Wystawa cukiernicza, znajdująca się u zbiegu dwóch ulic, mieniła się w chłodnym niebieskawym zmroku, jak zapalony fajerwerk.
Leżały tam stosy czekoladek w różnokolorowych papierkach, piramidy ciastek apetycznie lukrowanych, a pośrodku królował wspaniały, śnieżno-biały tort. Nic też dziwnego, że wystawa ta była magnesem dla okolicznej dziatwy, z zachwytem rozpłaszczającej sobie nosy o szybę.
Ale wystawa ta przyciągała nie tylko dzieci od lat dziesięciu do dwunastu. Posiadała widocznie urok i dla młodzieży dojrzalszej. Jakiś młody człowiek, mający nie mniej, niż dwadzieścia cztery lata, od dłuższego już czasu przyglądał się czekoladkom, i chociaż może nie one go głównie przyciągały, zdawał się niemi nie gardzić. Był to młodzieniec wysoki, rudowłosy, z twarzą energiczną. Pod pachą trzymał szary portfel, zawierający szkice i rysunki. Od paru miesięcy, to znaczy od kłótni ze swym wujem, zajmował się rysowaniem i sprzedażą tych szkiców. Czasami, ale nie zawsze, udawało mu się korzystnie je sprzedać. Nazywał się John Turnbull Angus.
Nasyciwszy się widokiem czekoladek, wszedł do sklepu. Przywitawszy lekkim uchyleniem kapelusza pannę stojącą za bufetem, poszedł do dalszego pokoju, gdzie było coś w rodzaju kawiarni. Młoda panna przy bufecie, była bardzo zgrabną osóbką, z czarnymi ładnymi oczyma. Ubrana była w czarną suknię i biały sztywny kołnierzyk. Wyczekawszy przepisaną chwilę, poszła do kawiarni, by przyjąć zamówienie od klienta.
— Prosiłbym — mówił, dokładnie wymawiając każde słowo, młody człowiek — o kawałek babki i małą filiżankę czarnej kawy. — Zanim dziewczyna zdążyła odejść, dodał: — Chciałbym także, aby pani zgodziła się zostać moją żoną.
Dziewczyna odpowiedziała z godnością:
— Tego rodzaju żarty nie są tu dozwolone,
Rudowłosy młodzieniec podniósł na nią szare, poważne oczy.
— Naprawdę — rzekł — mówię na serio. Tak serio, jak serio zamawiałem przed chwilą kawałek babki.
Ciemnowłosa bufetowa nie spuszczała z niego swych czarnych oczu. Przyglądała mu się badawczo. Wkońcu, jak gdyby cień uśmiechu pojawił się na jej ustach, i usiadła przy jego stoliku. Ale po chwili wstała, i widocznie podniecona podeszła do okna. Gdy powróciła, zauważyła, że młody człowiek wyjmuje z wystawy i ustawia na stole różne przedmioty. Przyniósł piramidę lukrowanych ciastek, półmisek sandwiche’ów, buteleczkę jakiegoś kolorowego likieru, a pośrodku stołu ustawił wspaniały, śnieżno-biały tort, który niedawno jeszcze był główną ozdoba wystawy.
— Na miłość boską, co pan robi? — spytała.
— Urządzam ucztę weselną.
Dziewczyna schwyciła tort i postawiła go na dawne miejsce. Następnie, powróciwszy do stolika i oparłszy się oń łokciami, zaczęła się przyglądać młodemu człowiekowi, nie bez sympatii.
— Nie daje mi pan czasu do namysłu.
— Nie jestem taki głupi.
Wciąż przyglądała mu się, ale twarz jej, pomimo uśmiechu, nabierała coraz poważniejszego wyrazu.
— Proszę pana — rzekła wreszcie z determinacją — zanim zadecydujemy cośkolwiek, muszę panu opowiedzieć coś o sobie. Postaram się opowiedzieć jak można najkrócej,
— Doskonale — odpowiedział Angus z powagą. — Przy tej okazji może i ja pani coś o sobie opowiem.
— Ależ proszę, niech pan nie żartuje, tylko słucha. Nie mam nic do powiedzenia, czego bym się wstydziła, a pomimo to męczy mię to jak zmora. Ojciec mój posiadał zajazd w Ludbury. Zajazd nazywał się „Czerwona Ryba“. Ja obsługiwałam gości w barze. Ludbury jest to mała, śpiąca dziura. Ludzie, których się widywało w „Czerwonej Rybie“, byli to przeważnie przejezdni ajenci handlowi. Miejscowi nasi klijenci składali się z ludzi bardzo nieciekawych. Z tych ostatnich dwóch wyróżniało się tym, że byli zawsze za jaskrawo i śmiesznie starannie ubrani. Mnie jednak żal było tych dwóch właśnie. Każdy z nich miał pewną ułomność i przypuszczam, że dlatego nie posiadali przyjaciół i najchętniej przebywali w naszym barze. Właściwie nie byli oni ułomni, tylko mieli pewne właściwości, które wzbudzają śmiech ludzki. Jeden z nich był niesłychanie mały, jak karzeł prawie. Miał dużą okrągłą głowę i bardzo wypielęgnowaną czarną brodę. Zawsze dzwonił pieniądzmi w kieszeni, lub bawił się grubym złotym łańcuszkiem od zegarka. Zawsze był bardzo po pańsku ubrany, i dlatego nie robił nigdy pańskiego wrażenia. Nie był wcale głupi, ale nie zajmował się żadną poważną pracą. Umiał robić tysiące rzeczy na nic nikomu nie potrzebnych. Umiał np. ustawić tak kilkanaście zapałek, że się jedna od drugiej zapalała, co wyglądało, jak prawdziwy fajerwerk; umiał ze skórki banana lub pomarańczy wykrajać tańczącą lalkę. Nazywał się Izydor Smythe. Widzę go jeszcze, jak stawał przed moim bufetem i z cygar robił skaczącego kangura.
Drugi był spokojniejszy i cichszy, ale jego bałam się daleko więcej niż małego Smythe’a. Był wysoki, szczupły i miał jasne włosy. Mógłby nawet uchodzić za przystojnego, gdyby nie wyjątkowo przykry zez. Gdy patrzył na mnie, nie wiedziałam wprost, gdzie się właściwie znajduję, lub czy w ogóle patrzy na mnie. Przypuszczam, że skutkiem tego defektu, stał się zgorzkniałym. Podczas, gdy Smythe chętnie zabawiał nas swymi małpimi sztuczkami, James Welkin (tak się nazywał) siedział cicho w barze, lub sam jeden chodził na długie spacery.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, obydwaj oświadczyli się o moją rękę, prawie że w tym samym dniu. Uczyniłam wtedy wielkie głupstwo. Ale muszę zaznaczyć, że obaj byli niejako moimi przyjaciółmi, i nie chciałam, odmawiając im z miejsca, dać im do zrozumienia, że brzydota ich jest odrażająca. Odpowiedziałam więc obydwóm, że postanowiłam nie wyjść nigdy za mąż za człowieka niepracującego, nie umiejącego samemu zdobyć sobie miejsce w świecie.
W dwa dni później dowiedziałam się, że obydwaj wyruszyli w świat na poszukiwanie przygód.
Od tego czasu żadnego z nich nie widziałam więcej. Dostałam tylko od małego Smythe’a dwa listy.
— A o drugim nigdy pani nic nie słyszała? — spytał Angus.
— Nie, nigdy do mnie nie napisał — odpowiedziała dziewczyna po chwili wahania. — W pierwszym liście Smythe donosił mi, że wraz z Welkinem wyruszył w drogę do Londynu. Nie mógł jednak sprostać marszowi Welkina, i rozstał się z nim. Po drodze napotkał wędrującą grupę cyrkowców, którzy chętnie się nim zaopiekowali. Występował w ich trupie, jako karzeł i popisywał się rozmaitymi swymi sztuczkami. Miał duże powodzenie i został zaangażowany do londyńskiego „Aquarium“. Drugi list był wprost zdumiewający. Przypuszczam, że widział pan nieraz ogłoszenia: „Milcząca Służba Smythe’a“. Niewiele się na tym znam, ale musi to być jakaś maszyneria, która jakoby potrafi zastąpić służbę domową. Wie pan, jak to brzmią ogłoszenia: „Naciśnij guzik! — służący, który nigdy nie pije“. Albo: „Zakręć korbę! — pokojówka, która nie ma narzeczonego“. Nie wiem, czy te maszyny są co warte, ale zdaje się, że przynoszą swemu wynalazcy dużo pieniędzy. A wynalazcą jest ten mały, o małpim wyglądzie Smythe, którego znałam niegdyś w Ludbury.
— A ten drugi? — dopytywał się z dziwnym uporem Angus.
Laura wstała z krzesła.
— O tym drugim nic nie słyszałam, nie wiem nawet, czy żyje.. Ale jego właśnie się boję. On jest właśnie zmorą, która mi spokój odbiera. On doprowadza mnie do szaleństwa, gdyż jego obecność czuję tam, gdzie go niema, i słyszę jego głos, gdzie go słyszeć nie mogę.
— Kiedy się pani zdawało, że czuje obecność, lub słyszy głos tego człowieka?
— Słyszałam dokładnie śmiech Jamesa Welkina, tak jak teraz słyszę głos pański. Nikogo wtedy przy mnie nie było. Stałam sama na rogu, przed sklepem, i widziałam dokładnie puste obydwie ulice. Dawno zapomniałam, jak on się śmieje, chociaż śmiech jego był równie straszny, jak jego zez. Nie myślałam o nim chyba od roku. Śmiech jego usłyszałam zaraz po otrzymaniu pierwszego listu od jego rywala.
— Czy, prócz śmiechu, słyszała pani kiedy jakie słowa, wypowiedziane przez tę zmorę?
— Tak. Gdy skończyłam czytanie drugiego listu Smythe’a, w którym donosił mi o swoich powodzeniach, usłyszałam głos Welkina: „A jednak on ciebie nie zdobędzie“. Słyszałam to tak dokładnie, jak gdyby znajdował się w tym samym, co ja pokoju. Straszne to jest wszystko. Czasami zdaje mi się, że zwariowałam.
— Rzeczywiście, jest coś dziwnego w tym niewidzialnym człowieku. Ale zawsze dwie głowy, to więcej, niż jedna…
Nie dokończył zdania, gdy przed cukiernię zajechał z trzaskiem, dziwnej konstrukcji samochód. Do sklepu wszedł maleńki człowieczek, w błyszczącym wysokim cylindrze na głowie. Angusowi wystarczyło jedno spojrzenie, by odgadnąć tożsamość tego gościa. Ta mała figurka, ubrana z przesadną elegancją, starannie przyczesana, śpiczasta czarna broda, małe niespokojne oczki, długie nerwowe palce — nie mogły należeć do kogo innego, jak tylko do człowieka, o którym przed chwilą była mowa. Musiał to być Izydor Smythe, który potrafił fabrykować lalki z bananowych skórek, lub z pudełek od zapałek, który swą mechaniczną służbą potrafił zarobić miliony.
Smythe zwrócił się do Laury:
— Czy pani widziała, co jest na szybie wystawowej?
— Na szybie wystawowej? — powtórzył ze zdziwieniem Angus.
— Nie czas teraz na wytłumaczenie wszystkiego — rzekł maleńki milioner — ale zdaje mi się, że dzieje się tu coś dziwnego, co warto by wyjaśnić. — I wskazał swą wytworną laską na wystawę.
Angus zobaczył na szybie przylepiony duży kawał nagumowanego papieru pocztowego, którego przecież przed chwilą tam nie było. Wraz ze Smythe’m wyszedł ze sklepu i przekonał się, że papier ów był przylepiony z zewnętrznej strony. Na papierze było napisane: „Jeżeli wyjdziesz za mąż za Smythe’a — zabiję go“.
— To napisał Welkin — rzekł Smythe ponuro. — Nie widziałem go już od lat, ale wciąż nie daje mi spokoju. Już pięć razy w ostatnich dwóch tygodniach przysyłał mi listy z pogróżkami. A co najdziwniejsze, że nie mogę się dowiedzieć, kto je przynosi. Portier w moim domu przysięga, że nie widział nikogo podejrzanego. I teraz także, człowiek ten przylepia jakiś papier na szybie, podczas gdy ludzie, znajdujący się w sklepie…
— Tak, podczas gdy ludzie, znajdujący się w sklepie piją herbatę — dokończył Angus. Podług mnie człowiek ten zdążył już dostatecznie oddalić się, tak, że trudno byłoby rozpocząć za nim pogoń, tym bardziej, że nie wiemy nawet, w którą stronę poszedł. Panie Smythe, na pańskim miejscu, oddałbym całą sprawę w ręce jakiegoś zręcznego specjalisty, najlepiej prywatnego. Znam takiego, bardzo sprytnego człowieka. Nazywa się Flambeau. Młodość miał bardzo burzliwą, ale dziś jest niezwykle uczciwym człowiekiem; mieszka w Hamsted, Lucknow Mansiens.
— To dziwne — rzekł mały człowieczek, wysoko podnosząc brwi — mieszkam niedaleko niego w Himylaya Mansiens. Może by pan poszedł ze mną. Odnalazłbym te listy z pogróżkami, a pan by przez ten czas sprowadził swego przyjaciela detektywa.
— Doskonale — zgodził się Angus — im prędzej weźmiemy się do rzeczy, tym lepiej.
Obaj panowie pożegnali się z Laurą i wskoczyli do dziwacznego samochodu. Smythe zasiadł przy kierowniku. Gdy skręcali w sąsiednią ulicę, Angus zauważył na jakimś parkanie olbrzymi plakat z ogłoszeniem „Milczącej służby Smythe’a“, Plakat przedstawiał wielką lalkę bez głowy, niosącą dymiące półmiski. Pod tym był napis: „Kucharka, która nigdy się nie złości“.
— Sam posługuję się w domu moimi lalkami — objaśnił z uśmiechem Smythe. — Po części dla reklamy, a po części dla wygody. Moje mechaniczne lalki potrafią usłużyć szybciej i lepiej, aniżeli żywa służba. Ale nie mogę zaprzeczyć, że taka usługa ma także i swoje złe strony.
— Tak, czy są rzeczy, których zrobić nie potrafią?
— Nie umieją np. powiedzieć mi, kto do mego mieszkania przynosi listy z pogróżkami.
Samochód Smythe’a (także jego wynalazku) dowiózł ich szybko do jego mieszkania. Dom, w którym Smythe mieszkał, znajdował się na placyku, zakończonym z jednej strony czymś w rodzaju ogrodu, z drugiej — sztucznie przeprowadzonym kanałem. Na placyku, przy straganie siedział człowiek sprzedający kasztany; trochę dalej przechadzał się wolnym krokiem policjant. Więcej nikogo nie było widać. Samochód zatrzymał się przed domem. Smythe, wyskoczywszy z samochodu, zaczął zaraz rozpytywać portiera i jego pomocnika, czy nikt, podczas jego nieobecności, nie odwiedzał jego mieszkania. Zapewniono go, że nie widziano nikogo. Smythe i Angus wsiedli do windy i po chwili znaleźli się na najwyższym piętrze.
— Może pan wejdzie na chwilę — zaproponował Smythe. — Pokażę panu te listy Welkina, a potem pójdzie pan po swego przyjaciela. — Nacisnął niewidoczny guzik i drzwi same się otworzyły.
Weszli do dużego, szerokiego przedpokoju, po dwuch stronach którego stały dwa rzędy mechanicznych lalek. Lalki te wyglądały jak manekiny krawieckie. Nie posiadały głów, a ręce zastępowały im dwa haki żelazne, służące widocznie do podawania różnych przedmiotów. Niektóre były pomalowane na czerwono, inne na zielono, a inne jeszcze na czarno, widocznie dla łatwiejszego rozróżniania. Poza tym nie przedstawiały nic ciekawego. Na ziemi, pomiędzy szeregami lalek, leżał kawałek zmiętego papieru, na którym było coś napisane czerwonym atramentem. Smythe, jak tylko wszedł do mieszkania, spostrzegł papier; schwycił go, przeczytał i bez słowa podał Angusowi. Napis, który był zupełnie świeży, gdyż atrament jeszcze nie wysechł, brzmiał; „Jeżeli widziałeś się z nią dzisiaj, zabiję cię“. Przez chwilę trwało milczenie. Po czym Izydor Smythe zapytał zupełnie spokojnie:
— Nie napiłby się pan whisky?
— Nie, dziękuję; wolę pójść zaraz po Flambeau. Ta sprawa wydaje mi się coraz poważniejsza.
— Ma pan rację. Sprowadź go pan, jak można najprędzej.
Gdy Angus zamykał drzwi za sobą, widział jak Smythe naciska jakiś guzik i jak jedna z lalek podaje mu butelkę i szklankę. Dziwnie przykre uczucie ogarnęło go, gdy pomyślał, że zostawia tego małego człowieczka samego, z tymi martwymi lalkami.
Niedaleko drzwi mieszkania Smythe’a siedział pomocnik portiera, zajęty naprawianiem wiadra. Angus, obiecawszy mu napiwek, wziął od niego przyrzeczenie, że aż do jego powrotu nie ruszy się z tego miejsca. Podobną rozmowę miał z portierem przy drzwiach frontowych, od którego dowiedział się przy tym, że dom żadnego innego wejścia nie posiada. To wszystko jednak nie wystarczyło dla uspokojenia Angusa. Podszedł jeszcze do policjanta, i tego też poprosił, aby do jego powrotu bacznie obserwował dom Smythe’a. Następnie, kupując za parę groszy trochę kasztanów, starał się wybadać, jak długo przekupień zamierza jeszcze zostać na stanowisku. Przekupień miał właśnie zamiar zwinąć swój kramik w obawie przed śniegiem. Na prośbę Angusa jednak, postanowił pozostać. Wtedy dopiero Angus, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na obwarowaną twierdzę, ruszył w drogę.
— Obsadziłem jego mieszkanie ze wszystkich stron — rzekł sam do siebie. — Niepodobna chyba, aby wszyscy ci czterej ludzie mogli być wspólnikami Welkina.
Mieszkanie Flambeau znajdowało się bardzo blisko. Apartament jego, znajdujący się na parterze, w każdym calu różnił się od chłodnego, maszynami obstawionego mieszkania Smythe’a.
Flambeau przyjął swego przyjaciela w wytwornym gabinecie, obwieszonym starą zbroją, wyłożonym perskimi dywanami. Prócz Flambeau, w gabinecie znajdował się mały, niepozornie wyglądający ksiądz.
— Ksiądz Brown — przedstawił go Flambeau. — Dawno już chciałem was ze sobą zapoznać. Ładna pogoda, co? Troszkę za chłodno, jak dla mnie południowca.
— Tak — odpowiedział Angus, siadając w fotelu — zdaje się, że się utrzyma ładna pogoda.
— Nie — zauważył spokojnie ksiądz — zaczyna śnieg prószyć.
I rzeczywiście, tak jak powiedział przekupień kasztanów, pierwsze płatki śniegu padały już na ziemię.
— Przyszedłem w interesie — zaczął Angus — i to w dosyć poważnym interesie. Krótko mówiąc, o parę kroków stąd znajduje się człowiek, który bardzo potrzebuje pańskiej pomocy, panie Flambeau. Od dłuższego już czasu jest on prześladowany pogróżkami człowieka, którego nikt nigdzie nie widział.
I opowiedział całą historję Smythe’a i Welkina, rozpoczynając od opowiadania Laury, następnie o tym co sam widział.
Flambeau słuchał ze wzrastającym zainteresowaniem. Obydwaj, zdawało się, zapomnieli o obecności małego, niepozornego księdza.
W końcu Flambeau zerwał się z miejsca i zawołał:
— Zdaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli dokończy pan opowiadania po drodze. Nie mamy czasu do stracenia.
— Doskonale — zgodził się Angus — chociaż zdaje mi się, że na razie Smythe jest bezpieczny. Postawiłem czterech ludzi na straży.
Wyszli na ulicę. Razem z nimi powędrował milczący ksiądz. Raz tylko zrobił nic nieznaczącą uwagę, że coraz grubszy śnieg leży na ziemi.
Na placu Angus sprawdził swoich strażników.
Przekupień zapewnił go, że nikt do domu nie wchodził. Policjant potwierdził to zeznanie, dodając jeszcze, że ma przecież doświadczenie i wie, że złoczyńca mógłby równie dobrze być w łachmanach, jak i w eleganckim ubraniu, ale stanowczo nikogo podejrzanego nie widział.
Gdy doszli do samego domu, portier stojący w bramie dał im podobne informacje.
— Mam przecież prawo pytać każdego, kto tu wchodzi, do kogo i poco idzie. Zapewniam panów, że nikogo nie widziałem.
Wtedy ksiądz, stojący skromnie za nimi i patrzący pokornie na ziemię, odezwał się:
— Czy nikt nie wchodził, ani wychodził z tego domu, od czasu, gdy śnieg zaczął padać?
— Nikogo tu nie było — zapewniał ciągle portier.
— Więc ciekaw jestem, co to jest? — rzekł ksiądz, wskazując na ziemię.
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Flambeau zaklął po francusku. Pośrodku bramy widniały wyraźnie na białym, świeżym śniegu, szare ślady czyichś stóp.
— Boże! — zawołał mimo woli Angus. — Znowu ten niewidzialny człowiek. — I nie namyślając się, pobiegł po schodach na górę; za nim podążył Flambeau. Tylko ksiądz Brown pozostał, przyglądając się wciąż śladom na śniegu, jak gdyby wo góle cała sprawa przestała go interesować.
Doszedłszy na górę, Angus odnalazł guzik i drzwi otworzyły się przed nimi. Ogólny wygląd przedpokoju nie zmienił się od jego wyjścia. Było tylko trochę ciemniej, i tylko gdzieniegdzie odbijały się blaski zachodzącego słońca. Bezgłowe lalki stały, jak poprzednio, ustawione w dwa szeregi, tylko skutkiem ciemności, które zatarły ich właściwe kontury, bardziej niż przedtem, przypominały żywych ludzi. Na podłodze, gdzie przedtem leżał ów papier ze słowami wypisanymi czerwonym atramentem, teraz stała mała kałuża, jak gdyby ktoś rozlał czerwony atrament, Ale to nie był atrament. Flambeau, z okrzykiem „morderstwo“, wbiegł do mieszkania i zaczął obszukiwać wszystkie kąty. Ale nie znalazł nic. Izydora Smythe’a nie było w mieszkaniu, ani żywego, ani umarłego.
Po długich, bezowocnych poszukiwaniach, Flambeau i Angus spotkali się znów w przedpokoju.
— Mój drogi — zaczął Flambeau, w podnieceniu mówiąc po francusku — ten pański morderca, nie tylko sam jest niewidzialny, ale potrafi też swoją ofiarę uczynić niewidoczną.
Angus przerażonym wzrokiem rozglądał się po przedpokoju obstawionym manekinami. Dreszcz nim wstrząsnął. Jedna z tych lalek stała, jak gdyby pochylona, nad miejscem, gdzie była czerwona kałuża. Jeden z haków, zastępujących jej ręce, był z lekka podniesiony w górę. Angus z przerażeniem pomyślał, że może biednego Smythe’a zabiło jego własne żelazne dziecko. W rozgorączkowanej wyobraźni widział, jak się maszyny zbuntowały przeciw swemu władcy, i zabiły go. Ale gdyby nawet tak było, co z nim potem zrobiły? Myśli zaczęły mu się mącić w głowie.
— Biedak — rzekł w końcu głośno. — Znikł, jak chmura na niebie, pozostawiając po sobie jedynie ten czerwony ślad. Historia, jak gdyby nie z prawdziwego zdarzenia.
— Muszę iść natychmiast — odpowiedział Flambeau — i pomówić z moim przyjacielem.
Zeszli na dół, mijając pomocnika portiera, który zapewnił ich, że nikt do mieszkania biednego Smythe’a nie wchodził. Portier i sprzedawca kasztanów powtórzyli to samo. Lecz Angus na próżno rozglądał się za swym czwartym świadkiem. Policjanta nigdzie nie było widać.
— Gdzie jest policjant? — zawołał z pewnym zdenerwowaniem.
— Przepraszam pana — odezwał się ksiądz Brown — to moja wina. Posłałem go właśnie, aby coś sprawdził. Coś, co zdawało mi się, warte jest sprawdzenia.
— Dobrze by było, aby zaraz wrócił — rzekł Angus niecierpliwie — gdyż ten biedak tam na górze, nie tylko został zamordowany, ale znikł bez śladu.
— Jakim sposobem?
— Trudno nam będzie na to odpowiedzieć — wtrącił Flambeau. — Nikt do tego domu nie wchodził, a Smythe znikł, jak gdyby go złe duchy uprowadziły. Mnie…
W tej chwili nadbiegł zdyszany policjant i zwrócił się do księdza:
— Tak jest. Znaleziono właśnie trupa biednego pana Smythe’a w kanale, niedaleko stąd.
Angus potarł sobie ręką czoło. — Czyżby sam poszedł i utopił się?
— Nie wychodził wcale z domu — rzekł policjant — mogę przysiąc na to. Zresztą nie utopił się także, gdyż zginął od rany, zadanej mu w samo serce.
— A przecież, jak wszyscy twierdzicie, nikt do tego domu nie wchodził — rzekł poważnie Flambeau.
— Chodźmy stąd — zaproponował ksiądz Brown.
Gdy doszli do końca placu, ksiądz zawołał nagle:
— Ach! jakiż ja głupi. Zapomniałem zapytać się, czy znaleźli także cienki brązowy worek.
— Dlaczego cienki brązowy worek? — zdziwił się Angus.
— Dlatego, że gdyby to był worek innego koloru, sprawa musiałaby się zacząć od początku. Jeżeli zaś brązowy — sprawa jest zakończona.
— Cieszy mnie, że to słyszę — zauważył Angus ironicznie — gdyż dla mnie ta sprawa dopiero się zaczęła,
Ale Flambeau z zainteresowaniem patrzył na księdza.
— Proszę, opowiedz pan nam o wszystkim — rzekł.
Nie zdając sobie z tego sprawy, okrążali plac.
Ksiądz w milczeniu szedł naprzód. W końcu odezwał się:
— Boję się, że wyda wam się to ogromnie mało skomplikowane. W takich sprawach spodziewamy się zawsze rzeczy nadzwyczajnych, a potem sprawa okazuje się bardzo prosta.
Czyście zauważyli jedną rzecz — ludzie nigdy nie odpowiadają na to, o co są pytani, a odpowiadają na to, o czym myślą, że są pytani. Na przykład: Jedna pani odwiedza drugą, swą sąsiadkę na wsi, i pyta: „Czy ma pani kogo u siebie?“ Osoba pytana nie odpowiada: „Tak, mam u siebie kucharza, pokojówkę, trzech lokai i t. d.“, a odpowiada: „Nie, nie mam nikogo“, przypuszczając z góry, że sąsiadka pyta o gości. Ale jeżeli w czasie epidemii doktór zapyta tę samą panią: „Kogo pani ma u siebie?“ — natychmiast przypomni sobie obecność kucharza, lokai i pokojówki. Takie są już właściwości każdego języka. Nigdy na pytanie nie otrzymujemy zupełnie dokładnej odpowiedzi, nawet jeżeli odpowiedź zgadza się z prawdą. Gdy ci czterej, skądinąd uczciwi ludzie, zapewniali nas, że nikt nie wchodził do domu, to nie znaczyło, że nikt tam nie wchodził, tylko, że nie wchodził nikt taki, o kogo, w ich mniemaniu, mogło wam chodzić. Gdyż wchodził i wychodził stamtąd człowiek, i oni go widzieli, ale o nim nie pomyśleli.
— Niewidzialny człowiek? — spytał Angus, podnosząc brwi.
— Niewidzialny dla ich myśli, zwróconej gdzie indziej.
Ksiądz Brown pogrążył się w zadumie, potem ciągnął dalej cichym, spokojnym głosem:
— W takich wypadkach takiego człowieka się nie widzi, póki jakiś drobiazg nie naprowadzi myśli w jego kierunku. I na tym polega jego spryt. Moją myśl w jego kierunku zwróciło parę szczegółów w opowiadaniu pana Angusa. Przede wszystkim uderzyło mnie to, że Welkin lubił chodzić na długie spacery; następnie użycie gumowanego papieru pocztowego do naklejenia na szybie. Następnie najbardziej moją uwagę zwróciły dwie rzeczy, które mówiła ta młoda osoba, pańska znajoma ze sklepu, które nie mogły być prawdziwe. Niech się pan uspokoi — dodał, widząc niespokojne poruszenie Angusa — ona była pewna, że mówi prawdę, ale tak nie było i nie mogło być. Nikt nie może być zupełnie sam na ulicy, w chwili, gdy otrzymuje list, i nie może być zupełnie sam, gdy ten list zaraz zaczyna czytać. Ktoś musi być w pobliżu; tylko na niego nie zwraca się uwagi.
— Dlaczego ktoś musi być koniecznie w pobliżu? — pytał Angus.
— Dlatego — odpowiedział ksiądz Brown — że jeżeli wykluczymy z naszego rozumowania gołębie pocztowe, ktoś ten list przynieść musiał.
— A więc, pan przypuszcza — spytał Flambeau — że Welkin sam zanosił listy swego rywala?
— Tak, jestem tego pewien. Welkin sam zanosił te listy, gdyż zanosić je musiał.
— Niewiele z tego wszystkiego rozumiem — zawołał Flambeau. — Któż jest ten człowiek, jak wygląda? Dlaczego jest dla wszystkich niewidoczny?
— Chodzi zwykle bardzo ładnie ubrany, w uniformie granatowym z czerwonymi i złotymi wypustkami — odpowiedział ksiądz prędko i dokładnie — i w tym pięknym i rzucającym się w oczy kostiumie wszedł dzisiaj, w obecności czterech ludzi, do domu Smythe’a. Zabił go, i wyszedł, wynosząc go ze sobą.
— Na miłość boską! to wszystko brzmi, jak bajka. Chwilami zdaje mi się, że zwariowałem — zawołał Angus.
— Nie, pan nie zwariował. Jest pan tylko trochę niespostrzegawczy. Nie zwrócił pan nigdy uwagi na takiego człowieka, jak ten na przykład — i zrobiwszy parę pośpiesznych kroków naprzód, położył rękę na ramieniu listonosza, który ich niespostrzeżenie wymijał w cieniu drzew.
— Nikt nie zwraca uwagi na listonoszów — mówił w zamyśleniu — a jednak to są ludzie, jak inni i jak inni, podlegają namiętnościom; przy tym noszą zwykle ze sobą duże, lekkie brązowe worki. W takim worku można z łatwością wynieść trupa małego człowieka.
Listonosz, wysoki, jasnowłosy człowiek, zamiast spokojnie się odwrócić, chciał odskoczyć w bok. Zatrzymany, spojrzał na nich przerażonym wzrokiem, przy czym wszyscy trzej zauważyli, że oczy jego zezują w najokropniejszy sposób.
Flambeau powrócił do swego wytwornego apartamentu. Angus — do pani swego serca. A ksiądz długo jeszcze, w towarzystwie mordercy, chodził po zaśnieżonych ulicach. Co sobie w tę cichą, mroźną noc powiedzieli — nigdy nam nie będzie wiadome.
Gilbert Keith Chesterton
Najnowsze komentarze