Lat temu pięć, czy sześć, bawiąc w Wiedniu, odebrałem od „Ogniska Polskiego“ w Pradze Czeskiej zaproszenie na jakąś uroczystość doroczną.
Pojechałem.
Gdy konduktor zamknął ostatecznie drzwi wagonu, było oprócz mnie w tym samym przedziale jeszcze czterech podróżnych.
Jeden z nich, niskiego wzrostu, krępy, pękaty, ubrany w szary płaszcz, umieścił się w rogu przy oknie i zaledwo pociąg ruszył, nasunął daszek jasnej, jedwabnej czapeczki na czoło i usiłował zasnąć.
Naprzeciw mnie spoczywał wysmukły brunet z głową jastrzębia. Czarne, żywego połysku oczy błyszczały nad zagiętym, suchym nosem, pod którym strzępiły się małe wąsy, zakręcone w górę. Było coś rycerskiego, męskiego, w tej sympatycznej twarzy, przypominającej oblicza wojowników z wieków ubiegłych.
Nieznajomy przypatrywał mi się uważnie przez kilka chwil, potem zapytał wprost:
— Wy nie Niemiec?
— Nie, panie, Polak.
— Polak?
Przyjazny uśmiech ozdobił jego artystycznie wykrojone usta.
— To my pobratymcy — zawołał — bo ja Chorwat, a ci panowie — wskazał na dwóch innych — także swoi. Ten oto jest Serbem, a tamten Dalmatą.
Po tych słowach, wyciągnęło się do mnie troje rąk, z których każda ściskała moją serdecznie. Padło kilka nazwisk… byliśmy znajomymi.
Próbowaliśmy porozumiewać się, każdy własnym narzeczem. Nie szło. Dźwięki były podobne, etymologja ich wspólna, ale tak się jakoś w odmiennych warunkach pomieszały, że nie mogliśmy dojść do ładu.
— Więc mówmy ogólnosłowiańskim językiem — zaśmiał się Chorwat — kiedy nie możemy sobie inaczej poradzić.
Rozmawialiśmy z sobą po niemiecku.
Mimo gwary obcej, rozwinęła się ożywiona dysputa. Chorwat, Dalmata i Serb malowali stosunki swoich krajów, wypytując mnie o położenie nasze. Najgłośniej i najczęściej odzywał się Chorwat, najrzadziej ociężalszy Serb, ale i tego zajmował każdy szczegół. Po godzinie byliśmy, jak członkowie jednej rodziny, którzy się po wielu latach gdzieś przypadkiem spotkali.
A w rogu przy oknie ruszał się niecierpliwie piąty podróżny, ów pękaty jegomość w szarym płaszczu. Chciał spać, ale rosnący z każdym kwadransem gwar płoszył oczywiście sen z jego powiek. Przewracał się z boku, na bok, mruczał coś pod nosem, kilka razy spojrzał w naszą stronę gniewnie, nie śmiał jednak poprosić o milczenie. Zanadto wojowniczo wyglądał Chorwat z głową orlika.
— To Niemiec — rzucił Serb pogardliwie.
Gdy pociąg stanął dłużej na jakiejś stacji, Niemiec zgarnął swoje manatki, a przywoławszy konduktora, zażądał… spokojniejszego wagonu.
Mówił po czesku.
— Pobratymiec! — wołał za nim Chorwat. — Wracaj, bracie, na gawędę do swoich.
Ale „swój“ uciekał, jak gdyby go kto ścigał. Gonił za nim tylko wesoły śmiech słowiański.
— Wiecie co — odezwał się Chorwat, gdy pociąg w dalszą ruszył drogę. — Kiedyśmy teraz sami w dobranem towarzystwie, swoi, zróbmy sobie uciechę.
— No, no, a jaką? — pytaliśmy.
— Oto wiozę do Pragi, na wystawę rolniczą sześć wyborowych butelek z moich winnic. Wysączymy jedną!
— Brawo, bardzo dobrze, dawaj!
Chorwat wydobył spod ławy złocony kosz, z którego wyglądało sześć mchem porosłych gąsiorków.
Jeden z nich przechodził niebawem z rąk do rąk, a kiedy jego zawartość zmieszała się z naszą krwią, ożywiło się tempo rozmowy.
— Dawaj drugą! — zawołał Dalmata. — Lepiej wypić szlachetny trunek w gronie przyjaciół, aniżeli wieść go na jakąś tam głupią wystawę.
— Ma rację — potwierdził Serb.
Kiedy dojeżdżaliśmy do Złotej Pragi, wracała do kosza szósta butelka, ale próżna. Całowaliśmy się już wszyscy z dubeltówki.
A mnie zdawało się, że zabłądziłem gdzieś do jakiegoś dworu polskiego starej daty, gdzie jeszcze ludzie miód i wino pijali, nie troszcząc się o jutro.
Teodor Jeske-Choiński
Najnowsze komentarze