Wydaje się, że wojna na Ukrainie powoli zbliża się do końca. Obie strony odpalają pokazowe fajerwerki (wyproszona po miesiącach osobliwa „zgoda” na użycie przez stronę ukraińską garstki rakiet ATACMS; pierwsze użycie rosyjskiej rakiety „Oriesznik”, które napędziło strachu niejednemu z naszych rodzimych gryzipiórków; najprawdopodobniej inspirowane przez amerykańskie tajne służby niepokoje w Syrii i Gruzji, które bez wątpienia dostarczyły zajęć ich rosyjskim kolegom; a do tego dziwny sześciogodzinny „zamach stanu” w Korei Południowej i osobliwe wybory prezydenckie w Rumunii, których końcowy wynik nie jest znany) jednak na froncie jako takim nie dzieje się prawie nic. Wyczerpanie obu stron ponad dwuletnim konfliktem jest wyraźnie widoczne, wspomniane fajerwerki wydają się niczym więcej jak próbą zaznaczenia swojej „przewagi” na potrzebę mających się rozpocząć rozmów pokojowych. Oczywiście takie demonstracje mogą jeszcze potrwać, może i kolejne dwa lata z okładem.
Od dłuższego czasu przyglądam się wydarzeniom na froncie ukraińskim ze zdecydowanie mniejszym zainteresowaniem niż na początku konfliktu. Coraz bliżej mi do przekonania, że spór graniczny dwóch republik posowieckich nie jest czymś w co my, Polacy, powinniśmy się angażować, choćby li tylko emocjonalnie. Obie strony są siebie warte, zaś mentalnie, lub jak kto woli — cywilizacyjnie, zdecydowanie bliżej im do siebie nawzajem niż nam do którejkolwiek z nich.
Jest jednak kwestia która powoduje, że chcąc nie chcąc, sprawami ukraińskimi musimy się w Polsce trochę interesować. Mam na myśli chrześcijański pochówek i godne upamiętnienie ofiar ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Ludobójstwa dokonanego, co warto podkreślić, przez formujące się latem 1943 roku zalążki państwa ukraińskiego i jego zwolenników owładniętych — do dzisiaj żywą na Ukrainie — ideologią banderowską. Jak mówił kardynał Stefan Wyszyński: „Polska jest jednością,/ Polska jest całością,/ Polska jest jednym sercem […]„. Niezależnie od tego czy mamy, czy też nie mamy w swojej rodzinie uciekinierów z Wołynia, pomordowani tam Polacy nie mogą być — i nie są — dla nas obcymi ludźmi.
Dziwne i osobliwe były wydarzenia towarzyszące rzezi Polaków. Warto zwrócić uwagę, że banderowcy, choć zafascynowani Niemcami i nazizmem, politycznie działali także w interesie Związku Radzieckiego: oczyszczenie terenów, które miały zostać włączone do ZSRR z elementów o zdecydowanym nastawieniu antyradzieckim, było władzom tego państwa jak najbardziej na rękę. Naturalnie nie sądzę, aby banderowcy działali w interesie ZSRR świadomie; zwraca jednak uwagę charakterystyczny epizod: kiedy Niemcy chcieli uzbrajać oddziały polskiej samoobrony, przedstawiciele AK, na polecenie Londynu, zdecydowanie zabronili przyjmowania takiego uzbrojenia, pod zarzutem kolaboracji z wrogiem. A sojusz Londynu, Waszyngtonu i Moskwy trwał już ponad rok; szybkie postępy armii czerwonej były jeszcze wówczas bezdyskusyjnie korzystne punktu widzenia Anglosasów. (Swoista lojalność wobec sojuszników zdecydowała także o negowaniu przez władze USA mordu katyńskiego wiele lat po wojnie; ta sprawa na szczęście jest już zamknięta.) Czy o przebiegu wydarzeń, jak utrzymują niektórzy, zadecydowali sowieccy agenci ulokowani w dowództwie AK? Czy też o wszystkim zadecydowało brytyjskie: „wicie–rozumicie, rodaków na Wołyniu macie zostawić samym sobie”? Jaką rolę odegrały sanacyjne podziały klasowe i poczucie wyższości przedwojennej elity władzy (z przewagą masonów) wobec prostych (i głęboko religijnych) chłopów zamieszkujących wschodnie województwa II RP? Nie sposób tego, rzecz jasna, dzisiaj rozstrzygnąć. Wychodzi jednak na to, że kiedy Brytyjczycy przyjaźnią się z kimś na wschód od nas, lepiej mieć się na baczności…
Jest za to jasne, że sprawa ekshumacji, pochówku i upamiętnienia ofiar nie powinna być w Polsce przedmiotem awantur politycznych. Rażą przedwyborcze pokrzykiwania wszelkich kandydatów–na–kandytatów o tym, który z nich lepiej zajmie się sprawą Wołynia. Ofiary tak czy owak zażywają już szczęścia w Niebie, jednak dla nas, żyjących, byłoby lepiej gdyby kandydaci na przywódców państwowych nie kompromitowali się przed połową świata… o przynajmniej wszystkimi stronami, które sprawa rzezi Wołyńskiej może interesować.
Myślę, że na obecnym etapie w Polsce o Wołyniu najlepiej byłoby nie mówić wcale. Nie postuluję oczywiście żadnej cenzury w odniesieniu do osób prywatnych, politycy jednak — zwłaszcza aspirujący do wysokich urzędów państwowych — powinni na dłuższy czas zamilknąć. Chciałoby się powiedzieć: ciszej nad tymi… polami śmierci.
Dlaczego tak uważam? Przede wszystkim dlatego, że dotychczasowe pomysły rozwiązania problemu ograniczają się do poszukiwania tegoż rozwiązania w ramach dialogu ze stroną ukraińską, w naiwnym przekonaniu (żeby było jasne: przekonaniu, które nie tak dawno sam żywiłem), że oto Ukraińcy „przejrzą na oczy”, zrozumieją, że okazanie skruchy (choćby pełne obłudy i wyrachowania) zapewni im miejsce wśród narodów cywilizowanych, a zatem — leży w ich interesie, są z gruntu błędne. A w każdym razie: Ukraińcy takiego przekonania nie podzielają, co na jedno wychodzi. Nie podzielają go nie dlatego, że mieliby jakoby — jak sugerują niektórzy — planować powtórkę z historii; takie podejrzenia wydają się dzisiaj nieuzasadnione. Ukraińcy rozumieją jednak doskonale, że (hipotetyczna) całościowa ekshumacja, rzetelne badania pod nadzorem godnych zaufania organizacji międzynarodowych jak Czerwony Krzyż, odsłonią niewyobrażalny wprost ogrom okrucieństwa, porównywalny być może z osławionymi polami śmierci w Kambodży, być może z wydarzeniami rewolucji w Chinach i niektórymi zbrodniami Japończyków na Dalekim Wschodzie, ale na pewno z niczym w dwudziestowiecznej Europie. Rzeź Pragi, rzeź Wandei, wojny religijne XVI i XVII wieku, być może zbrodnie popełniane przez Jankesów w czasie Wojny Secesyjnej w USA — mogą dostarczyć adekwatnych porównań; jednak nic bliższego nam czasowo i geograficznie podobne do rzezi Wołyńskiej nie będzie.
Z punktu widzenia władz Ukrainy jest zatem jasne, że ujawnienie światu tego ogromu zbrodni (i nie chodzi tylko o liczbę ofiar, którą ostrożnie szacuje się na co najmniej 200 tysięcy, lecz — zdecydowanie bardziej — o niewyobrażalne, obce cywilizacji zachodniej okrucieństwo jakie tę zbrodnię cechowało) sprawi, iż przyzwoici ludzie na całym świecie zwyczajnie nie będą chcieli mieć z Ukrainą i Ukraińcami do czynienia; że zaczną ich traktować tak… jakby ich w ogóle nie było. I tu jest pies pogrzebany.
A zatem, żadnych dalszych „negocjacji” polsko–ukraińskich; tym bardziej, że pojawiają się doniesienia, według których informacje dostarczane przez polskich historyków o dokładnej lokalizacji szczątków pomordowanych są po stronie ukraińskiej wykorzystywane do „oczyszczania” wskazanych miejsc, czyli zwyczajnego zacierania śladów. Spokojnie, przy takiej skali zbrodni skuteczne zatarcie śladów wymagałoby dziesięcioleci systematycznych działań dobrze zorganizowanego i nieskorumpowanego państwa (może Singapur dałby radę); Ukrainie to się — przynajmniej w perspektywie jednego pokolenia — z pewnością nie uda. Nie warto jednak tego nikczemnego zadania ułatwiać.
Oczywiście żadnych ekshumacji na warunkach strony ukraińskiej, z których wyjść może co najwyżej — mniej lub bardziej udana — rekonstrukcja historyczna działań osławionej komisji katyńskiej pod przewodnictwem Nikołaja Burdenki. W relacjach między państwami, tak jak w relacjach międzyludzkich, nadużycie zaufania nie może pozostać bez konsekwencji.
Powstrzymując się od rozmów z Ukraińcami należy jednak dyskretnie, bez niepotrzebnego rozgłosu, rozmawiać ze stronami, którym ujawnienie całości zbrodni na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej może być na rękę. (Niemcy, jak widzimy, potrafią doskonale udawać, że nie wiedzą, kto im wysadził rurociąg „Nord Stream”; cierpliwie ustalają szczegóły wypuszczając od czasu do czasu lipne sensacje dla gawiedzi; czekają na stosowny moment aby sformułować oskarżenie… Uczmy się od mądrzejszych, to nie wstyd.) Kto może być taką stroną? Po pierwsze państwa, które same mają na sumieniu zbrodnie już ujawnione i opisane, będą chciały pokazać, że innym zdarzały się zbrodnie porównywalne (lub większe…) w tym samym okresie historii. A także wszyscy zirytowani postawą roszczeniową państwa ukraińskiego w jego obecnej formie — tutaj będzie z czego wybierać. Są wreszcie kraje — chociaż małe — z którymi od dawna łączą nas przyjazne relacje, a jedynie od dwóch lat boczymy się, że nie oszalały na punkcie Ukrainy. Wystarczy przestać się boczyć.
W sprawie ludobójstwa na Wołyniu, choć to niełatwe, musimy zatem pamiętać, że — jak powtarzał, za świętym Pawłem, cytowany już Prymas Tysiąclecia — „głowa jest wyżej niż serce”. Inaczej i w tej sprawie zostaniemy ograni, jak małe dzieci, przez zręczniejszych zawodników.
Tylko czy znajdą się w Polsce politycy, którzy to zrozumieją?
Stanisław Stworzony
Zdjęcie: zrzut ekranu YouTube
Najnowsze komentarze