Lwów żyje procesem. Co dzień o 7-ej wieczorem, „Słowo Narodowe” wypuszcza dodatek nadzwyczajny, 4 bite strony sprawozdania z procesu. Jest rozchwytywany, nieczytający Lwów pochłania go kilkanaście tysięcy.
Sympatyczni ci współpracownicy „Słowa Narodowego”! Są młodzi, chodzą w kaloszach, nie cierpią Warszawy i wierzą w lepszą przyszłość. To prawdziwi ideowcy.
Wygląd zewnętrzny
Dostępu do sali sądowej broni aż 5 kordonów policji. Wszystko grubas w grubasa, w pościgu po lasach za Maruszeczką nie odnieśliby oni sukcesów. Na sali jest też jedna policjantka, jako wzmocnienie siły zbrojnej zapewne.
Sala o ławkach amfiteatralnie ustawionych. Wielkie okna straszliwie brudne, zabrakło widocznie kredytów na ich umycie.
Publiczności nadkomplet. Tylu było amatorów na karty wejściowe, że ostatecznie za najlepszy sposób pogodzenia wszystkich uznano nieudzielanie ich nikomu nieznanemu. Otrzymali je sami przeważnie znajomi sądowników.
Trzynastu przysięgłych to panowie w sile wieku. Emerytów mniejszość, reszta to urzędnicy w czynnej służbie. Zachowują kamienny spokój, przy najbardziej sensacyjnych zeznaniach nic nie można wyczytać na ich twarzach. Brali chyba lekcje u mumij.
Naprzeciwko ława obrońców. Jest ich aż ośmiu. Stary mecenas Pieracki, co już na początku tego stulecia odnosił wielkie sukcesy (wtedy był prokuratorem), pojawia się rzadko, ale ilekroć tubalnie mówić zaczyna – wiją się prokuratorzy. Potężny przeciwnik!
Reszta to młodzi. Stypułkowski mówi najwięcej i panie twierdzą, że jest najprzystojniejszy.
Prokuratorów dwóch. Chudy, rudawy, prokurator Olszewski co raz występuje z protestem, że panowie obrońcy się uśmiechają, że świadek zeznaje ohydne rzeczy, których słuchać nie można, że… i łysawy, spokojny prokurator Olberek. Zabiera głos rzadko i zawsze z sensem.
Przewodniczący Dysiewicz w dziedzinie porządkowej wykazuje wielką gorliwość: upomina obrońców by się nie spóźniali, zabrania jakiejś pani z widowni używania lornetki, strofuje siostrę Doboszyńskiego, że prowadzi na korytarzu nieodpowiednie rozmowy, gromi świadka za trzymanie ręki w kieszeni…
A najmocniej trzyma w ryzach oskarżonego: przerywa mu, karci go, uchyla pytania, grozi wydaleniem z sali.
Doboszyński
Siwiejący, wysoki, szczupły, wyprostowany, w nienagannie odprasowanym ubraniu – Doboszyński przypomina angielskiego lorda. A swą świetną pamięcią, systematycznością, logiką, szeroką wiedzą – zredukowanego przez Jędrzejewicza profesora uniwersytetu. Przewodniczący oddał mu wielką usługę: na jego tle okazał w pełni swój spokój, opanowanie, doskonałe maniery, fantastyczną cierpliwość. Iluż ludzi przy tych ciągłych przerywaniach, strofowaniach, uwagach – straciłoby kontenans, palnęłoby parę ostrych słów, albo w ogóle zrezygnowało z głosu. A Doboszyński karnie milknie ledwo sędzia Dysiewicz otwiera usta, kłania się uprzejmie w jego stronę i swym mocnym, przenikliwym głosem pyta nieskończoną ilość razy:
– Czy mogę dalej mówić panie przewodniczący?
Lub:
– Czy mogę świadkowi zadać dalsze pytanie panie przewodniczący?
I ostatecznie powiedział wszystko co chciał. Patrząc na ten spokój i opanowanie zachodziło się w głowę: – jak to? i to ten zrównoważony intelektualista uczynił ów szalony najazd? Nie do wiary! Co go mogło doprowadzić do tego?
Istota rzeczy
Przez 10 dni rozprawiano po 10-12 godzin na dobę. Najmniej mówiono o samym najeździe na Myślenice. Był stwierdzony, Doboszyński niczemu nie zaprzeczał, niczego się nie wypierał. Nie ma chyba człowieka w Polsce co by pochwalał najazdy na starostwo i posterunek policji. Każdy rozumie, że to ciężkie przestępstwo, za które należy się kara. Pospolite przestępstwa i łatwe do przewidzenia wyroki nie budzą sensacji. Jeśli więc tu Doboszyński czekał aż 2 lata na prawomocny wyrok, jeśli proces wzbudził tak powszechne zainteresowanie to ze względu na pobudki czynu.
Jakie panowały stosunki w krakowskim? Czy władze postępowały właściwie? Oto centralne zagadnienie procesu, wszystko inne to poboczne drobiazgi.
Pogląd obywateli
Świadkowie obrony opowiadają szczegóły, które tu przytaczam tak, jak były podane w nieskonfiskowanych sprawozdaniach prasowych. Więc policja namawiała do atakowania członków Stronnictwa Narodowego, żeby im się odechciało zajmować polityką; z pracy byli redukowani; rocznie wytaczano do dwustu karnych spraw; przy rozdawnictwie darów na powodzian byli pomijani. Stronnictwu Narodowemu zabroniono wziąć udziału w obchodzie 3-go maja; delegaci co przyszli prosić starostę, żeby wybory na wójta były przeprowadzone bez nacisku, usłyszeli odpowiedź: – sprawiedliwości się wam zachciewa! Prezesowi Koła co grywał sobie wieczorami w chacie na skrzypcach walono mandaty karne po 25 zł za rzekome urządzanie zabaw publicznych; jednego chłopa prowadzono w Boże Narodzenie boso 3 km na posterunek, a gdy potem złożył zażalenie otrzymał 6 miesięcy więzienia za obrazę władzy, której dopuścił się w owym zażaleniu. W Skawinie przodownik zabraniał pewnym ludziom chodzić we dwójkę, a świadkowi Krasnemu zakazał w ogóle wstępu do miasta. Żydzi, do których należą prawie wszystkie fabryki w Krakowie i sklepy na prowincji, byli forytowani. Komuniści działali bezkarnie. Zebrania narodowców były stałe rozwiązywane pod śmiesznymi pozorami, jak że np. dach słomiany grozi zawaleniem. Listy na poczcie były otwierane, gazety przez cenzurę puszczone policja konfiskowała…
Gdyby nie sprężystość przewodniczącego ciągnęłaby się w nieskończoność lista tych zdumiewających faktów. Wielu świadków trybunał nie dopuścił, ale i tak obraz był wstrząsający. Och, ciężkie było życie w krakowskim w oświetleniu tych wszystkich świadków!
Personalia władz
Pan Czarnecki, inspektor pracy w Krakowie i dyrektor Funduszu Pracy, zeznawał tylko 5 godzin, ale zdążył nadmienić o sobie, że jest bezwzględnie rozumnym człowiekiem, że wszelkie pożyczki państwowe subskrybował zawsze w podwójnych pozycjach, że ma wyjątkowo dobre i czułe serce, że zbudował mnóstwo przepięknych rzeczy, że jego zasługi są ogromne i powszechnie znane, a „Czas” (naturalnie – któżby inny?) nawet o nich pisał. I. K. C. wprawdzie zarzucił mu bolszewizowanie, kult niefachowości i paraliżowanie wszelkiej pracy, ale I. K. C. skłamał bezczelnie. Procesu o zniesławienie nie wytoczył redakcji bo to by mogło podważyć autorytet władzy!
Komisarz policji w Myślenicach Nowak opowiada, że starosta tamtejszy Bassara, miał dla każdego zawsze dobre słowo i życzliwy uśmiech. Osobiście rozdawał buty bosym! Darami na powodzian obdzielał nawet takich co od powodzi nie ucierpieli! Idealny starosta!
Sam starosta Bassara opowiada jak niezmordowanie objeżdżał powiat, jak starał się pomóc chałupnikom, ruszyć przemysł. Do wszelkich stronnictw politycznych był ustosunkowany jak najprzychylniej, do sanatora i endeka odnosił się jednakowo życzliwie. Pytanie o stopień wykształcenia zostało uchylone.
Od wicestarosty krakowskiego Chrapowickiego aż bije majestat władzy. Jest zimny, surowy, sztywny, przekonany o swej nieomylności. Jak się okazało ferował niekiedy wyroki w sądzie starościńskim będąc zarazem jedynym świadkiem. Niewątpliwie wyroki te były sprawiedliwe.
Wszyscy przedstawiciele administracji co przesunęli się przez salę sądową stwierdzili, że są bezstronni, apolityczni, że tylko dobro państwa i ukochanej ludności mieli zawsze na względzie.
Pogląd władz
Zgodnie też uważają ci dygnitarze prowincjonalni, że w powiatach krakowskim i myślenickim, było żyć nie umierać. O żadnych komunistach nie słyszeli, istnieli oni tylko w wyobraźni Doboszyńskiego, a marsz jego był przez to przede wszystkim zbrodniczy, że sięgającym po władzę komunistom wskazywał drogę do przewrotu. Żydzi są, ale chałatowi, spokojni, przyzwoici. To pożyteczni obywatele!
Represje? Naturalnie, że były, ale zawsze uzasadnione, zawsze zgodne z prawem. Jeśli pakowano kogoś do więzienia, to było za co, jeśli kropnięto mandat karny to za istotne przekroczenie, jeśli rozwiązano zebranie to z ważnej przyczyny.
Ot wicestarosta Chrapowicki opowiada jak wybrał się raz na wieś na zebranie zwołane przez Doboszyńskiego. Patrzy, a tam w pokoju gdzie obradują, okno otwarte! A pod oknem stoi paru chłopów i słucha. Jasne przestępstwo. To już nie zamknięte zebranie, ale zgromadzenie na świeżym powietrzu, ci ludzie na dworze może nie są znani osobiście Doboszyńskiemu. Wnet kazał posterunkowemu rozwiązać zebranie.
Mecenas Stypułkowski sugeruje, że może okno było otwarte bo było gorąco, że można było po prostu kazać zamknąć okno, że posterunkowy zamiast stać obok pana wicestarosty mógł stanąć pod oknem i odpędzać ciekawych…
Wicestarosta uśmiecha się przecząco. To nie jego rzecz robić porządki, policjant miał co innego do roboty… Przepis jest, rozwiązał zebranie zgodnie z przepisem i już.
W Dobczycach przez półtora roku ani jedno zebranie nie doszło do skutku. Zawsze zresztą z poważnych powodów: Ludzie przychodzili uzbrojeni – wprawdzie tylko w laski, ale uzbrojeni;
małoletni brali udział w zebraniu – może to były dzieci gospodarza, ale jednak małoletni; dach słomiany był stary, zmurszały – mógł trwać jeszcze i 50 lat, ale i zagrażał bezpieczeństwu obecnych.
***
Opowiadał mi jeden kolega co świeżo wrócił z Londynu jak pewnej niedzieli faszyści zwołali wielki wiec do Hyde Parku. Policja obawiała się podburzających przemówień i rozruchów. Ale nie zakazała wiecu. Tylko ledwo pierwszy mówca wstąpił na trybunę nad park nadleciał aeroplan komisarza i krążył niziutko głusząc całkowicie warkotem motoru najdonioślejszy wrzask. Po półgodzinie wszyscy znudzeni nie słyszeniem niczego poszli na mecz footballowy. Co za dziwaczne metody tych Anglików! To nie pan wicestarosta Chrapowicki latałby aeroplanem.
***
Albo taka miejscowa konfiskata gazet. Owszem istotnie stosowano ją w Myślenicach. Jest okólnik zezwalający władzom na konfiskowanie pism niebezpiecznych dla danego ośrodka. Cenzura puszczała „Orędownika” i „Głos Narodu”. Lecz sprawne starostwo dostrzegło, że tym gazetom zależy specjalnie na podminowaniu Myślenic. Więc posterunkowi zabierali pliki gazet z kiosków i odnosili gdzie trzeba.
Albo represje w stosunku do Stronnictwa Narodowego. Przecie to byli sami złodzieje, a na czele stały same męty. Akurat po jednym zebraniu zginęła świnia w okolicy co wywołało wstrząsające wrażenie na ludności. Kurę też podobno ukradli. A jeden strażnik z Dobczyc to podobno powitał Doboszyńskiego kompletnie pijany. Starosta Bassara i komisarz Nowak nie umieją wyliczyć wielu nazwisk, wiele rzeczy nie pamiętają, wiele nie leżało w ich resorcie, nie wiedzą czy były wyroki sądowe, ale w każdym razie wiedzą, że to były same szumowiny.
Szela winien
I tu zachodzi fakt niepojęty. Prości ludzie, zwyczajni chłopi co w szarych kapotach zeznają z więzienia – mówią o Doboszyńskim, za którego sprawą siedzą w celi z miłością, entuzjazmem:
– Lepszy był dla nas od rodzonego ojca!
Nazywają go: kolegą Doboszyńskim. Nie mają doń o nic żalu, żadnych pretensji, ani słowa wyrzutu.
Tymczasem do tych dobrych, serdecznych, sprawiedliwych, uczynnych władz odnosili się jak najgorzej.
– Ludność traktowała nas nienawistniej niż okupantów -mówi komisarz Nowak – 70% nie słuchało żadnych rozporządzeń, nic nie robiło bez przymusu, nawet świadków do sądu trzeba było siłą doprowadzać. Ignorowali nas zupełnie.
Np. skargi. Ludzie z myślenickiego pisali zażalenia i to bardzo obficie. Do prokuratury, do Ministerstwa Sprawiedliwości, do Marszałka Piłsudskiego, do Ligi Obrony Praw Człowieka nawet, do wszystkich tylko nie do właściwych instancji tj. do miejscowej policji i do starostwa.
Przewodniczący Dysiewicz jest zdziwiony. Pyta: – Czemuż to pan przypisuje panie komisarzu tę niechęć ludności do władz?
– To reminiscencje po Szeli. On właśnie w tych okolicach robił rewolucję i dlatego…
Umysły mniej historycznie wyrobione od pana komisarza nie chwytają wyjaśnienia. Szela przecie działał w tarnowskim, rżnął panów – nie władze, z policją (austriacką) był w przykładnej zgodzie… No i żeby wpływy sprzed bezmała stu lat były tak decydujące…
Prowincjonalnym dygnitarzom ani przez chwilę nie przemknęło w głowie, że może i ich forma urzędowania trochę zaważyła na późniejszym stosunku do nich ludności.
Jeden przykład
Skoro było powszechne złośliwe uprzedzenie do władzy to i najwłaściwsze jej posunięcia tłumaczono sobie opacznie. Np., sprawa panny Hallerówny.
Siostra sławnego generała, chcąc walczyć z zalewem żydowskim prowadziła bezpłatne kursy straganiarstwa na rynku. Cieszyły się one wielkim powodzeniem. Nagle czujne władze spostrzegły z konsternacją, że panna Hallerówna posługuje się w swych demonstracjach niecechowanym metrem. Oczywiście niedopuszczalne przestępstwo. Posterunkowy w czapce z podpiętym rzemykiem pod brodą, z karabinem – poprosił ją uprzejmie, by odwiedziła komisariat, gdzie spiszą jej karny protokół. Panna Hallerówna poszła w asyście policjanta z karabinem. Potem mówiono w mieście, że była aresztowana.
Teraz na rozprawie wicestarosta Chrapowicki wyjaśnił, że policjant wtedy nie doprowadzał panny Haller na posterunek, ale tylko ją przeprowadzał.
Oto przykład jak pozory mylą. A przez dwa lata ludzie szerzyli nieprawdziwe wieści.
Konkluzja
Godzinami zeznają świadkowie i coraz wyraźniej rysuje się przepaść między stronami. Szarzy obywatele widzieli krakowskie jako beczkę naładowaną komunizmem, urzędników jako szykanującą władzę. Przedstawiciele administracji uważają, że wszystko było w najlepszym porządku, sobie oddają pełną sprawiedliwość, że postępowali zawsze zgodnie z przepisami, prawnie i poprawnie…
Jedni zarzucają drugim wszystko, uważają, że było okropnie. Drudzy nie mają sobie nic do zarzucenia, uważają, że było doskonale.
Wyrok jest odpowiedzią komu uwierzyli sędziowie przysięgli.
Karol Zbyszewski
„Prosto z Mostu”, nr 10, 1938.
Najnowsze komentarze