life on top s01e01 sister act hd full episode https://anyxvideos.com xxx school girls porno fututa de nu hot sexo con https://www.xnxxflex.com rani hot bangali heroine xvideos-in.com sex cinema bhavana

Marian Zdziechowski: Duchowa podstawa walki z bolszewizmem

Promuj nasz portal - udostępnij wpis!

Widmo bliskiej a groźnej przyszłości prześladuje mnie i dręczy we dnie i w nocy. I nie jest to sugestią strachu, jak sądzą niektórzy z przyjaciół moich, ani wytworem rozgorączkowanej, chorej wyobraźni. Nie, widmo, o którym mówię, wyrasta z rzeczywistości, z tego, na co patrzymy własnymi oczami, albo od bezpośrednich świadków słyszymy – niby chmura czarna, brzemienna piorunami, pędzona od najbliższego nam wschodu, od Mińska i Kijowa, od Smoleńska i Moskwy. Co będzie – pytam – gdy nagle pewnego dnia znajdziemy się wszyscy w kleszczach czerwonego terroru?

To samo pytanie, tymi samymi niemal słowami, stawia w swoim liście otwartym do przyjaciół Francuzów jeden z najwybitniejszych, najszlachetniejszych, najbardziej utalentowanych kapłanów niemieckich, Fryderyk Muckermann. „Pytam o to – pisze – bo i we dnie, i w nocy myśl ta mię gnębi; pytam, bo znam Rosję, bo sam w więzieniach czerezwyczajki rok cały spędziłem; nie o Liege, czy Verdun dziś chodzi i nie o Warszawę albo Belgrad, ale o Europę i Azję; o to chodzi, zwłaszcza nam, katolikom, czy sowiecka Moskwa zapanuje nad Rzymem; tak, o to chodzi!”

I nie wolno o tym nie myśleć, nie wolno siebie tym łudzić, że wycieńczona głodem i nędzą nie jest Rosja zdolna do militarnego wysiłku. Ludzie mrą z głodu, ale czerwona armia opływa w dostatki; budżet wojenny wynosi miliard rubli złotem; jeden za drugim idą przez Litwę kowieńską pociągi z Niemiec, zapełnione narzędziami zniszczenia; pod kierunkiem inżynierów i techników niemieckich 300 blisko fabryk sowieckich wyrabia rocznie 37 milionów kilogramów materiału wybuchowego dla siebie i dla Niemiec; w razie potrzeby Sowiety wystawić mogą na stopie wojennej 15 milionów żołnierzy.

Więc nie wolno nam nie myśleć o tym, że stoimy przed możliwością bliskiej, bardzo bliskiej katastrofy, jakiej jeszcze nie widział świat. A wynikiem jej byłoby ustalenie powszechnego komunizmu, to znaczy przeistoczenie świata w jeden wielki warsztat pracy, lecz takiej, w którym jednostka ludzka, stworzona na obraz i podobieństwo Boże, zostałaby poniżona do roli automatu bez myśli i woli, spełniającego pod przymusem wyznaczoną robotę, a za to miałaby zapewnione minimum egzystencji i nic ponadto, bo niczego więcej nie ma prawa potrzebować człowiek-automat. Niebezpieczna zaś myśl o Bogu, unosząca człowieka z piekła gorszej niż pańszczyzna niewoli w kraje wolności i szczęścia, będzie wówczas – według zapewnień sowieckich – doszczętnie wytrzebiona z duszy ludzkiej i nie będzie komu zaszczepić ją z powrotem. Wszak postanowiono tam, że za lat trzy, cztery, nie będzie już w Rosji ani jednej świątyni, ani jednego kapłana.

Bywały w historii epoki straszne, powiem więcej: nie ma w niej chwili, która by nie przejmowała grozą dokonywanych nieprawości, a jednak słusznie mówi Fr. W. Förster, że nigdy dotychczas dusza ludzka nie gubiła się tak beznadziejnie w celach ziemskich. Pysznimy się z tryumfów geniusza wiedzy i techniki nad światem zewnętrznym, w rzeczywistości zaś nigdy świat zewnętrzny nie miał takiej jak dziś władzy nad duszą człowieka. Tyle się mówi o nowoczesnej kulturze duchowej, ale kulturę tę utożsamiamy z wiedzą naukową, jakże zaś jedno od drugiego jest dalekie! Np. nauka patologii idzie naprzód krokiem coraz szybszym, lecz co z tego, skoro wola tak haniebnie składa broń przed tym wszystkim, co w człowieku jest patologiczne, przed najobrzydliwszymi instynktami i zboczeniami. To zaś, co rozumem nazywamy, do tego głównie służy, ażebyśmy zwierzę w człowieku rozpętać i usprawiedliwić mogli. I gdybyż zepsucie nasze nie szło dalej, jak do zezwierzęcenia; ale człowiek ma do wyboru jedno z dwojga: albo wznieść się nad zwierzę, albo spaść poniżej jego.

Niestety, spadamy. Pomimo to, w każdym z nas żyje potrzeba nieskończoności; we wszystkim, czego pożądamy, wola sięga dalej, niż sięgnąć jest w stanie: irrequietum cor [niespokojne serce]; to głód Boga. „Będziecie jako bogowie” (eritis sicut dii) – słowa te stoją napisane na pierwszej stronie historii, nad całą historią ludzkości się unoszą; i czyżby stanowiły niezwyciężoną pokusę, „gdyby nie były falsyfikacją wołania Bożego, obietnicą kłamliwą, odpowiadającą potrzebie wewnętrznej i rzeczywistej?” Możemy jej zadośćuczynić z Bogiem lub przeciw Bogu. Istnieją tylko te dwie alternatywy: „Czy zechcę – słowa M. Blondela – żyć dla Boga, umierając dla świata i dla siebie tak, ażeby Bóg moim ja się stawał – czy też, chcąc samemu sobie wystarczyć, odrzucę Boga i pragnąc nieskończenie, nie będę pragnął nieskończoności (vouloir infiniment sans vouloir l’infini)”.

Nie daje nam dobra ani natura, ani rozum nasz, a jednak Dobro jest i jest samo przez się, jest Bogiem. I choć niejeden nie dostrzega, nie czuje obecności Boga ani w życiu prywatnym, ani w życiu publicznym, ani w historii i zastanawiając się nad tym, gotów byłby o Bogu zwątpić, jednak głos Boży brzmi w sumieniu naszym dość głośno, ażebyśmy go dosłyszeć mogli: „Błąkałem się, jako zabłąkana owca, szukając Cię na zewnątrz, a Ty byłeś we mnie” (ego erravi sicut ovis, quae perierat, quaerens te exterius, qui es interius).

Ale Boga tego poznać chcemy bliżej, poznać konkretnie, chcemy, ażeby zstąpił w tragiczne głębie życia naszego, pocieszył nas, pokrzepił, dopomógł: „Ach, gdyby Bóg tu wśród nas, na ziemi, zamieszkać zechciał – mówi stare żydowskie przysłowie – wszystkie drzwi i okna stałyby przed Nim otworem”. I tu chrześcijaństwo przychodzi nam z pomocą. Gdy mędrcy greccy drogą rozmyślań nad jestestwem Boga dochodzili do idei Logosu (Słowa), to w chrześcijaństwie Logos objawił się jako fakt, jako rzeczywistość historyczna, jako żywa osoba. Poznali chrześcijanie Logos nie jak mędrcy starożytni, nie przez kategorie metafizyczne i logiczne, lecz ujrzeli i uczcili Słowo, wcielone w Ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym Zbawicielu świata. Wszystko to – Wcielenie, Odkupienie, Zmartwychwstanie – jest tajemnicą Wiary, niedostępną rozumowi. Z jakiejkolwiek strony podchodzimy do niej, wszędzie ciemność; nie daje się wyjaśnić, ani tym bardziej udowodnić. Rzucamy dowody, przechodzimy do faktów. I oto staje przed nami fakt historyczny, w historii jedyny pod względem znaczenia swojego: widzenie apostoła Pawła4 pod Damaszkiem. A wizja ta nie tylko spowodowała nawrócenie wroga i prześladowcy chrześcijan, nie tylko natchnieniem się stała i pobudką dla apostoła narodów do heroizmu apostolstwa; ona jest także punktem zwrotnym w dziejach myśli ludzkiej, punktem wyjścia do tej koncepcji przeznaczeń świata i człowieka, którą w zarysach wspaniałych nakreślił apostoł, która podstawą jest chrześcijańskiej teologii i filozofii, chrześcijańskiego poglądu na świat.

Tam, pod Damaszkiem, zetknął się Paweł ze Zbawicielem konkretnie, usłyszał głos Jego, ujrzał go „w jasności, jaśniejszej nad słońce”. A więc Chrystus żyje, a więc dokonał tego, czego nie dokonał nigdy żaden śmiertelny: zwyciężył wroga największego, jakiego ma człowiek: śmierć! Przeciw śmierci protestuje natura nasza wszystkimi siłami, tymczasem krok każdy do tej śmierci nas zbliża. Więc czymże jest śmierć? Oczywiście karą – odpowiada apostoł – karą za przestępstwo, za grzech. Umieramy wszyscy, wszyscy przeto w grzechu jesteśmy, w grzechu się rodzimy. Jeden wyzwolił się spod prawa śmierci: Jezus Chrystus. Zaiste więc był tym, za kogo siebie podawał, Mesjaszem – Synem Boga Żywego. Był bez grzechu, a zatem nie za siebie umarł, ale umarł za nas. I nas, którzyśmy uwierzyli w Niego, w podwoje wiekuistego żywota wprowadzi. W odkupieniu streszcza się dobra nowina, którą On nam przyniósł, a fakt zmartwychwstania, czyli zwycięstwa nad śmiercią, jest faktem centralnym w historii; wszystko co przedtem było, ku temu zmierzało, wszystko, co potem, jest konsekwencją tego: „Gdyby Chrystus nie zmartwychwstał – woła wielki myśliciel i prorok Włodzimierz Sołowiew – świat okazałby się niedorzecznością, królestwem złego, fałszu i śmierci; gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, to któżby mógł zmartwychwstać?” I w zachwycie nad tryumfem życia woła apostoł: „Gdzież jest zwycięstwo twe, śmierci? Gdzież jest, śmierci, oścień twój?” W oczekiwaniu zaś epoki, do której podąża odkupiona ludzkość, objął apostoł i te sfery życia, o których nikt wówczas nie myślał i mało kto dziś myśli; zastanowił się nad upośledzonym stanem zwierzęcia, które „wzdycha i, jako rodząca, boleje aż dotąd”, a upośledzenie to i niewolę mistycznie powiązał z upadkiem człowieka: troskliwie wygląda stworzenie, aż synostwo Boże znowu w nim, w człowieku, zajaśnieje, bo wówczas „będzie uwolnione z niewoli skażenia na wolność chwały dziatek Bożych”.

Tryumf życia nad śmiercią, objawiony w Zmartwychwstaniu, był dla apostoła Pawła, za dni naszych dla wielkiego filozofa i wizjonisty rosyjskiego, odpowiedzią na wszystkie wątpienia.

„Żywię już nie ja – pisze apostoł Paweł w liście do Galatów – ale żywie we mnie Chrystus”. Brać słowa te należy nie racjonalistycznie i nie metaforycznie, nie w tym znaczeniu, że przejął się apostoł osobą i nauką Jezusa, jak np. uczniowie Sokratesa6 przejmowali się jego nauką, lecz brać trzeba dosłownie, realnie. Każdy zaś z nas ma prawo stosować je do siebie w znaczeniu mistycznym, albowiem w ustanowionym na ostatniej Wieczerzy Pańskiej Sakramencie Eucharystii Zbawiciel „wszczepia się w naszą duszę, naszą krew, naszą istność”. Sakrament ten sprowadza, jak pięknie się wyraził jeden z teologów nowoczesnych, kryzys organiczny w naturze człowieka, przeobraża jej substancję i przez tę wewnętrzną transsubstancjację utwierdza tego, w kim wiara jest żywa, w wyższym, ponad wszystką znikomość i zmienność wzniesionym życiu. „Bóg stał się człowiekiem – powiedział św. Klemens Aleksandryjski – ażebyś ty, człowiecze, od człowieka się nauczył, jak człowiek staje się Bogiem…” Nie przemienisz – słyszy Augustyn św. głos Boga na wysokościach – mnie w siebie, jak pokarm ciała Twojego, ale ty będziesz we mnie przemienion”.

Gdyby te słowa Augustyna mógł każdy z nas z czystym sumieniem za wielkim świętym powtórzyć, byłoby to już końcem historii, realizacją Królestwa Bożego, w którym „Bóg będzie wszystkim we wszystkich”. Jakże do tego daleko! Drogą do dalekiej tej realizacji jest Kościół, społeczność kościelna, którą Apostoł określa to jako Ciało Chrystusa (Eph. 1.23), to jako budowanie, w którym „wy wespół się budujecie, abyście byli mieszkaniem Bożym w Duchu Świętym” (Eph. 11.22). Czyli Kościół tu się zaczyna – pięknie słowa te interpretuje L. Laberthonnière8 – aby gdzie indziej się zakończyć. Rozwija się i rośnie w czasie, aby rozkwitnąć w wieczności. W tym doczesnym świecie jest On początkiem komunii dusz w Miłości i Prawdzie Chrystusowej, środkiem do jej realizowania, symbolem owej aeterna in caelis habitatio [wieczne odpoczywanie w niebie], którą będzie. A na czym stoi społeczność kościelna? Na sakramencie Eucharystii, albowiem Chrystus zamieszkać musi w każdej duszy, ażeby Kościół się stał jego rzeczywistym mistycznym ciałem.

Uczucie gnębiącego upokorzenia ogarnia mnie, człowieka z tego świata, gdy o tych wielkich rzeczach mówię, mając świadomość, że nie czuję ich tak, jak powinienem czuć, że nie są one najwewnętrzniejszą treścią duszy, głęboko wszystkimi korzeniami tkwiącej w doczesności. Więc, gdzie mogę, wolę przemawiać słowami innych, nierównie godniejszych ode mnie. I oto biorę Rozmyślania o Ewangelii wielkiego biskupa węgierskiego, śp. ks. Ottokara Prohászka, w którym ziomkowie jego – i to nie tylko katolicy – czczą najpiękniejsze uosobienie geniusza Węgier, „najkosztowniejszą perłę w skarbcu duchowym narodu”.

Poetą był w teologii. Opowiadają o nim, że korzystał z każdego wolnego świątecznego dnia, ażeby iść za miasto i błąkać się po górach, lasach i łąkach. Radością, przypominającą św. Franciszka z Asyżu, przejmował go kwiat każdy, brzęczenie pszczoły, szmer strumyka, lecący w słoneczne błękity śpiew skowronka. „Na wdzięcznych kształtach świata zewnętrznego – pisał – stylizuje się mój świat wewnętrzny, od niemej ich muzyki uczy się śpiewać dusza moja”. I gdy ku wieczorowi z wycieczek swoich wracał z duszą podniesioną i radosną, czekał chwili, aż wszystko naokoło pogrąży się we śnie, a wtedy szedł do kaplicy domowej i tam nieraz długie nocne godziny spędzał w modlitwie przed Sanctissimum. Nazajutrz zaś rano, bezpośrednio po mszy św., zapisywał myśli swoje, plon nocnego obcowania z Bogiem.

„Najświętszy Sakrament – czytamy w rozmyślaniach jego na święto Bożego Ciała – to rdzeń cedrowy, przeznaczony dla orłów. Ezechiel widział, jak orły jadły rdzeń cedrów libańskich… Szczyty Libanu, rdzeń cedrów i orły odpowiadają sobie wzajemnie. Wznośmy się na te szczyty uczuciem i myślą (…) Myśli nasze słabe, mgliste, infirmae providentiae [niepewne], niech ustąpią myślom Pana i Boga naszego, które w tym sakramencie jakby rozpaloną pieczęcią wrażają się nam w dusze (…) Przez Komunię Świętą sposób myślenia Zbawiciela opanowuje nasz umysł. Komunia sprawia, że podobieństwo do Chrystusa wybija się w oczach, na czole i ustach, w mowie, na całym człowieku, w całym jego życiu…”. Więc „w mrok świata – woła – patrzeć nie będę, tylko w oczy Jezusa, zatapiając się w Najświętszym Sakramencie”. Stamtąd spłyną „zapał, męstwo, polot do walki z odmętem duchowym i moralnym, który tam, na dole, tak zastraszające przybrał rozmiary”.

Tylko świętość jest zdolna zwyciężyć w tej walce. Świętość jest duchem Kościoła i Kościół ją wytwarza. Święci – mówi ów biskup – to „żywe Te Deum”, to „góry Boże, sterczące w niebo, w wieczność (…) Gdy o nich myślę, czuję się jakby na wysokiej, cichej turni tatrzańskiej”. Wejdźmy na nią, spójrzmy na nich olbrzymów ducha; są oni wyrazem najwyższych twórczych sił dziejowych, „to najcieplejszy, najpotężniejszy prąd, ciągnący przez historię…”. To prąd apostolstwa, czerpiącego moc swoją w eucharystycznej jedności ze Zbawicielem. Prąd ten zmiecie wysiłki piekła…

Wracam tam, skąd zacząłem. Wschód sowiecki mobilizuje przeciw nam, przeciw Zachodowi, wszystkie żywioły i siły destrukcyjne, a my bezczynnie temu się przypatrujemy, rządy zaś torują drogę inwazji, jakby umyślnie przygotowując swoją własną zgubę, swój koniec.

Co to znaczy? Skąd ten obłęd? Gdyby najazdem, który nam grozi, kierowały namiętności czysto ludzkie, jak żądza wojny i zdobyczy, rozkosz potęgi i rozkosz używania, sądzę, że Europa zdołałaby się oprzeć nieprzyjacielowi. Ale motorem, wprowadzającym weń owe żywioły zniszczenia, jest moc nie z tego świata. Jest to zło, jako negacja wszystkiego tego, co nas w górę ponad szarzyznę powszedniości, ponad zmienność i znikomość unosi – tego, co my wyrazami Bóg, boskość, duch, dusza, dobro, piękno, miłość, litość, nieśmiertelność itd. określamy. A od owej mocy, która nie z tego jest świata, idą emanacje, od których krew ścina się w żyłach, jak gdybyśmy poczuli dotyk czegoś obcego, obrzydliwego, mrożącego; jedni tej ciemnej mocy pokłonili się i wprawia ich to w szał opętania, inni stoją unieruchomieni, w hipnotycznym bezwładzie, czekając, aż znajdą się w paszczy potwora. Niejednemu może śmiesznym się wyda to, co tu mówię, ale co mam począć, skoro obecnego stanu rzeczy nie umiem wytłumaczyć inaczej, jak czynnym, bezpośrednim wtrąceniem się ciemnych potęg z państwa ciemności.

I nie ja jeden tak sądzę, Oto ks. Muckermann ogłosił z powodu wycieczki przemysłowców niemieckich do Moskwy (za niemieckimi zaś pojechali i nasi) wstrząsający artykuł o diable w polityce i życiu. Sprzymierzajcie się – woła – z kim chcecie, tylko nie z diabłem! A wam się zdaje, że macie do czynienia z ludźmi i że w spółce z nimi dobre geszefty11 robić będziecie. Geszeft zaćmił wam świat idei, nie jesteście zdolni do idei, oni zaś ideę mają – ideę szatańską, ideę nienawiści, ideę walki z Bogiem, ideę piekła. I piekłu służą, odbicie piekła noszą w duszach, na twarzach, a wy z nimi – to znaczy z diabłem – w chwili, gdy to piszę, siadacie do stołu i z nim, pijąc kachetyńskie wino, zajadając astrachański kawior, zawieracie przymierze! O, jakbym chciał, aby te słowa moje doszły do was, abyście zrozumieli, że idzie, że pędzi i zbliża się coś, czego ludzkość dotychczas nie przeżywała – że piekło, że diabeł nie jest wymysłem, nie jest zmorą, ale jest rzeczywistością! Niedawno spotkałem podeszłą wiekiem Rosjankę; trzy razy skazywana była na śmierć. Groza rzeczy, które widziała, tragiczne nieszczęścia, co na nią padały, uduchowiły jej oblicze wdziękiem niezmiernej dobroci; nigdy równie pięknego nie oglądałem. „Opowiedz światu – mówiła – że diabeł jest…”

A ta niemoc nasza skąd pochodzi? Wiek XIX, im bliżej ku końcowi, tym bardziej poddawał się upojeniu postępem, postępem w nauce, w ujarzmiających naturę odkryciach i wynalazkach. Idea wszystkich na tym opartych technicznych, gospodarczych, politycznych możliwości zdobywała demoniczną władzę nad człowiekiem. Postęp był więcej niż hasłem, był bogiem prawdziwym, którego symbolem maszyna, ewangelią – gazety. Odbijało się to i na religii; katolicyzm stawał się jakiś nieśmiały. „Jak blada, jak ślamazarna była nasza modlitwa, jak skupieniu naszemu przeszkadzali nieproszeni goście z błyskotliwego i błyskotkami wabiącego świata, gdzie się kłaniano bożkowi postępu”. Z drugiej strony, jaka podejrzliwość, jaki brak wielkoduszności, jaka ciasnota myśli i duszy ujawniała się nieraz w stosunku do tych, którzy marząc o pojednaniu kultury z religią, szukali nowych dróg, nowych stanowisk! Ilu to pracowników dobrej woli i gorącej wiary odepchnięto i złamano im życie”.

Słowa powyższe wziąłem z pism jednego z najwybitniejszych katolików niemieckich, prof. Hermana Platza. Poznałem go przed dwoma laty na katolickim polsko-niemiec­kim kongresie pacyfistycznym w Berlinie. Nie zapomnę, jak mnie tam uderzał widok modlących się Niemców. Zaprawdę daleko, bardzo daleko od rzeczy z tego świata były wtedy ich dusze. A byli to przeważnie uczeni, literaci, politycy. Po nabożeństwie, albo wieczorami, po posiedzeniach, odbywaliśmy – prof. Platz i ja – wspólne przechadzki i zbliżyliśmy się wzajemnie. Co nas zbliżyło? „Ile razy – mówił on – zdawało mi się być wśród obcych, stwierdzałem, że prędko i łatwo dochodzą do porozumienia między sobą ci, co ideał liturgiczny noszą w sercu”.

W naszym, na ogół religijnie płytkim społeczeństwie, słyszano coś niecoś o ruchu liturgicznym. Ale i wśród tych, co słyszeli, nie każdy się domyśla, jak głębokie są jego źródła. Ruch ten jest reakcją przeciw temu zniedołężnieniu uczucia religijnego, temu onieśmieleniu i zanikowi myśli religijnej, które były odbiciem zapatrzonej w potęgę człowieka i hałaśliwej religii postępu wraz z wynikającą z niej, a pyszniącą się zdobyczami w zakresie techniki, na wskroś materialistyczną i zarazem demagogiczną kulturą, która żądzą używania porywała i wykolejała jednostki, zacierała świadomość grzechu i konieczność oczyszczenia się z niego, i tym samym niszczyła boski pierwiastek w człowieku, duszę przeistaczała w jakąś kupę gruzów.

„Dusza! Jakże dziwnie – mówi Hermann Bahr – brzmiał ten wyraz w uszach człowieka z kulturą wielkomiejską! Co to jest dusza, kto ma duszę, kto ma czas mieć duszę”?! Ale przyszły straszliwe doświadczenia wojny i rewolucji, patrzyliśmy, jak w ręku walących się i skołatanych dusz rozwalał się świat, przypomnieliśmy sobie, że cały rozwój dziejowy toczy się drogą periodycznych wstrząśnień, w których człowiek bezmyślnie niszczy to, co sam mozolnie budował.

Obudziła się tęsknota za organicznością, za organicznym ładem, tak w każdej pojedynczej duszy, jak i w życiu społecznym; tęsknota, jak się wyraża H. Platz, za wyjściem z antropocentrycznego chaosu, a wejściem w teocentryczny Kosmos. Zrozumiano, jaką potęgą kształcącą, wprowadzającą ów ład do duszy i darzącą ją spokojem jest wspólna modlitwa w obcowaniu ze Świętymi. Znajduje ona wyraz w liturgii. „Liturgia – głębokie i piękne słowa H. Platza – wprowadza nas w samą istotę bytu, istota bowiem bytu streszcza się w ofierze, spełnionej na Golgocie, ceremonie liturgiczne są gloryfikacją Boskiego Sakramentu, który ofiarę tę uwiecznia”. Eucharystia jednoczy nas z Chrystusem i w Chrystusie jednoczy nas wszystkich, jednych z drugimi (nosque inter nos in eodem Christo conciliat et conjungit), jedno ciało z nas czyniąc (veluti unum corpus coagmentat).

Powiadają, że ruch liturgiczny nie jest rozwiązaniem palących zagadnień współczesnych, bo ucieczką jest od rzeczywistości: laetatus sum in his quae dicta sunt mihi: in domum Domini ibimus [rad to słyszę, że dom Pański nawiedzić mamy]; a tam, w tym domu Bożym, w skupieniu, w które wprowadza nas poważny, uroczysty śpiew gregoriański, w zachwycie, którym porywają psalmy nieszporne, nie na ziemi czujemy się, lecz nad ziemią. Ale ucieczka taka jest konieczna. In monte sancto, na górze świętej, ponad zgiełkiem świata i wyziewami nizin, rzeźwi i wzmacnia świeże tchnienie gór. Dusza, ogłuszona wrzawą ścierających się namiętności w walce narodów, klas i interesów, hasłami burzliwych wieców partyjnych, odzyskuje spokój, moc i świadomość swej mocy. Tam uczy się patrzeć oczami Boga na świat i na życie”, tam wyzwala się z niedecyzji, z chwiejności, cechującej nas, ludzi z tego świata, ludzi nowoczesnych, miotanych jak okręty na morzu, wichrem sprzecznych prądów. Tam utwierdzamy się w katolickim poglądzie na świat i na życie, że znaczenie i sens życia leży w apostolstwie, że iść powinniśmy w świat, zdobywać świat, przeobrażać go i uświęcać. Im głębiej rozumieć będziemy, że liturgia – powiedział opat Herwegen – jest podstawą chrześcijańskiej sztuki życia, tym skuteczniejsza będzie praca nasza nad uzdrowieniem kultury nowoczesnej.

Czy uzdrowimy ją? Czytamy w Ewangelii, że przyjdą czasy, „gdy ludzie schnąć będą od strachu i oczekiwania tych rzeczy, które będą przychodzić na wszystek świat” (Luc. XXI). Czasy te już przyszły tam, o miedzę od nas – i do nas idą. Winni temu są ci, co przeszkodzić mogli, a nie przeszkodzili: myśliciele i pisarze, jak R. Rolland, którzy podłym frazesem, iż ze zła rodzi się dobro i szczęście, zagłuszyli w sobie sumienie i nie słyszą jęku swych bliźnich, torturowanych i mordowanych tam, w Rosji; winni są publicyści, którzy z ulicy biorą hasła i za pomocą prasy urabiają opinię; winni ci, których oślepia chciwość i w interesy z diabłem wchodzą; a najwinniejsze są rządy, które kłaniając się i zabiegając o łaskę opętańców moskiewskich, tym samym wyrok śmierci sobie samym piszą.

Czy da się odrobić to, co dopuściła bezmyślna niedbałość, czy da się odeprzeć najście potęg ciemności? Nie wiem, ale to pewne, że ciężkie próby mamy przed sobą. Może niejednego z nas czeka męczeństwo. Niechże gotowi będą ci, co są i co chcą być hufcem Chrystusowym – Gens Santa [ród niezłomny]!

Marian Zdziechowski

zdziechowski_marian

Odczyt wygłoszony w Wilnie na Kongresie eucharystycznym w maju 1931 roku.


Promuj nasz portal - udostępnij wpis!
Podoba Ci się nasza inicjatywa?
Wesprzyj portal finansowo! Nie musisz wypełniać blankietów i chodzić na pocztę! Wszystko zrobisz w ciągu 3 minut ze swoje internetowego konta bankowego. Przeczytaj nasz apel i zobacz dlaczego potrzebujemy Twojego wsparcia: APEL O WSPARCIE PORTALU.

Tagi: , , ,

Podobne wpisy:

Subscribe to Comments RSS Feed in this post

Jeden komentarz

  1. Urodził się 30 kwietnia 1861 r. we wsi Nowosiólki koło Rakowa w rodzinie zamożnych kresowych ziemian. Jego rodzicami byli Edmund Zdziechowski i Helena z domu Pułjanowska. Po skończeniu nauki gimnazjalnej w Mińsku podjął studia w Petersburgu. Następnie kontynuował naukę w Dorpacie (1880-1883), potem w Genewie, Grazu i Zagrzebiu. W roku 1888 zamieszkał w Krakowie, gdzie szybko, pod opieką profesora Stanisława Tarnowskiego, uzyskał tytuł doktora na podstawie pracy Mesjaniści i słowianofile. Do wybuchu I wojny światowej Zdziechowski dalszą swoją karierę związał właśnie z Uniwersytetem Jagiellońskim. W 1894 r. habilitował się w oparciu o rozprawę Byron i jego wiek, a w 1905 r. został profesorem zwyczajnym.
    .
    Swoje zainteresowania w tym czasie koncertował na historii literatury i krytyki literackiej, szczególnie jego uwagę przyciągała epoka romantyzmu. Z okresu krakowskiego pochodzą takie prace jak m.in.: U opoki mesjanizmu (1912), Wizja Krasińskiego (1912), a przede wszystkim zbiór wykładów, ale i zwieńczenie wieloletnich studiów – Pesymizm, romantyzm a podstawy chrześcijaństwa (1915). W czasie działalności w Krakowie był również współzałożycielem Klubu Słowiańskiego, współpracował też z pismem „Świat Słowiański”. Po odzyskaniu niepodległości Zdziechowski związał się z reaktywowanym Uniwersytetem Stefana Batorego w Wilnie. Pełnił funkcję dziekana Wydziału Humanistycznego (1921) i zasiadał na stanowisku rektora (1925-1927). Jego nazwisko można odnaleźć wśród założycieli wileńskiego „Słowa” na łamach którego ukazało się wiele tekstów profesora.
    .
    W 1926 r. był wymieniany jako jeden z możliwych kandydatów na stanowisko prezydenta Rzeczpospolitej (cały epizod Zdziechowski opisał w teksie Wspomnienie o Piłsudskim i jego epoce z 1937 r. ). Szybko zyskał rozgłos wykraczający poza granice Rzeczpospolitej. Gościnie wykładał na Sorbonie, zagraniczne uczelnie przyznawały mu honorowe doktoraty (m.in. w Dorpacie i Szegedzie). W okresie wileńskim na twórczości Zdziechowskiego widoczne piętno odcisnęły wydarzenia z bolszewickiej Rosji.
    .
    Zdziechowski upatrywał, podobnie jak Mikołaj Bierdiajew (z którym notabene korespondował) w sowieckim komunizmie przejawów apokaliptycznych. Rewolucja rosyjska nie była dla niego wydarzeniem stricte politycznym czy cywilizacyjnym, ale metafizycznym. W pierwszym rzędzie komunizm – w jego opinii – był zaprzeczeniem idei człowieka jako istoty stworzonej na boski obraz i podobieństwo. Konsekwencją ateizmu była perspektywa radykalnie materialistyczna, która z jednej stron czyniła człowieka tylko i wyłącznie elementem wielkiej społecznej maszyny, który poza nią nie posiadał żadnej przyrodzonej wartości; z drugiej zaś w miejsce religii ustanowiono – karykaturalny i przybierający wedle Zdziechowskiego, sataniczny charakter, kult jednostki. Zdziechowski w swoich pracach z lat 30. jak np. Od Petersburga do Leningrada (1934), W obliczu końca (1937) czy Widmo przeszłości; szkice publicystyczno–historyczne (1939) bezkompromisowo zwalczał wpływy komunistyczne w Polsce. Kwestionował wymiar polityczny państwa sowieckiego w horyzoncie polskim i europejskim. Był z pewnością jednym z prekursorów sowietologicznej interpretacji Związku Sowieckiego jako Imperium Zła. Stwierdził: „Komunizm to socjalizm integralny, bezkompromisowy, czyli nie liczący się z rzeczywistością, pędzący do celu poprzez rewolucję i zniszczenie, bo innej drogi nie ma. Rewolucja i zniszczenie są prawem natury i na tym prawie natury stoją okrutne dogmaty materializmu marksistowskiego: »Niech zginie dziewięć dziesiątych ludności Rosji – mawiał Lenin – byleby jedna dziesiąta ujrzała nowy, na zasadach Marksa zbudowany świat«. W bolszewizmie rosyjskim odżył duch jakobinizmu francuskiego, tyle że podniesiony do najwyższej potęgi (Tragiczna Europa. W obronie liberalizmu)”. W jego krytyce bolszewizmu warto podkreślić jeszcze dwa wątki. Po pierwsze, bolszewizm był rezultatem przemian zachodzących w tożsamości europejskiej od czasów renesansu a polegających na stopniowym zawężaniu rozumienia człowieka da aspektu czysto doczesnego. Stąd brała się sympatia tego wileńskiego profesora dla wszystkich przejawów reakcji przeciwko materializmowi np. romantyzm. Po drugie, był jednym z tych autorów, którzy konsekwentnie odrzucali tezę „czerwonego caratu”. Bolszewizm nie był kontynuacją dawnej Rosji, ale jej zaprzeczaniem. Spoglądając na kondycję Europy, na kryzys parlamentaryzmu i na ruch hitlerowski w Niemczech Zdziechowski nie widział większych szans na ocalenie Europy przed komunizmem, gdyż utraciwszy żywą wiarę nie była ona w stanie przeciwstawić bolszewickiemu duchowi negacji – dynamiczną siłę twórczą. Niemcy Hitlera – zdaniem Zdziechowskiego – kroczyły tą samą drogą co Związek Radziecki. „Co nas – pisał – od zbliżającej się nawałnicy uratować może? Tylko świętość mogłaby zwyciężyć w tej strasznej walce. Świętość jest duchem Kościoła i Kościół ją wytwarza (Widmo przyszłości)”. Bolszewickiemu nihilizmowi Zdziechowski przeciwstawiał siłę ludzkiego ducha. To było, jego zdaniem, prawdziwe pole bitwy z komunizmem. Zdziechowskiego określano często mianem „sumienia narodu”. Było to związane z jego postrzeganiem polityki przez pryzmat moralności.
    .
    Był autorem jednej z niewielu polskich apologii Napoleona III (Napoleon III: szkice z dziejów jego życia i pracy, 1931). Nie uznawał kategorii racji stanu, która zawieszałaby racje moralne. Z perspektywy apokaliptycznej walki z bolszewizmem, nie można było zdaniem Zdziechowskiego, sięgać po totalitarne instrumentarium. Podobnie wielokrotnie apelował do sumień polskich polityków, m.in. w sprawie zwolnienia z więzienia generałów aresztowanych po zamachu majowym (Sprawa sumienia, 1927). Marian Zdziechowski zmarł 5 października 1938 r., pochowano go na Antokolu.

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*
*