. Po chwili śpiewu dała się jeszcze słyszeć wspaniała muzyka anielska. „Czy nie słyszycie śpiewów anielskich?” – zawołał umierający i skonał. W tym momencie izbę zmarłego wypełniła miła woń balsamu.
Ten przykład powinien was przekonać, że słusznie powiedział Bóg przez usta Izajasza proroka: „Podnieś się, podnieś się, powstań, Jeruzalem, któreś piło z ręki Pańskiej kielich gniewu Jego, aż do dna kielicha uśpienia napiłoś się i wypiłoś aż do drożdży. Oto wziąłem kielich uśpienia z ręki twej, dno kielicha gniewu Mego, nie przydasz, abyś go więcej piło. Powstań, powstań, oblecz się w moc twoją w Syjonie, oblecz szaty ochędóstwa twego, bo nie przyda więcej, aby przeszedł przez cię nieobrzezaniec i nieczysty. Otrząśnij się z prochu, wstań a siądź, Jeruzalem, rozwiąż związki szyi twojej, pojmana córko Syjon.”
Kto pojmie radość Świętej Ludwiny, kiedy toczona za życia przez raka i robactwo, po dwudziestu siedmiu latach cierpienia, zrozumiała, że jej życie dobiega kresu! Wołała wtedy: „Co za szczęście! Kończą się wszystkie moje cierpienia… Droga nowino! Spiesz się, śmierci, bo już od dawna za tobą tęsknię!”
Nie mniej szczęśliwy czuł się Święty Klemens męczennik, kiedy po trzydziestu dwóch latach więzienia i cierpień dowiedział się, że skazano go na śmierć. „O, błoga nowino – zawołał. – Żegnam cię, więzienie i was, tortury i kaci! Oto koniec mego życia i mojej katuszy. Jak droga mi jesteś, śmierci! Ach, nie spóźniaj się! Chodź, uwieńcz mnie chwałą i na zawsze połącz z Bogiem.”
Szczęśliwy chrześcijanin, który odważnie kroczy śladami swego Boskiego Mistrza… A życie Jezusa Chrystusa było pasmem nieprzerwanych modlitw, trudów i cierpień. W Swoim życiu publicznym często usuwał się On na odludzie, żeby się modlić. Poza tym bez przerwy pracował dla zbawienia dusz.
I dla nas modlitwa powinna być czymś tak naturalnym jak oddech. W Swoim życiu, wypełnionym modlitwą i pracą, Jezus wiele wycierpiał: ubóstwo, prześladowanie, upokorzenie i wszelkiego rodzaju pogardę. Sam o Sobie mówi przez usta Proroka: „Ustał w boleści żywot mój i lata moje we wzdychaniu. Zemdlała w ubóstwie siła moja i kości moje strwożone są.” Życie dobrego chrześcijanina nie obejdzie się bez krzyża.
Święci nie mieli nigdy dosyć boleści, tyle znajdowali w nich przyjemności. Wielki papież Innocenty I, pokryty wrzodami od stóp do głowy, nieustannie wzdychał za nowymi cierpieniami i modlił się: „Boże, pomnóż moje boleści, ześlij na mnie dużo cięższe choroby, byłeś mi tylko udzielił nowych łask!” — „Dlaczego prosisz Boga o przymnożenie boleści? I tak już cały jesteś pokryty ranami” – mówiono mu. – „Nie wiecie – odpowiadał Innocenty – jaka to wielka zasługa cierpieć z miłości do Chrystusa. Gdybyście pojęli znaczenie krzyża, pokochalibyście go z całej duszy.”
Święty Ignacy Męczennik obawiał się, czy lwy i tygrysy, zamiast go pożreć, nie będą mu lizały stóp, jak się to nieraz zdarzało. Dlatego mówił: „Będę was głaskać i pieścić, byleście mnie prędzej zmiażdżyły. A gdybyście nie chciały mnie pożreć, będę was drażnił, żebyście się na mnie rzuciły z większą wściekłością”. A do swych uczniów pisał: „Donoszę wam, że jestem szczęśliwy, bo umrę dla Jezusa Chrystusa, mojego Boga. O to was tylko proszę, żebyście się nie starali wyrwać mnie od śmierci. Wiem dobrze, co dla mnie pożyteczne. Jestem Bożą pszenicą. Trzeba, żebym został zmielony kłami lwów i stał się chlebem godnym Chrystusa.”
Święty Andrzej Apostoł na widok krzyża cieszył się: „Błogosławiony krzyżu, ty złączysz mnie z moim Mistrzem! Przyjmij mnie w swoje objęcia, bo z nich przejdę na łono mojego Boga.”
Święty Wawrzyniec leżąc na rozpalonej kracie też cieszył się i żartował – tak bardzo umacniała go w cierpieniach łaska Boża.
Święta Paula, znakomita Rzymianka, doznawała strasznych boleści żołądka, a mimo to wolała raczej umrzeć niż skosztować, choć odrobinę wina, które jej podawano.
Święty Grzegorz opowiada, że pewien sparaliżowany żebrak, od wielu lat leżący w barłogu, chociaż doznawał niepojętych boleści, bez przerwy dziękował za nie Bogu. Również umierając uwielbiał Stwórcę. Jakże pocieszającą jest rzeczą – mówi Święty Augustyn — umrzeć mając czyste sumienie i obfity pokój serca! Spokój duszy jest najcenniejszym skarbem na ziemi, jak mówi sam Duch Święty: „Nie ma radości większej niż wesele serca.” Sprawiedliwy nie boi się śmierci, bo ona go zjednoczy z Bogiem i wprowadzi go w posiadanie wszelkich dóbr.
Patrzcie na Świętych! Z jaką radością serca idą na śmierć! Oto — mówi Jan Chryzostom — Święty Paweł: mężnie i nieustraszenie zdąża do Jerozolimy, chociaż czeka go tam prześladowanie. Bo mówi wyraźnie: „Wiem, że mnie czekają cierpienia, okowy i prześladowania; wszelako nie lękam się, bo jestem przekonany, że mnie nie opuści mój dobry Mistrz”. A kiedy zobaczył płaczących uczniów, dodał jeszcze te słowa:, „Czemu, płacząc, zasmucacie moje serce? Jestem gotów na więzienie i śmierć dla Imienia Pana Jezusa.”
Chociaż nie jesteśmy podobni do Pawła Apostoła, to jednak możemy ufać, że po dobrej spowiedzi i po zadośćuczynieniu nasze grzechy zostaną zgładzone i zatopione w Przenajświętszej Krwi Chrystusa, niczym wojsko faraona w Morzu Czerwonym.
Na Kalwarii stały trzy krzyże, a między nimi był krzyż Jezusa – krzyż niewinności, do którego nie możemy aspirować, bośmy zgrzeszyli. Ale wznosił się tam też krzyż dobrego łotra, krzyż pokuty; i on niech będzie naszym krzyżem. Bierzmy przykład z tego łotra, który w ostatnich chwilach życia pokutował i prosto z krzyża poszedł do nieba. Bo Zbawiciel powiedział do niego: „Dziś będziesz ze Mną w raju.” Ostatni krzyż na Kalwarii to krzyż przewrotnego złoczyńcy – ten pozostawmy grzesznikom, którzy się nie chcą poprawić.
Od nas samych zależy, czy nasza śmierć będzie szczęśliwa. W ostatniej godzinie opuści nas wszystko: majątek, krewni i przyjaciele. Na myśl o tym grzesznik jest przerażony, a sprawiedliwy się cieszy. Bo dlaczego miałby żałować dóbr, którymi przez całe życie gardził? W tej ostatniej chwili nie chodzi mu o ciało — uważał je przecież za okrutnego tyrana, który nieraz naraził jego duszę na straszne niebezpieczeństwo. Miałby więc może żałować przyjemności ziemskich? Nie – przecież spędził życie na jękach, we łzach i pokucie.
Śmierć odrywa go od rzeczy, którymi zawsze gardził i których nienawidził, odrywa go od grzechu, świata i jego rozkoszy. Natomiast wszystko, co kochał – cnoty i dobre uczynki – zabiera on ze sobą. Porzuca wszelkie nędze, a bierze w posiadanie niezliczone bogactwa; opuszcza pole walki, żeby używać pokoju; opuszcza strasznego wroga szatana – a idzie na łono najlepszego Ojca. Dobre czyny wiodą go w triumfie na łono Stwórcy, przed którym staje on nie jak przed swoim Sędzią, ale jak przed czułym przyjacielem, który teraz wynagrodzi mu wszystkie cierpienia. Tak właśnie jest: cnotliwe uczynki otworzą nam bramy raju i wysłużą królestwo niebieskie!
Król Ezechiasz czynił wiele dobrego i chciał podobać się tylko Bogu. I Bóg błogosławił mu w życiu. W godzinie śmierci opuścił go blask majestatu i bogactwa, opuścili najwierniejsi słudzy; zostały mu tylko dobre uczynki. I one wyjednały mu łaskę u Boga. Bo chory król modlił się do Pana: „Wspomnij proszę, Panie, jakom chodził przed Tobą w prawdzie i w sercu doskonałym, a czyniłem, co jest dobrego przed oczyma Twymi.”
Święty Jan mówi w Apokalipsie: „Błogosławieni, którzy umierają w Panu. Odtąd już mówi Duch, aby odpoczęli od prac swoich; albowiem uczynki ich za nimi idą.”
Do nieba zabierzemy rzeczy najdroższe – dobra przemijające zostawimy na ziemi, a wiecznotrwałe pójdą z nami przed tron Najwyższego. Za pustelnikiem pójdą: jego samotność, medytacje, milczenie i modlitwy. Zakonnikowi towarzyszyć będą: biczowanie, posty i abstynencje. Za kapłanem pójdą prace apostolskie. Tam zobaczy on wszystkie dusze, które nawrócił swoją gorliwością, te dusze, które będą jego nagrodą i chwałą. Dobry chrześcijanin znajdzie tam swoje godne Spowiedzi i Komunie i wszystkie akty cnót, którymi odznaczał się za życia. Śmierć człowieka sprawiedliwego jest naprawdę słodka!
Jak mówi Izajasz: „Powiedzcie sprawiedliwemu, że dobrze, iż owoców wynalazków swoich pożywać będzie.” Przyznacie, że śmierć sprawiedliwego jest naprawdę bezcenna. Kiedy kapłan przychodzi do niego przed śmiercią, widzi, jak umacnia się jego własna wiara i nadzieja. Ledwo zacznie mówić o Bogu, już serce tamtego bucha miłością, jak rozpalony piec. Kiedy wspomni o Sakramentach Świętych, ten nie trwoży się jak grzesznik, ale doznaje wielkiej otuchy, strumienie szczęścia zalewają mu duszę, bo wie, że przyjdzie Pan i zabierze go ze Sobą do raju.
Święty Grzegorz mówi, że jego ciotka Tarsylla w godzinie śmierci wołała w zachwycie: „Oto Bóg i Oblubieniec mój!” Umarła także w ekstazie miłości.
W pokoju Świętego Mikołaja z Tolentino, od momentu, w którym w ostatniej chorobie przyjął on Ciało Zbawiciela, przez osiem dni słychać było śpiewy anielskie, które ustały dopiero w godzinę jego śmierci. Duchy niebieskie zaraz po zgonie zabrały Bożego wybrańca do górnych krain. Błogosławiona śmierć sprawiedliwego!
Święta Teresa ukazała się jednej z sióstr zakonnych w wielkiej jasności i zapewniła ją, że Pan Jezus był przy jej śmierci i zaprowadził jej duszę do nieba. Jakie to słodkie, jak pełne otuchy – umierać w przyjaźni z Bogiem!… Czy nie wspaniała to nagroda za dobre uczynki spełnione za życia?
A teraz wymienię środki, które w sposób pewny przygotują was do szczęśliwej śmierci. Są to: świątobliwe życie, szczera i prawdziwa pokuta za grzechy oraz doskonałe podobieństwo naszej śmierci do śmierci Jezusa Chrystusa.
Śmierć jest zwykle, wedle Pisma i Ojców, odbiciem życia. Kto żył naprawdę po chrześcijańsku, umrze pobożnie. Kto żył źle, prawdopodobnie źle skończy. Mówi Izajasz, że biada bezbożnemu, który się sili na zło, bo nagroda, jaką odbierze, będzie stosowna do jego dokonań. I tak jest – graniczy z cudem, jeśli po złym życiu przychodzi dobra śmierć. Po drugie – serce Boga zmiękczają prawdziwi pokutnicy i oni też znajdują u Pana miłosierdzie w godzinę zgonu.
Duch Święty zachęca nas, żebyśmy przyjacielowi w obliczu śmierci wyświadczali dobro: „Przede śmiercią czyń dobrze przyjacielowi twemu, a według przemożenia twego, ściągając, dawaj ubogiemu.”
Ach, bracia, czy możemy mieć lepszego przyjaciela niż swoją duszę? A więc świadczmy jej dobro, póki możemy, bo nadejdzie chwila, w której już niepodobna będzie cokolwiek sobie wysłużyć. Życie szybko ucieka. Jeśli odkładacie nawrócenie na godzinę śmierci, to jesteście ślepi! Nie znacie przecież ani dnia, ani miejsca, w którym przyjdzie wam umrzeć i nie wiecie, czy wtedy będziecie mieli jakąś pomoc. Kto wie, czy jeszcze tej samej nocy nie staniecie przed trybunałem Chrystusa, okryci grzechami. Bądźcie więc gotowi, by stanąć przed Sędzią z czystym i spokojnym sumieniem w każdym czasie.
Święty Piotr Damiani opowiada, że pewien zakonnik przez większość życia w klasztorze wykłócał się ze swymi braćmi. Gdy konał, ci upominali go, by może jednak pomyślał o swej duszy, ale nie mogli wydusić z niego ani słowa. A kiedy już zaczynał mówić, to opowiadał o procesach i sprawach, którymi się dawniej zajmował, a o duszy i poprawie nie wspominał słówkiem. Upomnienia braci nie poskutkowały – umarł bez najmniejszej oznaki skruchy. Tak, kochani, jakie życie, taka śmierć! Bóg rzadko robi cuda. Jeśli żyjecie w grzechu, to i w grzechu poumieracie.
Mamy na to mnóstwo dowodów. Czytamy w Piśmie Świętym, jak to dumny Abimelech pozabijał swoich braci, żeby móc panować samodzielnie. Pewnego razu oblegał on jakieś obronne miejsce. W trakcie tego oblężenia zaatakował wieżę, którą chciał podpalić. Tymczasem z góry wypatrzyła go jakaś kobieta i śmiertelnie go zraniła, rzucając w niego kamieniem. Trafiony w głowę, zawołał swego giermka, żeby ten przebił go mieczem — żeby nie mówiono, że zginął z ręki niewiasty. Był pełen pychy przez całe życie i dlatego w chwili śmierci także nie opuszcza go pycha.
Gdy Saul odniósł ciężką ranę na wojnie z Amalekitami, widząc, że wszystko stracone, rzucił się na własny miecz, by się przebić. Ale nie umarł, tylko się męczył. Widzi nadchodzącego żołnierza, mówi więc: „Przyjacielu, podejdź bliżej, powiedz, kim jesteś”. – „Jestem Amalekitą”. — „Proszę, zrób mi łaskę i dobij mnie. Bardzo cierpię, a nie mogę umrzeć.” Dlaczego ten nędznik, spytacie, chce umrzeć z ręki Amalekity? Czy on pierwszy albo ostatni z królów przegrał bitwę? Nie dziwcie się – odpowiedzą wam Ojcowie – ten władca przez całe życie oddawał się występkom, ulegał zazdrości, chciwości i innym namiętnościom. Nic dziwnego, że źle umiera, bo źle żył.
Absalom był nieposłuszny i podniósł bunt przeciw własnemu ojcu. Kiedy nadeszła godzina jego śmierci, przeznaczona mu od wieków przez Boga, zawisł na drzewie, a Joab przeszył go strzałami. Czemu tak nędznie zginął? Bo był złym synem – dlatego źle kończy. Widzicie, że kto chce szczęśliwie umrzeć, powinien pobożnie żyć i pokutować za grzechy.
Trzecią pomocą do szczęśliwego zakończenia życia jest naśladowanie umierającego Pana. Konającemu podają krzyż nie tylko po to, by oddalał złego ducha, ale i po to, by wzorem dla chorego był Ukrzyżowany. Patrząc na Niego, ma się on przygotować do śmierci tak, jak to czynił Jezus. A On przed śmiercią oddalił się od Apostołów. Także człowiek, który umiera, ma się usunąć od świata, oderwać od osób, choćby najdroższych i zajmować się tylko Bogiem i zbawieniem swej duszy.
Jezus, przewidując śmierć, upadł na ziemię w Ogrójcu i gorąco się modlił. Tak samo chory, gdy zbliża się koniec, ma się gorąco modlić i łączyć swoje konanie z konaniem Pana. Jeśli chce mieć zasługę, niech przyjmie śmierć z radością lub przynajmniej z wielkim poddaniem się woli Ojca; niech pamięta, że by oglądać Boga – nasze jedyne szczęście – koniecznie trzeba umrzeć. Mówi Święty Augustyn, że kto nie chce umierać, nosi jakby znamię odrzucenia.
Jak szczęśliwy jest w godzinie śmierci chrześcijanin, który dobrze przeżył życie! Porzuca wszelkie nędze, żeby objąć w posiadanie niezmierzone dobra! Szczęśliwa i błoga rozłąko! Ty nas jednoczysz z Najwyższym Dobrem, którym jest Bóg. Tego wam życzę.
Amen.
św. Jan Maria Vianney
30 sierpnia 2020 o 17:32
Św. Jan Maria Vianney urodził się w 1786 roku, dorastał w prostej francuskiej rodzinie. Kształtowała się też w niej jego mocna wiara, świadkowie wspominali, że jako malec recytował z pamięci nawet długie litanie. Wiele osób upatrywało w nim przyszłego kapłana. Powołanie kapłańskie odkrywał dzięki proboszczowi z Ecully. Ten próbował uczyć Jana łaciny, ale zrezygnował po 10 latach bezskutecznej edukacji.
Dopiero jako 25-latek został przyjęty do seminarium. Tu również miał ogromne problemy z nauką, usunięto go z tego powodu z seminarium. W końcu jednak pozwolono mu zdać egzaminy już po francusku, nie po łacinie i w 1815 roku przyjął święcenia kapłańskie.
3 lata później trafił na parafię do maleńkiej wioski, Ars, w której mieszkało zaledwie 230 osób. Po 40 latach jego posługi do Ars przybywało kilkadziesiąt osób. z całej Francji. Jak to możliwe?
Początki jego posługi duszpasterskiej były trudne. Mieszkańcy wioski nie byli zbyt gorliwymi wiernymi, na niedzielnej mszy pojawiało się kilka osób, Ars nie cieszyło się dobrą opinią. Również Vianneya nie przyjęto tam szczególnie ciepło – wyglądał nędznie i wydawał się mało zdolny. Stał się obiektem kpin, szydzono z niego i oczerniano.
Tymczasem kapłan robił wszystko, by przybliżyć ludzi do Boga. Modlił się za nich, umartwiał – spał na gołych deksach i pościł. Vianney wiedział, że jest za tych ludzi odpowiedzialny, że jego duszpasterska troska musi być poświęceniem siebie samego dla zbawienia innych. Wiele godzin spędzał na modlitwie, często przed Najświętszym Sakramentem.
O Boże mój, wolałbym umrzeć miłując Ciebie, niż żyć choć chwilę nie kochając… Kocham Cię mój Boski Zbawicielu, ponieważ za mnie zostałeś ukrzyżowany… ponieważ pozwalasz mi być ukrzyżowanym dla Ciebie. O Boże mój, pozwól mi nawrócić moją parafię: zgadzam się przyjąć wszystkie cierpienia, jakie zechcesz mi zesłać w ciągu całego mego życia
Starał się być zawsze dostępny dla ludzi. Z oddaniem sprawował Eucharystię, często można było go spotkać w konfesjonale. Z czasem zaczęto w nim dostrzegać niezwykłego kapłana i spowiednika. Penitenci przyjeżdżali do Ars z całej Francji. Przejęty Vianney płakał nad grzechami ludzi, starał się budzić w nich pragnienie skruchy, ale zawsze zaznaczał, jak piękne jest Boże przebaczenie. Dzięki sakramentowi pokuty wielu osobom umożliwił przystępowanie do komunii, co było dla niego ogromną radością.
“Gdy w parafii jest święty proboszcz, to jest to dobra parafia, jeśli mamy do czynienia z dobrym proboszczem, to mamy średnią parafię. A gdzie jest zły proboszcz, tam jest żadna parafia”.
Vianney był również nękany przez demony. Jak sam mówił, to dlatego, że nawracał ludzi. Potwierdziło to też spotkanie z opętaną kobietą, która wykrzyczała do niego “Ile ty mi cierpień każesz znosić!… Gdyby takich trzech było na ziemi, moje królestwo byłoby zniszczone. Ty zabrałeś mi więcej niż 80 tysięcy dusz”
Za najważniejszy punkt duszpasterstwa w parafii Vianney uważał Eucharystię. Był przekonany, że “wszystkie dobre dzieła razem wzięte nie dorównują ofierze Mszy św., gdyż są to dzieła ludzi, podczas gdy Msza św. jest dziełem Boga”. Dawał również wskazówki innym kapłanom, by przygotowywali się solidnie do Mszy i odprawiali ją w skupieniu. Miałteż świadomość stałej obecności Chrystusa w Eucharystii. Spędzał przed tabernakulum długie godziny na adoracji, “o świcie lub wieczorem. “On tam jest!” – mawiał w czasie kazań, wskazując na tabernakulum.
Dużo pracy wkładał Vianney także w przygotowanie kazań. Miał świadomość swoich ograniczonych zdolności, więc wieczorami wczytywał się w dzieła teologów i mistrzów duchowych. Uważał, że “Pan nasz, który jest samą prawdą, nie przywiązuje mniejszej wagi do swego słowa, niż do swego ciała”. Jego kazania były krótkie i proste. Wolał w nich ukazywać “pociągający aspekt cnót niż brzydotę wad”, a także “szczęście płynące ze świadomości, że jest się kochanym przez Boga, zjednoczonym z Bogiem, że żyje się w Jego obecności, dla Niego”.
– Kapłan „nie żyje dla siebie; żyje dla was” – powtarzał swym parafianom św. Jan Maria Vianneya. Jan Paweł II powiedział, że Proboszcz z Ars jest “wymowną odpowiedzią” na próby kwestionowania tożsamości kapłana, która opiera się nie na uznaniu ze strony świata, lecz na jego uczestnictwie w staraniach Boga o to, aby wszyscy ludzie byli zbawieni”. Papież Polak przypominał, że kapłańska tożsamość objawia się w twórczym rozwijaniu przejętej od Jezusa Chrystusa miłości dusz.
Wyniszczony ascezą i chorobami Jan Maria Vianney zmarł 4 sierpnia 1859 r. po 41 latach pobytu w Ars. Został beatyfikowany w 1905 r. przez św. Piusa X. Natomiast Pius XI kanonizował go w 1925 r., a cztery lata później ogłosił św. Jana Marię patronem wszystkich proboszczów Kościoła katolickiego. Jego imię zostało również włączone do Litanii do Wszystkich Świętych.
https://stacja7.pl/swieci/sw-jan-maria-vianney-skromny-ksiadz-proboszcz/