Niektórzy ludzie uważają tę opozycję stylów życia za pewnego rodzaju dylemat. W rzeczywistości w tzw. typie erudycyjnym dostrzegamy często silną wrodzoną niechęć do jakiegokolwiek rodzaju dyscypliny fizycznej; podobnie u wielu ludzi uprawiających sport, poczucie siły fizycznej sprzyja pogardzie dla tych znajdujących się w „wieżach z kości słoniowej”, którzy ograniczają się do książek i słownych potyczek uważając je za nieszkodliwe.
Te dwa style życia powinny być uważane za mylne oraz za owoce nowoczesnej dekadencji, ponieważ oba są obce heroicznej wizji ducha, która stanowił oś najlepszych Zachodnich tradycji klasycznych, a które, w kontekście obecnego odnawiania Włoch, zostały pomyślnie przywołane.
Ludzie zbyt często zapominają, że duchowość jest w istocie drogą życia i że jej kryterium nie składa się z poglądów, teorii i idei, które zostały zgromadzone w czyjejś głowie. Duchowość jest tak naprawdę tym, co skutecznie się urzeczywistniło i przełożyło na poczucie wyższości doświadczonej we wnętrzu przez duszę oraz szlachetną postawę, która jest wyrażona w ciele.
Z tej perspektywy istnieje możliwość docenienia dyscypliny, która choć może dotyczyć sił cielesnych, nie zacznie i nie skończy się wraz z nimi, ale stanie się natomiast środkiem przebudzenia żywej i organicznej duchowości. Jest to dyscyplina wyższego wewnętrznego charakteru.
U ascety, dyscyplina ta obecna jest, że tak powiem, w sposób negatywny; u bohatera zaś w pozytywny i afirmatywny, typowy dla Zachodniego świata. Wewnętrzne zwycięstwo nad najgłębszymi siłami ujawniającymi się w świadomości w okresie napięcia i śmiertelnego niebezpieczeństwa jest triumfem w sensie zewnętrznym, ale jest także oznaką zwycięstwa ducha przeciw samemu sobie oraz oznaką wewnętrznej transformacji. Stąd w starożytności aura świętości otaczała zarówno bohatera, jak i wtajemniczonego w religijny lub ezoteryczny ruch a heroiczne postacie były także uważane za symbol nieśmiertelności.
W nowoczesnej cywilizacji jednakże wszystko ciąży ku zdławieniu heroicznego odczuwania życia. Wszystko jest bardziej lub mniej zmechanizowane, zubożałe duchowo oraz zredukowane do rozważnego i uregulowanego powiązania istnień, które są ubogie i które utraciły swą samowystarczalność. Kontakt pomiędzy głębią człowieka a wolnymi siłami oraz siłami rzeczy i natury został zerwany; wielkomiejskie życie powoduje skamieniałość wszystkiego, skraca wszelki oddech oraz zatruwa każdą duchową „studnię”. Jakby tego było mało, tchórzliwe ideologie sprzyjają pogardzie dla tych wartości, które w innych czasach byłyby fundamentem bardziej racjonalnych i sensownych organizacji społecznych. W społeczeństwach starożytnych, szczyt hierarchii zajmowała kasta wojowniczej arystokracji, podczas gdy dzisiaj w pacyfistyczno-humanistycznych utopiach (zwłaszcza u Anglosasów) podejmuje się próby przedstawienia wojownika jako rodzaj anachronizmu oraz niebezpieczną i szkodliwą jednostkę, która pewnego dnia będzie korzystnie unieszkodliwiona w imię postępu.
Gdy owo zdławienie zostanie dokonane, wola heroiczna będzie szukała dalszego ujścia na zewnątrz sieci praktycznych korzyści, pasji i pragnień, zaś owa sieć będzie zacieśniać się coraz bardziej wraz z upływającym czasem: ekscytacja, którą sporty wywołują u naszych współczesnych jest jedynie tego wyrazem. Jednakże wola heroiczna musi być uczyniona samoświadomą oraz wyjść poza ograniczenia materializmu.
W walce przeciw wysokościom gór, działanie jest wreszcie wolne od wszystkich maszyn oraz od wszystkiego co bezpośrednio umniejsza człowieka oraz od absolutnego związku z rzeczami. W górze blisko nieba i lodowych szczelin – pośród ciszy i milczenia wielkości szczytów; w gwałtownie rozszalałych wichurach i burzach śnieżnych; wśród oślepiającej jaskrawości lodowców; lub pośród bezwzględnej i straszliwej wertykalności skalnych oblicz – możliwe jest ponowne przebudzenie (poprzez to, co początkowo może wydawać się jedynie wykorzystaniem ciała) symbolu przezwyciężenia, prawdziwie duchowego i męskiego światła oraz nawiązanie kontaktu z pierwotnymi siłami zaklętymi w kończynach ciała. Tym sposobem walka wspinającego się będzie więcej niż fizyczna a pomyślne zdobycie góry może doprowadzić do osiągnięcia czegoś nie będącego już zaledwie ludzkim. W starożytnych mitologiach górskie szczyty uważano za siedzibę bogów; jest to mit, ale jest to także alegoryczne wyrażenie rzeczywistej wiary zawsze mogącej się ożywić sub specie interioritatis.
W życiu – jak to zostało pokazane, od czasu Nietzschego, przez Simmela – ludzie posiadają dziwną i niemal niewiarygodną siłę osiągania pewnych egzystencjalnych wyżyn, na których „bardziej żyją” (mehr leben) bądź największej intensywności życia przemianowanego w coś „więcej niż życie” (mehr als leben). Na owych wyżynach, tak jak gdy ciepło przemienia się w światło, życie uwalnia się od samego siebie; nie w sensie śmierci indywidualności lub jakiegoś rodzaju mistycznej katastrofy, lecz w sensie transcendentnej afirmacji życia, w którym niepokój, nieskończone pragnienie, tęsknota i zmartwienie, poszukiwanie religijnej wiary, ludzkie wsparcia i cele, wszystko to ustępuje przed stanem spokoju. Istnieje coś większego niż życie, wewnątrz samego życia, a nie na zewnątrz niego. To heroiczne doświadczenie jest wartościowe i dobre samo w sobie, podczas gdy zwyczajne życie kierowane jest jedynie przez interesy, rzeczy zewnętrzne i ludzkie zwyczaje. Użyłem słowa doświadczenie, ponieważ stan ten nie jest powiązany z żadnym szczególnym prawem czy teorią (które zawsze są bezwartościowe i relatywne); przedstawia siebie raczej w najbardziej bezpośredni i niezaprzeczalny sposób, tak jak doświadczenia cierpienia i przyjemności.
Ten głęboki wymiar ducha, który uważa się za nieskończony, samoprzekraczający się i będący poza każdą manifestującą się rzeczywistością, jest na nowo przebudzony i jaśnieje w dal – mimo że nie całkiem świadomie – w obłędzie tych, którzy w rosnącej liczbie i bez szczególnego powodu, ośmielają się rzucać wyzwanie szczytom gór prowadzeni przez wolę, która zwycięża strach, wyczerpanie i prymitywne instynkty rozwagi i samozachowania.
Czując się pozostawionym jedynie samemu sobie, bez pomocy w beznadziejnej sytuacji, będąc zdanym tylko na własną siłę lub słabość, nie mogąc liczyć na nikogo innego jak tylko na siebie; wspinając się skała po skale, od uchwytu do uchwytu, grań po grani, nieubłaganie, godzina po godzinie; z poczuciem wysokości i bliskiego niebezpieczeństwa wokół; i wreszcie po surowym teście przywołania całej swojej samodyscypliny poczucie nieopisanego wyzwolenia solarnej samotności i ciszy; koniec zmagania, ujarzmienie lęków i ujawnienie się bezkresnego, jak okiem sięgnąć, horyzontu, podczas gdy wszystko inne leży w dole – w tym wszystkim można prawdziwie odnaleźć rzeczywistą możliwość oczyszczenia, przebudzenia, odrodzenia czegoś transcendentnego.
Nie ma znaczenia, że heroiczny symbolizm gór może jedynie być doświadczony przez garstkę ludzi. Gdy te znaczenia są należycie skupione, będą oni wpływowymi ludźmi. Nie jest prawdziwym alpinistą ten, kto nie jest zdolny doświadczyć górskiej wspinaczki, poza kilkoma okazjonalnymi przebłyskami, jako czegoś więcej niż jedynie sportu. Podobnie nie jest nim ten, kto nie przejawia, w oczach lub twarzy zaciemnionych przez odbicie słońca na śniegu, znaczenia rasy przetransformowanego poza to, co właściwe jest ludziom równin.
Na tej podstawie powinniśmy strzec gór przed zatruwającą inwazją turystów dążących do ich zdobycia poprzez budowanie swych „cywilizowanych” niegodziwych obozowisk. Nie nawiązuję jedynie do tych bojaźliwych młodzieńców, którzy przynosząc ze sobą popularność gór uciekają się do swojej próżności, przyziemnych miejskich nawyków (takich jak dyskoteki i korty tenisowe) i którzy snobistycznie eksponują nowy, pełen kolorów ekwipunek zakupiony w celu użycia tylko do pewnych niegroźnych spacerów po lesie. Nawiązuję także do tych, którzy szargają ciszę i nieskażone miejsca materializmem i banalnością czyli wyczynowym duchem i manią tego, co trudne i niezwyczajne, by ustanawiać nowe rekordy.
Góry wymagają czystości i prostoty, wymagają ascezy.
„O niebo ponade mną przeczyste! Głębokie! Świetlana przepaści! Ku tobie spozierającego, dreszcz boskich przejmuje mnie pożądań. W twą wyż siebie rzucić – oto m o j a głębia! W twą czystość siebie ukryć – oto m o j a niewinność! (…) A gdym samotny wędrował, c z e g ó ż łaknęła ma dusza po nocach i na ścieżkach swych błędnych? A gdym na góry się wspinał, k o g ó ż, jeśli nie ciebie, szukałem ja na górach? A wszystkie te moje wędrowania i po górach wędrówki – niedołęstwem były wszak one i wybiegiem niezaradnego: latać chciała jeynie wola ma cała, w c i e b i e oto wlecieć! [F. Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, tłum. W. Berent, Poznań 2000.]
To są słowa F. Nietzschego, filozofa, który głosił wolę mocy, napisane w odizolowanych górach Engadine. Dla niektórych ludzi, słowa te mogą być jednoznaczne z niczym więcej jak tylko z lirycznymi uniesieniami. Dla innych mogą zawierać zarówno gruntowne znaczenie heroicznej duchowej postawy, duchem której jest działanie, jak i dyscyplinę bezwzględnej samokontroli. Świątynią tego ducha jest pierwotny majestat szczytów, lodowce, szczeliny lodowe i bezkresny błękit nieba.
W tym kontekście górskie szczyty oraz wyżyny duchowe zbiegają się w jednej prostej, a nawet potężnej rzeczywistości.
Tutaj, gdzie istnieje jedynie niebo i czyste, wolne siły, dusza partycypuje w analogicznej czystości i wolności, a w ten sposób zaczyna się rozumieć czym tak naprawdę jest duch. Dusza uświadamia sobie to wszystko, a przed ciszą i triumfalną wielkością znikają wszelki sentymentalizm, utylitaryzm i ludzka retoryka. Tutaj, to co w świecie duszy ma charakter czystości, anonimowości i potęgi, odnajduje swój ekwiwalent w lodowych szczytach, pustyniach, stepach i oceanach. Doświadczamy tchnienia wszystkiego, co jest bezkresne niczym wewnętrzna siła wyzwolenia.
To tu, na górze, na owych szczytach, za którymi leży kolejna kraina – na podstawie podobnych doświadczeń – można prawdziwie dostrzec tajemnicę tego, czym jest imperium w najwyższym sensie tego słowa. Prawdziwa imperialna tradycja nie jest stworzona przez partykularne interesy, przez ograniczoną hegemonię czy przez „święte samolubstwo”; owa tradycja tworzy się tylko wtedy, gdy heroiczne powołanie budzi się jako nieodparta siła z góry i gdzie jest ożywiana przez wolę kontynuowania pochodu, przezwyciężania każdej materialnej lub racjonalnej przeszkody. To jest ostatecznie tajemnica każdego typu zdobywcy. Wielcy zdobywcy przeszłości zawsze uważali się za dzieci przeznaczenia, za zwiastunów siły, która musiała się zamanifestować i przed którą wszystko inne (poczynając na ich własnych jaźniach, preferencjach, przyjemnościach i spokoju) musiało być poświęcone. Tu na górze, wszystko to staje się oczywiste, bezpośrednie, naturalne. Milcząca wielkość owych dominujących wzgórz osiągana przy ryzyku wielkich niebezpieczeństw, wskazuje ciszę uniwersalnej akcji, akcji, która poprzez wojowniczą rasę rozpościera się po całym świecie z tą sama czystością, tym samym znaczeniem przeznaczenia i tymi samymi elementarnymi siłami jako wielkimi zdobywcami; stąd począwszy na płonącym jądrze jasność emanuje i rozświetla w dal.
Sądzę, że siła stojąca za cudem rzymskiego imperium nie różniła się od tego zupełnie. W milczącym przedpołudniowym blasku, powolne i bardzo wysoko ponad nami gromady jastrzębi przywołują symbol rzymskich legionów – orła – w jego najwyższej i najszlachetniejszej reprezentacji. Przypominają mi się także najjaskrawsze fragmenty pism Juliusza Cezara, w których nie ma śladów sentymentalizmu, elokwentnych komentarzy, echa subiektywności, ale raczej czyste przedstawienie faktów, prosty język opisujący rzeczy i wydarzenia oraz styl, który jest niczym błyszczący metal, tak jak militarne podboje tego legendarnego bohatera rzymskiego świata. Przypominam sobie także słowa przypisywane Konstancjuszowi Chlorusowi, słowa, które znacznie ujawniają ukryty i być może nieświadomy impuls rzymskiej ekspansji. Powiedziane jest, iż ów wojskowy przywódca, ucieleśniający tajemnicze tradycje, podróżował ze swymi legionami w tak odległe rejony jak Brytania nie tyle po to, by dokonywać militarnych wyczynów lub dla łupów, ale raczej aby odkryć miejsce, gdzie „światło nigdy nie gaśnie” oraz aby „podziwiać Ojca Bogów”, a przez to antycypować boski stan, który według starożytnego rzymskiego wierzenia czekał cesarzy i wodzów wojsk po ich śmierci. F. Nietzsche napisał: „Nasze życia i szczęście leżą za lodem, północą i śmiercią”.
Poprzez ten symbol i pod względem mrocznych obaw, tradycja ta prowadzi nas do zrozumienia ukrytego znaczenia tego, co można określić jako rzymski duch legionowy. Owe kohorty ludzi żelaza, nieczułych, zdolnych do każdej dyscypliny, rozpościerający się po świecie bez powodu, a nawet bez prawdziwie wyznaczonego celu, planu, ale raczej kierujący się transcendentnym impulsem. Poprzez podbój oraz uniwersalną realizację zdobywali dla Rzymu, odruchowo dostrzegali przepowiednie tego, co nie jest już ludzkie, aeternitas (wieczne), które bezpośrednio połączyło się ze starożytnym imperialnym symbolem Rzymu.
Tego rodzaju myśli przychodzą mi do głowy z dziwaczną siłą w tym czasie i w tym miejscu. I tak jak w nocy, z wysokiego miejsca, światła rozproszone w równinach mogą być widoczne wszystkie drogi do najodleglejszych horyzontów, podobnie co ujawnia się w moim umyśle to idea wyższej, niematerialnej jedności niewidzialnej maski wszystkich tych, którzy pomimo wszystko walczą w różnych częściach świata w tej samej bitwie, prowadzą tą samą rewoltę oraz są zwiastunami tej samej niematerialnej tradycji. Owe siły pojawiają się by się rozproszyć i wyizolować w świecie, a nawet są nieubłaganie powiązane przez wspólną esencję zmierzającą do zachowania absolutnego ideału imperium i dążenia do jego powrotu. Ujawni się to po tym, gdy ten cykl ciemnego wieku zakończy się, poprzez akcję będącą zarówno głęboką jak i niewidoczną z racji bycia często duchowym nasileniem nie odczuwanym przez ludzki niepokój, namiętności, kłamstwa, złudzenia i podziały. Owo nasilenie jest symbolizowane przez opanowanie i nieodpartą moc tego światła świecącego ponad lodowymi szczytami. Na tych wzgórzach symbole ożywają a głębokie znaczenia ujawniają się. Zawsze istnieją momenty (rzadko jakimi są, wciąż egzystują), w których fizyczne i metafizyczne elementy zbiegają się a zewnętrzność przylega do wnętrza tworząc zamknięty krąg: światło, które na chwilę wychodzi z tego, jest z pewnością światłem absolutnego życia.
Julius Evola
(tłum. z ang. Marek Rostkowski,
źródło: J. Evola, Meditations on the peaks: mountain climbing as a metaphor for the spiritual quest,
Rochester, Vermont 1998)
Tekst ukazał się w nr IV czasopisma „Reakcjonista”, które polecaliśmy na łamach portalu. Przedruk za zgodą Redakcji.
20 listopada 2013 o 16:01
Cóż, myślałem, że jesteście przynajmniej poważnym stowarzyszeniem. Przez tego, Evole muszę zmienić zdanie.
20 listopada 2013 o 19:19
Cóż, nie płaczemy z tego powodu.
21 listopada 2013 o 12:46
„Tego Evole”? Więcej szacunku dla ludzi, którym mógłbyś co najwyżej kawę parzyć, panie „poważny”, a teraz wynocha na poważne fora i strony prawicowych ścierwojadów.