W wielu parafiach w Polsce obserwujemy obecnie zjawisko, które do niedawna jeszcze było całkowicie nieznane. Zwłaszcza na terenach uniwersyteckich często zobaczyć można plakaty zapowiadające wyjazd na kolejne spotkanie do Taizé. Czym jest wspólnota z Taizé i co oferuje młodym ludziom?
Bez wątpienia jest to współczesny fenomen, coś o czym wzmianki nie znajdziemy ani w Ewangeliach ani w Tradycji Kościoła. Czym więc jest wspólnota z Taizé? Jakie są jej cele? Niniejsze opracowanie stanowi odpowiedź na te pytania. Jeśli ktoś decyduje się na wyjazd do Taizé, powinien mieć pojęcie o miejscu, do którego się udaje i czego może się tam spodziewać.
Czym więc jest Taizé i jakie są cele tamtejszej wspólnoty? Taizé wywiera wielki wpływ na współczesny Kościół, o czym świadczą nie tylko plakaty informacyjne, pielgrzymki i spotkania organizowane przez ten ruch, ale też fakt, iż wedle samego papieża Benedykta XVI, pieśni wykonywane w Taizé niejednokrotnie rozbrzmiewały nawet w rzymskich bazylikach. Możemy więc zadać kolejne pytania: jaki jest skutek owych wpływów? Dokąd prowadzi to katolików, którzy angażują się w ten ruch? Jaki ma to wpływ na Kościół katolicki? I w końcu: czy katolikom rzeczywiście wolno uczestniczyć w spotkaniach w Taizé?
Ci, którzy jedynie słyszeli o Taizé i nie mają większej wiedzy o tym ruchu, powinni zapoznać się z jego historią. Zwolennicy Taizé podkreślają w swych materiałach fakt, iż nie stanowią oni w istocie ruchu, że Taizé nie jest organizacją czy jakimś „Kościołem”. Fundamentalna zasada wspólnoty z Taizé brzmi, że nie jest ona bynajmniej ruchem czy „Kościołem” i że osoby z nią związane powinny angażować się w pracę w obrębie swych własnych wspólnot wyznaniowych. Fakty mówią jednak coś wręcz przeciwnego.
Celowo lub nie, ludzie ci stanowią w istocie ruch oraz „Kościół”, zgodnie z grecką etymologią tego słowa – zwoływanie zgromadzenia. Faktem jest, że gromadzą oni swych zwolenników na modlitwę, podobnie jak to czyni Kościół. Faktem jest też, że rozpowszechniają informacje dotyczące własnej działalności, podobnie jak to czyni każdy inny ruch. Są więc bez wątpienia ruchem, organizacją, a nawet mają ambicje, by stać się czymś więcej niż Kościół.
Historia Taizé
Poniżej zostanie wyjaśnione, czym jest ów „Kościół” i jakie są jego ambicje. Zacznijmy jednak od przedstawienia krótkiej historii wspólnoty z Taizé. Jest ona nierozdzielnie związana z życiem jej założyciela, Rogera Schutza. Urodził się on w Szwajcarii jako najmłodsze z dziewięciorga dzieci pastora protestanckiego Charlesa Schutza oraz pochodzącej z Burgundii matki, wywodzącej się od hugenotów. W młodości był podobno bardzo gorliwym protestantem, a wskutek znajomości z wieloma katolikami, czuł pewien pociąg do katolicyzmu. Studiował teologię w Lozannie i Fryburgu, zgodnie z życzeniem i wolą swego ojca, który pragnął, by w przyszłości został pastorem protestanckim. Podczas II wojny światowej R. Schutz zaangażował się w działalność szwajcarskiego Ruchu Studentów Chrześcijańskich, należącego do Światowej Federacji Studentów Chrześcijańskich, międzywyznaniowego i ekumenicznego ruchu młodzieżowego, który stanowił prawdopodobnie później inspirację dla założenia wspólnoty z Taizé. W trakcie studiów oraz pod wpływem znajomych, zaczął doceniać wiele elementów katolicyzmu, między innymi monastyczny ideał życia wspólnotowego. Napisał również książki, w których bronił życia monastycznego jako całkowicie zgodnego z Pismem świętym. Podziwiał też liturgię Kościoła katolickiego. Poszukiwanie prawdy doprowadziło go nawet do uznania oraz zastosowania we własnym życiu celibatu. Był świadkiem niekończących się konfliktów wśród protestantów, które są skutkiem prywatnej interpretacji Pisma świętego. Pragnął położyć kres wszystkim tym różnicom i sporom pomiędzy różnymi denominacjami protestanckimi.
Z tego powodu od swych młodzieńczych lat angażował się w działalność licznych organizacji pan-chrześcijańskich, których celem było wypracowanie jakiegoś rodzaju jedności pomiędzy protestantami. W udzielonym pod koniec życia wywiadzie, wspominając motywy, które doprowadziły go do założenia własnej wspólnoty powiedział, że chodziło mu przede wszystkim o zasypanie podziałów między chrześcijanami: „Byłem zdumiony, widząc chrześcijan mówiących o Bogu miłości, a równocześnie marnotrawiących tak wiele energii na usprawiedliwianie swych sprzecznych wzajemnie poglądów. I powiedziałem sobie: czyż może być coś skuteczniejszego dla przepowiadania Chrystusa niż prowadzenie życia, w którym każdego kolejnego dnia dokonuje się konkretne pojednanie?”.
Tak więc już w latach studiów w jego umyśle zrodził się pomysł założenia wspólnoty, która koncentrowałaby się na pojednaniu między chrześcijanami, stanowiącej pomost pomiędzy wszelkiego rodzaju denominacjami. Celem było zminimalizowanie różnic, poprzez spotkanie i koncentrowanie się raczej na tym co łączy, niż na tym, co dzieli.
Podczas II wojny światowej (w 1940 roku) udał się do Francji, by nieść pomoc swej rozdartej wojną ojczyźnie. Nieopodal wielkiego klasztoru w Cluny, zniszczonego podczas rewolucji francuskiej, w małej miejscowości Taizé założył wówczas swą wspólnotę, od której wzięła ona później swą nazwę. Podczas wojny przyjmował uchodźców politycznych, wśród których było wielu skazanych na wygnanie Żydów. Po dwóch latach złożono na niego donos na policję i musiał uciekać do Genewy, gdzie spotkał kilku młodych mężczyzn, którzy czytali jego broszurę o życiu wspólnotowym i byli gotowi przyłączyć się do niego.
Po wojnie, tytułujący się już „bratem Rogerem”, Schutz pomagał niemieckim jeńcom wojennym przetrzymywanym w obozach nieopodal Taizé. Jego wspólnota liczyła siedmiu braci, którzy prowadzili skromne życie i w roku 1949 złożyli śluby celibatu oraz życia wspólnotowego. Wszyscy oni byli protestantami. W pewien sposób życie, jakie wybrali oraz złożone przez nich śluby, pozostawały w bezpośredniej sprzeczności z naukami Marcina Lutra, tak więc można by oczekiwać, że kolejnym logicznym krokiem będzie ich powrót na łono Kościoła katolickiego.
Jeśli czyta się biografię Rogera Schutza, nawet pisaną przez jego apologetów, nieuchronnie nasuwa się wniosek, że zwyczajne działanie łaski Bożej doprowadziłoby go ostatecznie do Kościoła katolickiego. Z pewnością miał on dobrą wolę, był szlachetny i gorliwy, prowadził życie na wzór katolickiego, benedyktyńskiego mnicha. Byłoby czymś naturalnym i logicznym, gdyby jego wspólnota stała się kolejnym zgromadzeniem zakonnym w ramach Kościoła katolickiego. By odnaleźć to, czego poszukiwał, potrzebował zaakceptować jedynie magisterium (nauczanie) oraz Tradycję Kościoła. Zgromadzenia zakonne niejednokrotnie zakładane były przez konwertytów, przykładem mogą być Misjonarze Ducha Świętego, których założył nawrócony z judaizmu syn rabina – czcigodny Jakub Libermann. Do zgromadzenia tego należał również abp Lefebvre.
Jednakże – i jest to być może najtragiczniejsze w historii Taizé – po II Soborze Watykańskim hierarchowie Kościoła nie chcieli nowych zgromadzeń zakonnych, ponieważ przyjęli inną perspektywę duszpasterską. Nie było już miejsca na konwersje i nawrócenia, ale jedynie na dialog. Biografowie stwierdzają jednoznacznie, że przed II Soborem Watykańskim członkowie tej wspólnoty pragnęli porzucić swe błędy i prosili o przyjęcie do Kościoła katolickiego. Wówczas jednak otrzymali od jego władz następującą odpowiedź: „Nie. Poczekajcie. Po soborze staniecie się mostem pomiędzy katolikami a protestantami”. A zatem odmówiono im powrotu do Kościoła, ponieważ jego władze nie chciały, by stali się katolikami. Mieli być rodzajem mostu pomiędzy katolikami a protestantami.
Odpowiedź ta oznaczała, że hierarchowie ci pragnęli czegoś innego niż Kościół katolicki, czegoś „mniej inkluzywnego” czy też „szerszego” i jak napisali – „nie związanego z żadną tożsamością wyznaniową”. Zamiast starać się o jedność chrześcijan, poprzez włączanie odłączonych synów do owczarni Chrystusowej, zapragnęli stworzyć nowy rodzaj owczarni, która skupiałaby w sobie chrześcijan wszystkich denominacji. Zamiast obdarzyć wspólnotę z Taizé łaską przynależności do Mistycznego Ciała Chrystusa – do Kościoła katolickiego – sprawili, iż stała się ona elementem nowego planu oraz nowej wizji, który według ich własnych słów „uwzględniałby bardziej autentyczną wizję pojednania wszystkich denominacji”.
Problem doktrynalny
Tak więc po II Soborze Watykańskim wspólnota z Taizé rozpoczęła swą nową misję. Stając się stopniowo coraz bardziej wpływową, zaczęła pracować nie dla Kościoła katolickiego, ale wykorzystywała jego autorytet dla realizacji nowej, ekumenicznej wizji wyrażonej przez Vaticanum II. Niestety, ta nowa, ekumeniczna wizja, nie jest katolicka, więc nie prowadzi innowierców do Kościoła katolickiego. Co więcej, zarówno w swej genezie jak i skutkach, jest ona w istocie antykatolicka, a nawet destrukcyjna dla religii w ogóle.
Jak to? – można by zapytać. Czyż sam Zbawiciel nie modlił się, aby wszyscy Jego uczniowie stanowili jedno, jak jedno stanowi On sam ze swym Ojcem? Czyż nie powinniśmy koncentrować się raczej na tym, co nas łączy, niż na tym, co dzieli? Co jest złego w istnieniu międzywyznaniowej wspólnoty, w której wszyscy żyją w zgodzie, bez waśni i żadnych barier? Co dobrego wynika z uwypuklania wszystkich tych różnic wiary – czy nie moglibyśmy po prostu zapomnieć o tym i iść naprzód? Co złego jest w tej wizji ekumenizmu?
Zastanówmy się jednak nad całą tą koncepcją wspólnoty międzywyznaniowej i zobaczmy, co ona za sobą pociąga. Zgodnie z ideą ekumenizmu, rodzaj ludzki, a zwłaszcza chrześcijanie, powinni stanowić jedno, a wszelkie podziały, jakie miały miejsce w historii, zwłaszcza podziały w obrębie chrześcijaństwa, stanowią wielkie zgorszenie zarówno dla tych, którzy chrześcijanami nie są, jak i dla samych chrześcijan. Według brata Rogera oraz ludzi mających podobne do jego poglądów, ów brak jedności czy też podziały między chrześcijanami, stanowią przeszkodę w głoszeniu Ewangelii.
Cóż, nie ulega wątpliwości że nasz Pan i Zbawiciel Jezus Chrystus pragnął, by Jego Kościół był jeden – i rzeczywiście ustanowił dla nas jeden Kościół: „Ty jesteś Piotr – Opoka i na Opoce tej zbuduję Kościół Mój” (Mt 16, 18). Zwróćmy uwagę, że Chrystus Pan mówi tu o jednej opoce – w liczbie pojedynczej oraz o jednym Kościele. Pan Jezus modlił się również za swych Apostołów, by stanowili jedno, podobnie jak jedno stanowi On sam ze swym Ojcem niebieskim: „Nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał. I także chwałę, którą Mi dałeś, przekazałem im, aby stanowili jedno, tak jak My jedno stanowimy” (J 17, 20–22).
Chrystus Pan podkreśla w sposób szczególny, że mogą oni stanowić jedno jedynie ze względu na swą wiarę oraz dzięki zjednoczeniu z Nim samym. Zbawiciel mówi również o tych, którzy nie uwierzą w Niego i nie będą mieli udziału z Nim, ale zostaną wrzuceni w ogień wieczny. Stwierdza też, że ten kto nie wierzy, już został potępiony (Mk 16, 16). Tak więc widzimy, że istnieje pewien naturalny podział na wierzących i niewierzących, na tych, którzy otrzymają życie wieczne oraz tych, którzy zostaną potępieni. Podział na tych, którzy wchodzą do życia wiecznego oraz tych, którzy są odrzuceni i potępieni, ma fundamentalne znaczenie dla samej idei chrześcijaństwa.
Zbawiciel nie obiecał bynajmniej, że wszyscy, którzy będą Go podziwiać lub naśladować, będą Mu prawdziwie wierni. Co więcej, powiedział nawet, że nie wszyscy spośród tych, którzy mówią „Panie, Panie”, wejdą do królestwa niebieskiego, ale tylko ci, który „pełnią wolę Jego Ojca, który jest w niebie” (Mt 7, 21). Zbawiciel zaręcza wręcz, że pojawią się zgorszenia, że są one de facto czymś koniecznym dla rodzaju ludzkiego: „Biada światu z powodu zgorszeń! Muszą wprawdzie przyjść zgorszenia, lecz biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie” (Mt 18, 7).
Chrystus Pan zapowiedział, że będą istniały między ludźmi podziały, jako naturalna konsekwencja dokonywanych przez nich wyborów. Co więcej, zapowiedział nawet, że podziały te pojawią się wewnątrz rodzin: „Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro będzie rozdwojonych w jednym domu: troje stanie przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej” (Łk 12, 51–53).
Tak więc Pan Jezus mówi jasno, iż nie przyszedł, by dać nam ziemski pokój, ale raczej by przynieść rodzajowi ludzkiemu pokój z Bogiem: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję” (J 14, 27). Mówi nawet bardziej jeszcze jednoznacznie, że nie modli się za świat, ale jedynie za tych, którzy wierzą w Niego: „Ja za nimi proszę, nie proszę za światem, ale za tymi, których Mi dałeś, ponieważ są Twoimi” (J 17, 9).
Wszelkie inicjatywy na rzecz ziemskiego pokoju z konieczności skazane są na niepowodzenie, jako że sam Chrystus nie pragnie go i nie modli się o niego. Pismo święte stwierdza nawet, że żywot człowieka na ziemi jest bojowaniem (Hi 7, 1), jest wojną toczoną przez diabła przeciwko duszom, które pragną uratować się w dzień sądu. Jedynym prawdziwym pokojem jest ten, jaki daje Chrystus: pokój pochodzący ze zwycięstwa nad światem, ciałem oraz szatanem. Również św. Paweł powtarza to nauczanie Zbawiciela, pisząc, iż pomiędzy chrześcijanami pojawią się herezje oraz rozłamy. Co więcej – stwierdza nawet, iż jest to czymś koniecznym: „Zresztą nawet muszą być wśród was rozdarcia, żeby się okazało, którzy są wypróbowani” (1 Kor 11, 19). Prawda – z samej definicji – wyklucza wszelki błąd, tak więc przez sam fakt, iż ktoś głosi prawdę, musi odrzucać błąd i fałsz.
Chrześcijanin nie ma być przyjacielem świata, gdyż sam Chrystus Pan nie wstawia się za światem, ani nie szuka z nim przyjaźni. Święty Jakub pisze: „Cudzołożnicy, czy nie wiecie, że przyjaźń ze światem jest nieprzyjaźnią z Bogiem? Jeżeli więc ktoś zamierzałby być przyjacielem świata, staje się nieprzyjacielem Boga” (Jk 4, 4).
Tak więc widzimy, że fundamentalna teza ruchu ekumenicznego, owo dążenie do zjednoczenia wszystkich ludzi w pokoju, musi być nieuchronnie skazana na niepowodzenie i nigdy nie urzeczywistni się. Po prostu, nie jest to nauka Chrystusa Pana. On sam niczego takiego nie obiecywał. Zbawiciel zapowiedział wiernym prześladowania i cierpienia, jakie będą musieli ponosić dla Jego Imienia. Zbawienia dostępujemy jedynie przez krzyż, a nie dzięki jakiemuś nieokreślonemu pokojowi. Nawet sam zdrowy rozsądek podpowiada nam, że nie da się zadowolić wszystkich ludzi równocześnie. Żaden człowiek nie jest doskonały, dlatego między ludźmi z konieczności muszą pojawiać się różnego rodzaju podziały.
Pan-chrześcijaństwo
A jednak mógłby ktoś powiedzieć, że Chrystus Pan prawdziwie obiecywał pokój swym uczniom i modlił się z Apostołami, by pozostali oni zjednoczeni tak, jak On sam zjednoczony jest z Ojcem (J 17, 21). Podobnie św. Paweł pisze, że Mistyczne Ciało Chrystusa również musi być utrzymywane w jedności przez miłość – „by nie było rozdwojenia w ciele, lecz żeby poszczególne członki troszczyły się o siebie nawzajem” (1 Kor 12, 25). Zbawiciel mówi, że cechą rozpoznawczą Jego uczniów jest właśnie wzajemna miłość: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13, 35). Wydawać by się mogło więc, iż winniśmy nieustannie starać się o umacnianie więzi jedności pomiędzy uczniami Chrystusa. Jeśli pokój na świecie jest niemożliwy, czy nie może on istnieć przynajmniej między chrześcijanami?
Główna zasada wspólnoty z Taizé brzmi: podkreślajmy raczej to, co nas łączy, zamiast koncentrować się na tym, co nas dzieli. Budujmy wspólnie lepsze społeczeństwo, współpracując w tym co nas łączy, pomagajmy sobie wzajemnie stawać się coraz lepszymi wyznawcami religii, w których zostaliśmy wychowani. Na takiej właśnie naiwnej idei opiera się cała ta filozofia.
Mortalium animos
Wiemy jednak, że jeśli Bóg przemówił do nas – a możemy udowodnić, iż tak rzeczywiście było – naszym obowiązkiem jest okazywać posłuszeństwo Bożemu Objawieniu. Zbawiciel założył swój Kościół właśnie po to, by zjednoczyć wszystkie dusze pod swym panowaniem – a Kościół ten jest jeden. Cechę tę wyrażają szczególnie dobitnie słowa św. Pawła: „Jeden Pan, jedna wiara, jeden chrzest” (Ef 4, 5). Tak więc ci, którzy pragną być chrześcijanami, muszą stanowić część tego jednego Kościoła Chrystusowego. Muszą również wyznawać jedną wiarę, która pochodzi od Apostołów i podlegać tej samej władzy, o której Chrystus Pan mówi: „Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi. Lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał” (Łk 10, 16). Dlatego właśnie człowiek, który odłącza się od Kościoła, gardzi jasno wyrażoną wolą Zbawiciela i w istocie przestaje być chrześcijaninem – nawet jeśli w dalszym ciągu sam tak się określa.
Nie można twierdzić, by Kościół katolicki oraz chrześcijanie nie należący do niego, mieli ze sobą coś wspólnego – poza pewnymi bardzo powierzchownymi cechami. Z samej definicji protestant różni się od członków Kościoła tym, iż zachowuje swe własne zdanie w kwestiach wiary. Jest protestantem nie dlatego, że ma coś wspólnego z Kościołem, ale dlatego że pragnie się od niego odłączyć, odseparować. Nikt jednak nie dostępuje zbawienia poprzez wiarę w swe własne opinie, ale jedynie wówczas, gdy wiara jego zgodna jest z tym, co przekazał nam nasz Pan i Zbawiciel Jezus Chrystus. Co więcej, różnice zapatrywań pomiędzy różnymi sektami są tak liczne, iż nie sposób przyjąć ich wszystkich równocześnie bez zanegowania zasady niesprzeczności. Dla przykładu: katolicy wierzą w siedem sakramentów, jednak w przypadku denominacji protestanckich każda grupa uznaje inną ich liczbę, a niekiedy neguje je w ogóle.
Budowa lepszego społeczeństwa, czy nawet poszukiwanie wzajemnego zrozumienia, wymaga budowania na jasnych i konkretnych prawdach. Na przykład na bardzo praktycznych kwestiach, jak choćby to, co będziemy robili w niedzielę, zależy całkowicie od naszych osobistych przekonań. Dla katolików jest to dzień, w którym należy powstrzymać się od pracy i iść na Mszę świętą. Wyznawcy różnych denominacji i sekt często nie wierzą w ogóle w Mszę, a niektórzy z nich za dzień odpoczynku uważają sobotę. Jak zatem można zbudować coś spójnego wobec tak sprzecznych przekonań odnośnie do obowiązków moralnych?
Nie można też twierdzić, że pewne prawdy wiary są ważniejsze od innych. Nie można jedne prawdy wiary zawsze stosować w życiu, a inne lekceważyć. Kto miałby decydować, co jest bardziej, a co mniej ważne? A co istotne: czy ktoś dał człowiekowi władzę rozstrzygania o ich znaczeniu? Jeśli usunie się Magisterium Kościoła, które posiada dane mu przez Boga upoważnienie do nauczania i sądzenia, pozostanie jedynie anarchia, prowadząca do kolejnych podziałów. Z samej swej natury Taizé nie działa więc na rzecz żadnej jedności. Prawda jest wręcz przeciwna, ta wspólnota promuje wszelkie rodzaje podziałów i wypaczeń prawdziwego nauczania Chrystusa Pana.
Jedynym sposobem, by zaakceptować tę zasadę o różnych stopniach znaczenia doktrynalnego, innymi słowy tezę, iż jedne prawdy wiary są ważniejsze niż inne i możemy dowolnie między nimi wybierać, byłoby uznanie, że wszystkie te doktryny pochodzą tak naprawdę od człowieka i dlatego każdy może je traktować wedle swej woli. Oznaczałoby to, że wszystkie doktryny wspólnot chrześcijańskich nie pochodzą w istocie od Chrystusa, ale są wytworem ludzkim. W konsekwencji za opinię ludzką trzeba by uznać nawet doktrynę katolicką. Gdyby była to prawda, musielibyśmy przyznać, iż obietnica Zbawiciela, iż Jego słowa nie przeminą, że bramy piekielne nie przemogą Jego Kościoła, nie spełniła się.
Sama idea jednoczenia różnych denominacji jest niesłychanie destrukcyjna dla całej religii chrześcijańskiej. W istocie niewiele różni się to od ateizmu, który również twierdzi, iż wszystkie wyznania są w istocie wytworami ludzkimi. Jest nawet czymś gorszym od ateizmu, prowadzi bowiem do pewnego rodzaju schizofrenii i usiłowania godzenia ze sobą opinii całkowicie się wykluczających. Jest to wręcz rodzaj choroby umysłowej. Jak bowiem inaczej określić moglibyśmy usiłowanie traktowania każdej opinii jako prawdziwej czy przypisywanie sobie autorytetu samego Boga i decydowanie w co należy wierzyć a w co nie?
Konsekwencje moralne
Zastanówmy się jednak nad kwestią jeszcze bardziej praktyczną: czy katolicy mogą uczestniczyć w spotkaniach organizowanych przez wspólnotę z Taizé oraz promować w jakikolwiek sposób jej działalność? Po pierwsze, zaznaczyć trzeba, że nawet jeśli dałoby się powiedzieć coś dobrego o praktykach, modlitwach czy muzyce wspólnoty z Taizé, nie oznaczałoby to jeszcze, iż są to praktyki odpowiednie dla katolików. Fakt, iż wspólnota ta chwalona była przez kilku papieży, nie oznacza jeszcze, że jej praktyki są katolickie.
Powinniśmy również powiedzieć wyraźnie, że wspólnota z Taizé nie jest formalnie w jedności z Kościołem katolickim ani z papieżem. Co więcej, nie ma wcale takiej intencji. W istocie członkowie jej podkreślają z dumą fakt, że nie są związani z żadną konfesją – uczynili z tego niejako swą cechę charakterystyczną. Brat Roger zawsze utrzymywał, iż nigdy nie porzucił wiary protestanckiej i nigdy nie uważał się za członka Kościoła katolickiego.
Kodeks Prawa Kanonicznego jasno przedstawia nam obowiązki katolika. Kanon 210 stwierdza, że „wszyscy wierni chrześcijanie muszą starać się prowadzić święte życie oraz przyczyniać się do wzrostu Kościoła oraz jego nieustannego uświęcenia, stosownie do swego stanu życia”. Tak więc uczniom Chrystusa nie każe się działać na rzecz budowy jakiegoś mętnego i bliżej nieokreślonego „chrześcijaństwa”, ale pracować dla wzrostu Kościoła. Królestwem Bożym jest Kościół – jeden i katolicki. Mamy więc obowiązek pracować dla wzrostu Kościoła katolickiego – przez osobisty przykład i cnotliwe życie.
Nie sposób zrozumieć, w jaki sposób angażowanie się w promowanie bezwyznaniowego, ekumenicznego ruchu miałoby prowadzić do wzrostu Kościoła katolickiego? Taizé świadomie unika wszelkich więzów konfesyjnych i nie stara się o formalną jedność z Kościołem. Musimy też pamiętać, że mamy obowiązek (oraz prawo) zdobywać coraz lepszą znajomość doktryny chrześcijańskiej, a nawet bronić jej publicznie stosownie do naszego stanu życia. Jak jednak można twierdzić, że żyje się wedle doktryny katolickiej oraz głosi się ją i broni, jeśli równocześnie należy się do organizacji, która celowo stara się pomniejszać znaczenie specyficznie katolickich prawd wiary?
Zwłaszcza kapłani mają obowiązek nauczania wiary katolickiej w całej jej integralności, a nie jedynie tych jej punktów, które osobiście uważają za ważne. Trzeba też zauważyć, że pomijanie pewnych elementów doktryny, które mogłyby być „kłopotliwe i trudne do przyjęcia” dla innych, jest po prostu nieuczciwością. Z pewnością roztropność duszpasterska wymaga stopniowego doprowadzania innych do przyjęcia całego depozytu wiary, podobnie jak nauczyciel musi do pewnego stopnia dostosować się do zdolności pojmowania swych uczniów – jednak pomijanie pewnych elementów doktryny całkowicie oznaczałoby poważne zaniedbanie obowiązku. Nie można osładzać prawd wiary ani wynikających z niej obowiązków. Rzeczywistość jest nauczycielem bardzo konkretnym i stanowczym.
Dla przykładu: brak mówienia grzesznikom o konieczności korzystania z sakramentu pokuty, z tego jedynie powodu, iż mogłoby to „urazić ich sumienie” przypomina postępowanie nauczyciela fizyki, który nie nauczałby o grawitacji, ponieważ ludzie mogliby upaść i zrobić sobie krzywdę. To właśnie dzięki nauczaniu ważnych i częstokroć trudnych prawd dusze ratowane są przed katastrofą.
Duszpasterze mają obowiązek nauczać wiary katolickiej, a nie głosić jakieś mętne pan-chrześcijaństwo. Materiały oraz modlitwy wspólnoty z Taizé są ze swej natury mętne, dwuznaczne i redagowane w taki sposób, by unikać promowania jakiejś konkretnej denominacji, a zwłaszcza wiary katolickiej. W istocie w szczególny sposób starają się one nie promować właśnie katolicyzmu. W rzeczywistości wspólnota z Taizé nie różni się niczym od innych grup protestanckich, które poszukują jedności innej niż ta, która bierze się z wyznawania jedynej prawdziwej wiary.
Tak więc zachęcanie ludzi do wyjazdów do Taizé jest de facto zachęcaniem ich, by stali się protestantami. Oznacza to zachęcanie do ignorowania dogmatów wiary, których wyznawanie konieczne jest do zbawienia; nakłanianie do budowania życia duchowego bez prawdy. Kiedy próbujemy budować życie duchowe bez dogmatów, w najlepszym razie grozi nam popadnięcie w sentymentalizm, w najgorszym zaś w prawdziwy obłęd.
Nie można stać się świętym ignorując równocześnie kwestie doktrynalne. Wszystko, co uważamy za dobre, pozostaje w relacji do pewnych norm czy standardów wiary – to nasza wiara stanowi fundament dla naszych czynów i to nasza wiara jest początkiem naszego usprawiedliwienia. Traktowanie wszystkich wyznań jednakowo oznacza de facto zanegowanie samego pojęcia prawdy. Gdyby uznać, że wszystkie religie, głosząc rozmaite tezy, często ze sobą sprzeczne, są prawdziwe, wówczas prawda jako taka nie istniałaby, byłaby pojęciem pozbawionym jakiegokolwiek sensu i znaczenia.
Kiedy czyta się świadectwa ludzi, którzy byli w Taizé, uderzają w nich przede wszystkim dwa fakty. Często mówią oni o prostocie życia, o warunkach biwakowych i bezpośrednich kontaktach z innymi ludźmi. Samo w sobie nie jest to złe i częstokroć ludzie uważają, że odbywają w ten sposób jakieś ćwiczenia duchowe, podczas gdy w rzeczywistości odrywają się jedynie na jakiś czas od telewizorów i mają trochę czasu na rozmyślanie w ciszy i milczeniu. Już samo to mogłoby przynieść wielką korzyść współczesnej młodzieży, której codzienne życie toczy się w nieustannym hałasie i koncentruje się na rzeczach powierzchownych. Musimy jednak jasno powiedzieć, że nie jest to ani duchowość, ani nawet jej początki. Jest to po prostu oderwanie się od zgiełku i prowadzenie bardziej ludzkiego życia przez kilka kolejnych dni.
Można by argumentować, że każda prawdziwa pielgrzymka przynosi te same zbawienne skutki, pozwalając na głębszy kontakt z rzeczywistością. Niebezpieczeństwo Taizé polega na tym, że przedstawia ono sam powrót do natury jako rodzaj doświadczenia religijnego. Jest to fałsz. Powrót człowieka do życia bardziej zgodnego z naturą jest z pewnością czymś wspaniałym, niekoniecznie zbliża go jednak do Boga. Wielu bałwochwalców jest równocześnie miłośnikami natury.
Inną rzeczą, o której wspominają wszyscy będący w Taizé, są wykonywane tam pieśni. To właśnie dzięki nim wspólnota ta zyskała w znacznym stopniu swą popularność oraz wpływy. Co jednak ciekawe, jeśli wejdzie się na stronę internetową Taizé i posłucha tych śpiewów, odkryje się, że 90 proc. z nich wykonywanych jest po łacinie. W większości oparte są one na chorałach gregoriańskich, czyli na śpiewie Kościoła katolickiego. Wiele z nich skomponowanych zostało w stylu XVI-wiecznej muzyki sakralnej. W wielu przypadkach można by mówić nawet o plagiatach – choć autorzy dostosowali te śpiewy w taki sposób, by stały się one bardzie przystępne dla ucha współczesnego człowieka. Trzeba też zauważyć, że brat Alois, jeden z głównych aranżerów tej muzyki, przed dołączeniem do wspólnoty z Taizé był katolikiem.
To naprawdę przygnębiające, że dzisiejsza młodzież musi udawać się do Taizé, by słuchać muzyki, która jeszcze zaledwie 50 lat temu rozbrzmiewała we wszystkich katolickich kościołach. Obecnie w naszych świątyniach wykonywane są prostackie i banalne kompozycje, mające mało wspólnego z sacrum. Nic więc dziwnego, że młodzi ulegają urokowi wykonywanych w Taizé pieśni i znajdują w nich pewien rodzaj pokarmu duchowego. Dla tych dusz, zmuszonych do życia na co dzień w jałowej atmosferze nowej Mszy, może to rzeczywiście stanowić pewien urok.
Istnieje legenda o fleciście z Hameln, który swą muzyką ściągnął zgubę na młodzież swego miasta. Istnieje też mit o Orfeuszu, który potrafił oczarować całe stworzenie swą muzyką. Nie ulega wątpliwości, iż muzyka wywiera potężny wpływ na psychikę ludzką. Chorał gregoriański posiada wielką siłę oddziaływania, a polifonia sakralna towarzyszyła liturgii katolickiej przez wiele stuleci. Gdyby przywrócono jej należne miejsce, młodzi nie musieliby podążać za fletnistą nad przepaść dezorientacji doktrynalnej i łatwo byłoby wyprowadzić ją z mroków ignorancji oraz błędu.
Wiele osób, które były w Taizé, wspomina również o tym, iż doświadczyły tam „większej potrzeby poszukiwania i zawierzenia”,co w praktyce zupełnie nic nie oznacza. Przez sam fakt, iż wspólnota ta pragnie być międzywyznaniowa, wyklucza ona jakiekolwiek poszukiwanie głębszego zrozumienia prawd wiary, proponując zamiast tego nieokreślone i niejasne pojęcie ufności i zawierzenia. Ludzie opuszczają Taizé pełni chwilowego entuzjazmu, jednak bez jasnego wyobrażenia o własnych obowiązkach religijnych. Ich euforia szybko znika lub wykorzystywana jest dla różnych, niejednoznacznych celów.
Ostatnią cechą Taizé, zdecydowanie niekatolicką, jest dokonujące się tam stale nadużycie: udzielanie Komunii św. niekatolikom. Zgodnie z panującą tam praktyką, w niedzielę Komunia św. udzielana jest każdemu, bez względu na wyznanie, kto wierzy, iż obecne są w niej Ciało i Krew Pańska. Jednak wszystkie wyznania chrześcijańskie mają całkowicie różne rozumienie Komunii. Anglikanie postrzegają ją po prostu jako symbol, luteranie uważają, że Chrystus obecny jest wraz z chlebem i winem itd.
Twierdzi się w Taizé, że papież zezwolił na tę praktykę w 1986 roku. Jednak jest faktem, że sam papież osobiście wyraźnie zakazał jej w dokumencie Redemptoris Sacramentum. Bracia z Taizé podkreślają też, że Msza sprawowana jest zwłaszcza dla pielgrzymów z krajów Europy Wschodniej, którzy byliby sfrustrowani, gdyby w niedzielę nie mogli w niej uczestniczyć. Jeśli jednak jest to Msza, należy podczas niej przestrzegać katolickiej dyscypliny sakramentalnej. Rażące lekceważenie przez wspólnotę Taizé zakazu communicatio in sacris to, niestety, jedno z wielu nadużyć, jakie mają w niej miejsce.
Konkluzja
Tak więc podsumowując, możemy bez wahania stwierdzić, że cały ruch Taizé nie jest w żaden sposób katolicki, nie respektuje doktryny Kościoła. Co więcej, nie ma on takiej intencji. Nie tylko praktykuje on indyferentyzm religijny, ale też czynnie go propaguje. W tej sytuacji katolikom absolutnie nie wolno angażować się w tego rodzaju inicjatywy. Taizé stanowi ogromne zagrożenie dla wiary katolickiej, promuje bowiem indyferentyzm religijny i w sposób świętokradczy udziela sakramentów. Co grosza, usiłując połączyć ze sobą wszystkie konfesje, propaguje w ten sposób rodzaj religijnej schizofrenii.
Wiele pisano o Taizé przy okazji uroczystości pogrzebowych Jana Pawła II, w których uczestniczył brat Roger, a nawet otrzymał Komunię św. z rąk ówczesnego kard. Ratzingera. Niektórzy usprawiedliwiali to twierdząc, że przeszedł on potajemnie na katolicyzm. Jednak sam brat Roger natychmiast zdementował to, a jego wspólnota energicznie protestowała przeciwko tego rodzaju sugestiom. Wielu publicystów usiłowało dojść, jaką religię w istocie wyznawał Roger Schulz. Ostatecznie jednak jedynym nasuwającym się wnioskiem musi być to, że wyznawał on religię stworzoną przez siebie samego. Miał własną wizję religii, która niewiele miała wspólnego z tym, co nazywamy wiarą – odpowiadała ona jego własnym pragnieniom, a nie woli Boga.
Hinduiści mówią o tzw. karmie, będącej rodzajem poetyckiej sprawiedliwości, która przenika wszechświat i w pośredni sposób doprowadza wszystkie rzeczy do pierwotnego ładu. Nie ulega wątpliwości, że sprawiedliwość Boża działa niekiedy w sposób tajemniczy. Brat Roger zmarł w tragicznych okolicznościach, zasztyletowany przez chorą psychicznie kobietę cierpiącą na schizofrenię. Z pewnością nie był on winny jej choroby, jest jednak coś znamiennego w fakcie, iż człowiek nie zdający sobie sprawy ze swych czynów, odbiera życie innemu człowiekowi, który nie wie, kim w istocie jest. Dla duszy takiej możemy jedynie błagać Boga o miłosierdzie, gdyż faktem jest, iż został on wykorzystany przez hierarchię oraz skażony jej fałszywym ekumenizmem.
Pojednanie jest szlachetnym celem – a tym bardziej pojednanie całego rodzaju ludzkiego. Jest jednak tylko jedna Osoba, która może pojednać nas z Bogiem, a poprzez Boga ze wszystkimi innymi. Jest nią nasz Pan i Zbawiciel Jezus Chrystus. Jedynie przez wierność Jego nauce w całej jej integralności możemy dostąpić zbawienia. Nie w żaden inny sposób. Podziały między ludźmi mają jedno tylko źródło, a jest nim grzech. Jedynie poprzez sakramenty Chrystusa Pana grzechy te mogą zostać nam odpuszczone, a jedyną wspólnotą dającą zbawienie jest Kościół katolicki.
Nie może być prawdziwej jedności między ludźmi, dopóki wszystkie dusze, dzięki łasce samego Zbawiciela, nie będą zjednoczone z Kościołem. Nie mają żadnego sensu modlitwy o jakieś nieokreślone, naiwne i sentymentalne pojednanie, ani o jakiś rodzaj przyszłej, międzyludzkiej solidarności. Jest to nie tylko absurdalne, ale i destrukcyjne dla prawdy. Modlić trzeba się o nawrócenie grzeszników i heretyków oraz o powrót zagubionych dusz do owczarni Jezusa Chrystusa – Dobrego Pasterza, który jest drogą, prawdą i życiem.
Artykuł ukazał się w czasopiśmie “Zawsze Wierni” nr 1/2014
Pismo do nabycia: http://www.tedeum.pl/ oraz w salonach RUCHu i EMPIKu.
14 maja 2014 o 23:35
kompletne brednie – pewnie autor Chrystusa też wykluczył jako nie związanego z doktryną… Jesteście Państwo sektą a nie Kościołem…wstyd!