Niniejszy artykuł pozwalam sobie poświęcić pewnemu zmitologizowanemu przez lewicę symbolowi. (Przy czym, jak wiadomo, mitologizacja symboli przez lewicę polega na utożsamieniu ich ze swastyką). Ludzie „dobrze-myślący” mamroczą na jego widok lewicowe zaklęcia, w których szczególnie często pojawia się magiczne słowo „rasizm”. Widząc go w mojej klapie, pewien znajomy zapytał ze zdziwieniem, czy popieram prześladowanie Murzynów. Niestety, w Orwellowskim świecie poprawności politycznej każdy przyłapany z tzw. konfederatką – sztandarem amerykańskiego Starego Południa – musi tłumaczyć się z paru wieków niewolnictwa, plantacji bawełny, działalności Ku Klux Klanu i segregacji rasowej, a przypuszczalnie również z morderstwa Marcina Luthera Kinga, morderstwa innego Kinga – tym razem Rodneya – oraz „ogólnej stygmatyzacji społecznej Afroamerykanów”. To oczywiście w USA, a na Kontynencie rzecz nie wygląda lepiej, nie wyłączając Polski. I tu za konfederackie insygnia sypie się grad oskarżeń o „rasizm”, choć dla zaistnienia tego ostatniego nie ma tu żadnych realnych podstaw – na przykład ze względu na znikomą obecność (mowa o Polsce, nie o państwach Europy Zachodniej) „Afroamerykanów” (czy może już „Afroeuropejczyków”?), jak należy ich obecnie nazywać. Wyimaginowany do celów propagandowych „rasizm” konfederatki nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Obóz postępu posługuje się tym schematem czysto instrumentalnie. Jeśli atakuje coś za pomocą swej obrzędowej triady „rasizm-nazizm-antysemityzm”, chce to negatywnie obciążyć i wywołać odruchową do tego niechęć, aby nikt „dobrze-myślący” nie marnował czasu na dociekanie istotnych przyczyn ataku: „rasizm” i tyle, koniec dyskusji, bo z „rasizmem” się przecież nie dyskutuje. A właśnie nad głębszymi przyczynami ataku warto się zawsze zastanowić. W przypadku sztandaru z krzyżem św. Andrzeja gra idzie o właściwą (jak dla kogo) interpretację dziejów wojny domowej w USA. A ściślej – o obronę przed kwestionowaniem jej obrazu wykreowanego dla potrzeb wojennej propagandy Północy, a usankcjonowanym ostatecznie militarnym zwycięstwem Jankesów. Kto pokazuje się z konfederatką, zapewne zna kilka faktów psujących ów obraz i jest gotów ich bronić.
Przede wszystkim, wojny secesyjnej nie toczono o niewolnictwo. Na czele wojsk Konfederacji stał generał Robert Edward Lee (1807-1870), abolicjonista, to jest zwolennik ustawowego zniesienia niewolnictwa. Najwyraźniej kiedy rozważał, po której stronie powinien stanąć, kwestia niewolnicza nie odegrała istotnej roli. Rzeczywiste przyczyny konfliktu miały naturę ekonomiczną – wybuch wojny został sprowokowany przez zatarg celny między północnymi a południowymi stanami. Walka Unii z Konfederacją była ponadto starciem dwóch odrębnych światów, zamkniętych w granicach jednego państwa: industrialnej cywilizacji Północy z tradycyjną, agrarną cywilizacją Południa. Odmienne systemy gospodarcze stanowiły oczywiście zaledwie jeden z aspektów jakościowej różnicy między krajami unionistów a ojczyzną konfederatów. Kiedy państwo w końcu pękło, naprzeciw siebie stanęły dwie różne mentalności. Granatowy mundur przywdział członek społeczeństwa przemysłowców i handlarzy, wychowany w duchu (kiepskie słowo) egalitarnym, o praktycznym podejściu do świata. W szarym mundurze wyruszał na pola bitew dziedzic kultury na wpół feudalnej, gdzie rządy wciąż sprawowały rody ziemiańskie – tzw. naturalna arystokracja (gentlemen): szlachta kraju bez szlachty. Żołnierz w szarym mundurze dorastał w zupełnie innej atmosferze niż jego północny wróg. Jeden z protagonistów tak zwanego w USA południowego konserwatyzmu, Jakub Jackson Kilpatrick (ur. 1920) pozostawił potomnym zwięzły opis duszy Starego Południa: „Głęboko zakorzenione przywiązanie do tradycji i dobrych manier, opór względem industrializmu, nieczułość na głos świeckich syren, które śpiewają o rozkoszach materialnych, (…) wytrwały, nieprzejednany sprzeciw wobec centralizmu i martwej ręki państwa”. Konflikt ekonomiczny dostarczył więc tylko pretekstu do wszczęcia wojny, lecz nie oddawał jej istoty. Jej rdzeń stanowiło zderzenie cywilizacji – i jak każde zderzenie cywilizacji przybrało formę wojny na wyniszczenie.
Wojnę secesyjną toczono zatem o imponderabilia. Konfederaci zaliczali do nich w szczególności suwerenność państwa, zagrożoną przez centralizacyjne zapędy Waszyngtonu. Mało kto pamięta, iż Zjednoczone Państwa Ameryki (na nieszczęście słowo „States” błędnie przetłumaczono niegdyś jako „Stany”) aż do wojny secesyjnej funkcjonowały jako faktyczna konfederacja. W 1861 r. trzynaście spośród państw, upamiętnionych przez trzynaście gwiazd widniejących na sztandarze z krzyżem św. Andrzeja, uznało swą niezależność za naruszoną przez dążenie do zastąpienia dotychczasowego porządku ściślejszą unią. Jako suwerenne państwa ogłosiły secesję – wystąpienie ze związku – a następnie pod nazwą Skonfederowanych Państw Ameryki utworzyły własny, kontynuujący stary ład polityczny. W ciągu czterech następnych lat żołdactwo Shermana i Granta dało im odczuć na własnej skórze, że ich obstawanie przy suwerenności nie pasuje do ideałów nowej, lepszej epoki. Federacyjną republikę w USA stworzono tymi samymi metodami, co federacyjną II Rzeszę w Niemczech – „krwią i żelazem”, przy czym rachunek krwi za zjednoczenie, jaki historia wystawiła Amerykanom wielokrotnie przewyższał ten zapłacony przez Niemców – w wojnie secesyjnej zginęło ich więcej, niż łącznie w obu wojnach światowych. Ale o tym się raczej nie wspomina, za to na okrągło słychać o ucisku biednych Murzynów przez wrednych południowych plantatorów – wedle najlepszych wzorców marksistowskiej historiografii. Naturalnie, pomija się fakty nie mieszczące się w ideologicznym schemacie, np. ochotniczy udział w wojnie po stronie Południa czarnych wyzwoleńców. Generał kawalerii Natan Bedford Forrest, któremu dorobiono gębę najwredniejszego z wrednych „rasistów”, chwalił ich oddanie słowami: „Ci chłopcy stali przy mnie ramię w ramię i nie było nigdy lepszych Konfederatów”.
Inny dowódca tamtej wojny, unionista gen. Wilhelm „Tecumseh” Herman, oświadczył, wkraczając na terytorium Południa, iż przychodzi, aby „usłyszeć jęk Georgii”. Jego podwładni mordowali ludność cywilną i znaczyli szlak swego pochodu zgliszczami. Południe najechał postęp (społeczny). Znamienne: wszystkie „wyzwolenia” w historii zawsze wyglądają tak samo. „Wyzwolicielskie” wojska Północy obróciły trzynaście hardych państw w pogorzelisko. Brutalna pacyfikacja nie zdołała jednak złamać ducha Starego Południa. W XX wieku wciąż działały tam kręgi myślicieli – uczonych i literatów – kultywujących najlepsze południowe tradycje arystokratyczne. Szczególna uwaga należy się reakcyjnemu środowisku „ziemian”, które tworzyli: Ryszard Malcolm Weaver (1910-1963), wspomniany już Jakub Kilpatrick, Frank Lawrence Owsley (1890-1956) oraz poeci z grupy „uchodźców” (The Fugitive Group) – Jan Crowe Ransom (1888-1974), Donald Davidson (1893-1968), a przede wszystkim Allen Tate (1899-1979), piewca rycerskiego dziedzictwa Południa i dziejopis upadku Zachodu, autor m.in. epickiego poematu „Oda na poległych konfederatów” (Ode to the Confederate Dead).
Dziś nadal zły wiatr szarpie sztandar z krzyżem św. Andrzeja i zrywa go z amerykańskich gmachów publicznych. W 2000 r. gubernator Teksasu Jerzy W. Bush, późniejszy „prawicowy” i „konserwatywny” prezydent USA, nakazał zdjąć z siedziby teksańskiego Sądu Najwyższego dwie tablice upamiętniające poległych konfederatów, ufundowane niegdyś przez wdowy po nich. (Tak, tak, to ten sam dżentelmen, który na kartkach świątecznych rozsyłanych z Białego Domu zmienił napis z „Merry Christmas” na „Season’s Greatings”, czy może „Happy Holidays”.) w 2001 r. jego brat Jeb Bush, gubernator Florydy, polecił usunąć konfederatkę ze szczytu stanowego Kapitolu. Podobny Kulturkampf ma miejsce na terenie całych Stanów Zjednoczonych (obszerną listę przykładów podaje Patryk J. Buchanan w wydanej po polsku książce „Śmierć Zachodu”) na gniewne żądania tamtejszych „obrońców praw człowieka” i organizacji „antyrasistowskich”. Przypomnijmy żelazne prawo postępu: „Kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość. A kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość”.
Ideowe znaczenie konfederatki daje się wyłożyć w trzech krótkich antynomiach: Suwerenne Państwo przeciw unii, Arystokracja przeciw demokracji, Tradycja przeciw wulgarnym, nowoczesnym formom społecznym. Jest ono czytelne i – na co warto zwrócić uwagę – wpisuje się dobrze w kontekst współczesnej sytuacji Europy. Przypomina mi się rysunek, zamieszczany kilka lat temu na tylnej stronie okładki tygodnika „Najwyższy Czas!”. Przedstawiał on kontury Unii Europejskiej, której wschodnie granice stały w ogniu. W miejscu, gdzie leży Polska spośród płomieni wznosiła się flaga z krzyżem św. Andrzeja. Podpis pod rysunkiem głosił: „Podnieśmy sztandar Konfederacji!”. Tak. Podnieśmy go i zatknijmy na truchle brukselskiej hydry.
Adam Danek
Zdjęcie: Wikimedia Commons
Źródło: legitymizm.org
7 grudnia 2024 o 21:08
Nie idealizowałbym nadmiernie „Konfederacji” i jej systemu. To właśnie „południowi” obszarnicy chcąc mieć darmową siłę roboczą nieodpowiedzialnie sprowadzili na kontynent północnoamerykański miliony Afrykanów którzy z czasem stali się wielką kulą u nogi pozostałej części społeczeństwa amerykańskiego. Ci ludzie nie pałali też miłością do Słowian i katolików, polecam zapoznać się z historią niewielkiej społeczności polskich osadników w Teksasie.