W starym piecu diabeł pali – mówi przysłowie. Coś musi być na rzeczy, bo jakże inaczej wytłumaczyć decyzję prezydenta Józia Bidena, który końcówkę swej kariery politycznej postanowił uczcić – no właśnie – czy przypadkiem nie podpaleniem świata? Ciekawe, że podobnie marzył wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler – że skoro on przegrał wojnę, to świat nie ma już po co dalej istnieć. Tak w każdym razie objaśnia to w swoich pamiętnikach Albert Speer, dając do zrozumienia, że tylko dzięki jego przytomności, a także instynktu samozachowawczego gauleiterów, rozkazy Hitlera o całkowitym zniszczeniu Niemiec nie zostały wykonane. W przypadku Józia Bidena może być inaczej, bo o ile Adolf Hitler w roku 1945 mógł tylko marzyć o zniszczeniu świata, czy choćby tylko Niemiec, to on naprawdę może otworzyć puszkę Pandory, która może położyć kres istnienia ludzkości. Co prawda smutek z tego powodu byłby nam trochę osłodzony świadomością, że Józio dobrze chciał, że jeśli nawet otworzył puszkę Pandory, to w obronie demokracji – a wiadomo, że nie ma takich poświęceń, których nie moglibyśmy dokonać dla demokracji. Jeśli tedy w obronie demokracji trzeba by poświęcić Ludzkość – to – mówi się – trudno.
Chciałbym bowiem wierzyć, że jeśli zginiemy – to w obronie demokracji – a nie na przykład w następstwie partyjnego zacietrzewienia, które skłoniło prezydenta Józia Bidena do zrobienia na złość zwycięskiemu prezydentowi-elektowi Donaldowi Trumpowi, które odgraża się, że wojnę na Ukrainie zakończy w 24 godziny. Ale nie tylko partyjne zacietrzewienie mogło skłonić prezydenta Józia Bidena do tego kroku. Nie zapominajmy bowiem, że to on musiał namówić ukraińskiego prezydenta Zełeńskiego do odrzucenia porozumień mińskich – czy przypadkiem nie przy pomocy marchewki, że Ukraina zostanie przyjęta do NATO? – co doprowadziło do wkręcenia Ukrainy w maszynkę do mięsa. Jak już wspominałem, z punktu widzenia Ameryki jest to gratka niebywała; taka wojna z Rosją per procura, bo kiedy Ameryka bezpośrednio prowadziła „operację pokojową i misję stabilizacyjną” w Iraku i Afganistanie, wydawała na ten cel ok. 300 mln dolarów dziennie, podczas gdy wojna na Ukrainie kosztuje ją około 6 razy mniej, bo tylko ok.55 mln dolarów dziennie – a poza tym Amerykanie nie giną, nic nie obrywa im rąk, ani nóg – więc czegóż chcieć więcej? Taka motywacja wskazywałaby nawet, że prezydent Józio Biden poczuwa się do odpowiedzialności za wojnę na Ukrainie, a że nie potrafi już jej zakończyć, to przynajmniej chciałby na koniec spełnić marzenie prezydenta Zełeńskiego – żeby mianowicie ta wojna rozlała się na Europę Środkową. Z punktu widzenia Ameryki to żadna różnica, czy wojuje tylko jeden mniej wartościowy naród ukraiński, czy dołącza do niego jeszcze jakiś inny mniej wartościowy naród – na przykład polski – ale z naszego punktu widzenia sprawa wygląda już inaczej – mniej więcej tak, jak w bajce pozbawionego złudzeń księdza biskupa Ignacego Krasickiego „Dzieci i żaby” – jak to chłopcy rzucali kamieniami w żaby: „Chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie; dla was to jest igraszką, nam idzie o życie”.
Mam oczywiście na myśli pozwolenie wydane w dniach ostatnich przez prezydenta Józia Bidena – by Ukraina mogła atakować cele w głębi Rosji przy pomocy amerykańskich rakiet o zasięgu ok. 300 kilometrów. Świat dowiedział się o tym pozwoleniu z mediów, podczas gdy czynniki oficjalne, zarówno amerykańskie, jak i ukraińskie ani nie potwierdzały, ani nie zaprzeczały. Toteż o ile państwa poważniejsze, a w każdym razie – przewidujące – zachowywały się z rezerwą, przedstawiciele naszego nieszczęśliwego kraju, niczym karpie przed Wigilią, mało jaja nie znieśli z radości. Pan prezydent Duda oświadczył, że jest „usatysfakcjonowany” tym pozwoleniem, zaś Książę-Małżonek wyraził zadowolenie, że wreszcie amerykański prezydent dokuczył złemu Putinowi. Książę-Małżonek najwyraźniej traktuje stosunki międzynarodowe w kategoriach sportowych, kiedy to nawet po strzeleniu gola świat się nie wali, a zawodnicy cali i zdrowi wracają do szatni. Myślałem jednak, że pan prezydent Duda jest od niego trochę mądrzejszy – ale okazuje się, że nic z tego.
Wyrażając publicznie „usatysfakcjonowanie” wspomnianym pozwoleniem, najwyraźniej nawet sobie samemu nie postawił pytania – co dalej? A przecież nie trzeba specjalnej przenikliwości, żeby się domyślić, że w razie ukraińskiego ataku na cele w głębi Rosji, Moskwa, choćby ze względów prestiżowych, musi jakoś zareagować. Co zrobi – tego oczywiście nie wiem, chociaż warto przypomnieć, że już wcześniej prezydent Putin oświadczył, że w takiej sytuacji Rosja uzna, iż NATO jest z nią w stanie wojny. To stanowisko zostało uzupełnione już po ogłoszeniu amerykańskiego pozwolenia uściśleniem rosyjskiej doktryny nuklerarnej – że Rosja przyznaje sobie prawo do uderzenia jądrowego na kraj, który nie ma broni jądrowej. Toteż pan prezydent Duda też nie wie, co Rosja zrobi – w odróżnieniu od pana generała Kozieja, który z dużą pewnością siebie twierdzi, że rosyjska reakcja będzie miała charakter wyłącznie propagandowy. Najwyraźniej wyciąga ten wniosek z własnego doświadczenia, a nawet z doświadczenia naszej niezwyciężonej armii. Po zakończeniu stanu wojennego z 1981 roku, działalność naszej niezwyciężonej armii, a generalicji w szczególności, ma charakter wyłącznie propagandowy – oczywiście jeśli nie liczyć kręcenia lodów w spółkach nomenklaturowych, w Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego i innych takich, późniejszych przedsięwzięciach.
Skoro tedy nie możemy polegać ani na mądrości pana prezydenta, ani ma Księciu-Małżonku, ani – tym bardziej – na naszej niezwyciężonej armii, to spróbujmy na własną rękę odpowiedzieć sobie na pytanie – co dalej? Jeśli pan generał Koziej ma rację, to dalej nic nie będzie, a Rosja najwyżej nasili uderzenia na Ukrainę. Jest to również prawdopodobne z tego powodu, że nie wiemy, jakie właściwie szkody powodują ukraińskie uderzenia amerykańskimi rakietami o zasięgu 300 km. w Rosji. Rosyjska strona po pierwszym ataku stwierdziła, że 4 pociski zostały strącone przez rosyjską obronę, a fragmenty piątego spadły na jakiś obiekt – ale nic się nie stało. Oczywiście nie ma powodu, by w to wierzyć, podobnie jak w przechwałki ukraińskie, z których wynikałoby, że Ukrainę tylko włos dzieli od ostatecznego zwycięstwa – a przecież chyba jest dokładnie odwrotnie. Może nic nie będzie również dlatego, że Józio Biden przestanie być prezydentem USA już 20 stycznia, a 21 stycznia prezydent Trump może rozpocząć zakończanie wojny na Ukrainie, wobec czego warto zachować wstrzemięźliwość w reakcjach. „Kto tam, gdzie trzeba, zamilczy roztropnie, a wytrwa choć pod młotem – celu swego dopnie” – zapewnia Adam Mickiewicz.
Ale może też być tak, że Rosja jednak zareaguje jakąś pokazuchą – jak to ma w zwyczaju. Jedna z możliwych reakcji byłaby dla Ukrainy bardzo bolesna, ale nie dostarczałaby ani Ameryce, ani NATO, najmniejszego pretekstu do reakcji. Jak wiadomo, wojska ukraińskie i to te pierwszorzutowe, zajęły kilka powiatów w obwodzie kurskim na terytorium Rosji. Gdyby więc Rosja, zgodnie ze swoją skorygowaną doktryną jądrową, wykonała taktyczne uderzenie nuklearne na obszar zajmowany przez ukraińskie wojsko, to te siły zostałyby jeśli nie całkowicie unicestwione, to w znacznym stopniu wyeliminowane – ale nikt by do Rosji nie mógł się przyczepić, że zaatakowała ona bronią jądrową jakieś inne państwo. Tymczasem użycie broni jądrowej na własnym terytorium nie jest przez żadne traktaty zakazane – bo zakazane są tylko próby nuklearne, a to nie byłaby żadna „próba”, tylko prawdziwy atak. Wprawdzie w Radzie Bezpieczeństwa ONZ na pewno wybuchłyby na ten temat zażarte spory i gdybyśmy wysłali tam Księcia-Małżonka, to na pewno powiedziałby coś do słuchu Rosjanom, a może nawet próbowałby skonfundować ich mimiką – ale o to mniejsza.
Bo może być również tak, że Rosja nie będzie taka grzeczna i na zasadzie – jak wy nam tak, to my wam tak – spróbuje przetestować NATO. Prezydent Litwy zwrócił uwagę, że tak naprawdę, to nie wiadomo, ile tych rakiet amerykańskich na Ukrainie jest, więc może USA musiałyby w najbliższych 2 miesiącach szybko uzupełnić ich zapas, żeby się nie wydało, że Ukraina już się wystrzelała. Jeśli tak, to najprędzej takie dostawy musiałyby nastąpić drogą lotniczą na lotnisko w Jasionce, no a stamtąd dalej. Ta okoliczność stanowiłaby pozór strategicznego pretekstu do rosyjskiego uderzenia – niekoniecznie jądrowego, chociaż dlaczego nie? – na to lotnisko. Co by wtedy zrobiły pozostałe kraje NATO? Weźmy takie Niemcy. Właśnie rozleciała im się koalicja, więc czy w tych warunkach kanclerz Scholz zdobyłby się na jakąś stanowczą reakcję? Nie jest to wcale pewne tym bardziej, że Niemcy już po amerykańskim pozwoleniu, stanowczo odmówiły dostarczenia Ukrainie swoich pocisków dalekiego zasięgu. No a Francja, słodka Francja? Czy nie za dużo pięknych kobiet i nie za dużo wina, żeby wykonywać jakieś gwałtowne ruchy i umierać za Jasionkę?. Wielka Brytania na pewno by wszystkich zachęcała, ale gdyby nie udało się nikogo namówić, to sama też wystosowałaby tylko ostry protest pod adresem Moskwy, a w ślad za nią poszłyby inni sojusznicy, wypełniając w ten sposób zobowiązanie wynikające ze słynnego art. 5 traktatu waszyngtońskiego. W rezultacie, gdyby dym się już rozwiał, kurz opadł, to Polska z podwiniętym ogonem, musiałaby sama pochować trupy, uprzątnąć gruzy i nadal wierzyć, podobnie jak w 1939 roku, że Nasi Sojusznicy do ostatniej kropli krwi będą walczyć o polskie interesy państwowe. Jestem pewien, że ani Książę-Małżonek, ani pan prezydent Duda w ogóle o tym nie pomyśleli, tylko się radują i nadymają w przekonaniu, że uczestniczą w kształtowaniu polityki światowej.
Stanisław Michalkiewicz
Zdjęcie: Wikimedia Commons
Tekst ukazał się w tygodniku „Najwyższy Czas!”. Źródło: michalkiewicz.pl.
Najnowsze komentarze