„Decyzją władz zgromadzenia Księży Marianów ma zakaz wypowiadania się w mediach i publicznych wystąpień, do czasu gdy zbierze się rada prowincji i zdecyduje o jego dalszym losie” – taki komunikat usłyszeliśmy ostatnio z nośników medialnych. Dotyczył księdza Adama Bonieckiego, który zasłynął niedawno z bagatelizowania występków drącego Biblię „Nergala” (sugerował jakoby satanista przeszedł diametralną przemianę po zmaganiu z ciężką chorobą; jakiż musiał być jego zawód, gdy niedawno usłyszeliśmy o kolejnym obrazoburczym, antykatolickim zachowaniu Darskiego) i wyjątkowej empatii z jaką wypowiadał się o sejmowej awanturze wszczętej przez posłów Ruchu Palikota w celu usunięcia krzyża z Sali parlamentarnej.
Nasuwa się kilka refleksji dotyczącej tak samej decyzji, jak i jej medialnych reperkusji, czyli reakcji uczestników życia publicznego – tak przedstawicieli kleru, jak i osób świeckich.
Wśród znacznej części tych ostatnich zaobserwowaliśmy niezwykle charakterystyczną postawę przywdziewania się w szaty obrońców Kościoła przez osoby, które zazwyczaj nie chciały mieć z nim nic wspólnego. Nagle zaczęły dbać o wizerunek Kościoła i przekonywać, jak wielkie straty niesie ze sobą ograniczanie możliwości wypowiedzi takich księży jak Boniecki. Jednocześnie posypały się tradycyjne gromy, sugerujące, iż kler po raz kolejny ogranicza wolność słowa.
„Boże, chroń mnie przed moim przyjaciółmi, przed wrogami obronię się sam” – chciałoby się rzec słysząc Joannę Senyszyn, Monikę Olejnik czy publicystów „Tygodnika Powszechnego” utyskujących nad niepowetowanymi stratami, wypływającymi rzekomo z faktu ograniczenia możliwości wypowiadania się przez księdza.
Mimo swoistego antyklerykalnego huraganu, jaki przeszedł w ostatnim czasie przez Polskę, ludzie ci mają w sobie na tyle inteligencji i sprytu, by rozumieć, że bezpośredni atak na Kościół nie uzyska wystarczającej społecznej akceptacji. Starają się więc Kościół „podkopywać”, serwując mu pstryczki w nos i kopniaki w kostkę.
To nawiązanie do klasycznej retoryki „Gazety Wyborczej”, która wiedząc, że w takim kraju jak Polska bezpośrednia ofensywa wymierzona w katolicyzm okaże się nieskuteczna, próbowała tworzyć rozmaite podziały, operując – najogólniej rzecz biorąc – rozróżnieniem Kościoła „otwartego” oraz Kościoła „zaściankowego”, „fundamentalistycznego” etc. Tak skonstruowany dualizm w praktyce oznaczał np. wskazywanie na niezgodność działań biskupów z postawą „polskiego papieża”, jakoby bliskiego Kościołowi „otwartemu” (tu pojawiały się wspomnienia o dobrych relacjach Jana Pawła II z Michnikiem), a także choćby wspieranie księży o poglądach bliskich Bonieckiemu przeciwko innym odłamom poglądowym Kościoła. Swoją rolę odgrywały też oczywiście „katolickie” dodatki do „Gazety”, typu „Arka Noego”. Idea była prosta – Kościoła nie można wyeliminować z dyskursu, więc trzeba go „reformować”, promując w jego obrębie bliskie sobie idee.
Można to nazwać kolejnym „przerzutem” po „teologii wyzwolenia”, również próbującej adaptować kościelny przekaz na swoją modłę, z tym że w tym przypadku – marksistowską.
Wspiera się księży, którzy po przejściu „długiej duchowej drogi wewnętrznych przemian” zdecydowali się na porzucenie habitu (jakby nie dostrzegając w takim działaniu głębokiej porażki obranej uprzednio drogi życiowej). Wspiera się księży, którzy będąc wewnątrz Kościoła krytykują go. Co znamienne – w momencie, gdy ich związki z Kościołem stają się jedynie „głosem przeszłości”, idą oni w odstawkę. „Salonowi” potrzebni są członkowie Kościoła, którzy opowiadają się przeciwko decyzjom hierarchii. Istnienie „wewnętrznego wroga” znacznie skuteczniej legitymizuje bowiem jego dążenia. Co innego jak krytykiem jest ktoś z zewnątrz, np. otwarty antyklerykał, co innego zaś jak kontestatorem zostaje osoba, która wszystko widzi „od środka”.
Stąd bierze się powstanie medialnego frontu obrony księdza Bonieckiego. Czemu uważam artykułowane przez jego emisariuszy tezy za nieszczere?
Dlatego, że wbrew deklaracjom dbałości o „reformę polskiego katolicyzmu” wspierają tak naprawdę zawsze siły, które są mu w mniejszym lub większym stopniu nieprzyjazne, a gdy pojawia się konieczność obrony chociażby „katolickiego minimum”, czyli oczywistych i niekwestionowanych dogmatów, chowające głowę w piasek bądź też krytykujące również te ostatnie.
Co więcej, rzeczywistość pokazuje, że to religie stojące na straży swoich dogmatów i bezkompromisowe przyciągają w dzisiejszych czasach więcej ludzi. Cóż bowiem za satysfakcja z przynależności do instytucji broniącej wartości, skoro te wartości przestają być dla niej ważne lub też stają się coraz bardziej „rozmyte”? Wówczas równie dobrze można przynależeć do Klubu Przyjaciół Brydża czy Koła Miłośników Wyścigów Konnych.
Ponadto, co niemniej istotne, Kościół nie jest partią polityczną, by się „reformować” w celu zdobycia poparcia.
Osoby, o których mówię przyjmują skrajnie zlaicyzowaną wizję świata, według której na wszystko powinny rzutować „dogmaty” wszechwładnej demokracji liberalnej. Wskutek powyższego nie są w stanie zrozumieć struktury opartej o hierarchię i autorytet, jaką jest Kościół katolicki. Nie pojmują, że Kościół reprezentuje pewien kodeks wartości, które zostały ustalone przed wiekami i nie są przedmiotem dyskusji, zaś jego przedstawiciele, głoszący tezy niezgodne z nauczaniem mają dezorientujący wpływ na wiernych.
Jednak, co ciekawe, nawet gdyby przyjąć zasady demokracji w odniesieniu do Kościoła, również w zakazie wypowiadania się zastosowanemu wobec księdza nie ma nic nadzwyczajnego. Czym innym jest bowiem dyscyplina partyjna, którą stosują kluby parlamentarne, a która ostatnio – niestety – zaczęła dotyczyć również kwestii sumienia?
Jednocześnie, przynależność do Kościoła jest dobrowolna, a ksiądz Boniecki podejmując decyzję o zostaniu księdzem przyjął obowiązujące w nim zasady, tzn. np. możliwość ograniczenia swobody jego wypowiedzi (tak, ograniczenia właśnie; w „Tygodniku Powszechnym”, jak wynika z doniesień, ksiądz wciąż może publikować).
Co charakterystyczne, równie przepełniona hipokryzją jak rzekoma dbałość o stan współczesnego Kościoła jest deklarowana troska o „wolność słowa”. Pomijam nawet fakt, iż wynoszony przez demoliberałów na ołtarze w praktyce oznacza, że „Kościołowi od państwa wara, ale jak coś w działaniu kleru się nie spodoba, to wskazana jest interwencja”. Innymi słowy, pomijam to, że owa oklepana i klasyczna formuła traktowana jest niezwykle wybiórczo.
Ważne wydaje mi się to, iż w istocie nie o żadną „wolność słowa” chodzi. Ta ostatnia stanowi jedynie racjonalizację partykularnych interesów „salonu”, którego „mądrość etapu” prowadzi do przekonania, że w tym momencie ksiądz mówiący rzecz niezgodne z nauczaniem Kościoła jest po prostu potrzebny.
Jakoś nie słyszałem obrony ojca Rydzyka, gdy „uciszyć” chciał go minister Sikorski. Nie doszły mnie słuchy wsparcia wobec prałata Jankowskiego, gdy zakazał mu wypowiadania się abp Gocłowski. Nie pamiętam również ostrego protestu wobec działania kardynała Dziwisza, gdy podobnie ukarał księdza Zalewskiego.
Nic dziwnego, że nie słyszałem. Może dlatego, że demo liberałom chodzi po prostu o Kościół poklepujący po plecach satanistów…?
Jacek Tomczak
16 listopada 2011 o 17:47
,,Może dlatego, że demo liberałom chodzi po prostu o Kościół poklepujący po plecach satanistów…?”
Właśnie o taki Kościół im chodzi.Cały Kościół posoborowy.Wiem czemu jestem sedewakantystą.
21 listopada 2011 o 17:29
I pajacem przy okazji.
Co do tekstu : bardzo trafna analiza problemu. Dla piątej kolumny Kościół może być na tyle atrakcyjny na ile przestanie być Kościołem.