Niejednakowo oznaczali ludzie we wspominkach owe lata połowy czternastego wieku. A wspominali często, bowiem kto je przeżył, nie umiał zapomnieć, takie były okrutne, tyloma pamiętnymi zdarzeniami wrębiły się w dolę maluczkich i nadwerężyły moc wielkich bytów.
Męczyło poniektórych przeczucie zbliżającego się nieszczęścia. Nie brakowało wezwań do pokuty i zapowiedzi pokarania grzeszników. Ale głos sprawiedliwego ginął bez echa w zgiełku pychy kupczącej klątwami i błogosławieństwami. Któż by zdołał ogarnąć ogrom zepsucia, a przewidzieć rozmiary Bożego gniewu?
Niby zło panoszyło się zawsze i zapewne panoszyć się będzie, dopokąd rodzaj ludzki rządzi się wolną wolą. Przecież chwast nie zagryzie uprawionej roli ani jemioła pokona krzepkiego dębu. Zasię pojrzyj, jak na schnącym konarze pleni się grzybiel. Ryba od głowy cuchnie…
Od lat łuszczyła się korona cesarska. Cuchnęły mitry książąt i biskupów, aż zapomniano o tym, w co lud wierzył, iż nie pokarane grzechy pomazańców wołają o pomstę do Boga samego.
Gdziekolwiek by wglądnąć, od rubieży chrześcijaństwa po Rzym, możni gorszyli maluczkich, a pospólstwo, lgnące do herezji, schlebiało rozpuście nieposkromionych władców.
Widomym ciałem Kościoła chrześcijańskiego, więc Kościołem Walczącym, rządził na ten czas z Awinionu iście rycerski papież. Alboż zdołałby święty udzierżyć wodze rozpędzonego orszaku tysiąca rydwanów? Zabrakło snadź Zbawicielowi wśród żyjących lepszego pasterza dla rozwydrzonej trzody. Mężny papież, mędrzec, prowizor paryskiej Sorbony dobrał sobie na podpór wdzięcznych kardynałów. Zadbali, aby widzialność Kościoła nie była próżnym dźwiękiem. Dwór awinioński przyćmił wspaniałością wszystkie królewskie dwory tego świata…
Klemens VI lubi i umiał panować, zaś tym różnił się od swych poddanych, że nie był ślepy na grzech i miał odwagę spojrzeć prawdzie w oczy. Pod przymusem ślizgał się z chytrością węża, indziej gruchał śmiernie jak synogarlica, ale gdy trzeba było, nacierał na stado kruków, niby biały orzeł. Oto raz świetni kardynałowie i możni prałaci wystąpili przeciwko franciszkanom, obciążając ich także zbrodnią knowania przeciw papieżowi na rzecz wyklętego cesarza Ludwika. Niespodziewanie Klemens VI wystąpił w obronie maluczkich. Z wyżyn władzy taką oto odprawę dał oskarżycielom: „A cóż byście wy przepowiadali ludowi, gdyby bracia zakonni zamilkli? Alboż będziecie mówili o pokorze, wy, którzy we wszelakich warunkach życia jesteście najpyszniejsi z pysznych, najwspanialsi w postawie, bytowaniu i jazdach? Alboż będziecie mówili im o cnocie ubóstwa, wy, którzy staliście się tacy zasobni i łapczywi, że mało wam wszystkich bogactw świata? Nie mówię już o cnocie czystości? Bóg zna postępowanie każdego z nas i wie, jak wielu chełpi się swym ciałem, a żyje w rozkoszach. Wielu z was nienawidzi zakonników żebrzących i zamyka przed nimi swe drzwi z obawy, aby nie sprawdzili, jak żyjecie, dogadzając pochlebcom i niegodziwcom…”
Zaiste, Pierre Roger de Rosière był ułomnym, bo grzesznym człowiekiem, lecz jako papież niezłomnie strzegł prawd wiary i dla obrony powagi Stolicy Świętej nie wahał się przeciwstawić najpotężniejszym wrogom.
Na przeciwległym krańcu chrześcijaństwa świetne ongiś Bizancjum, nędzny łup Paleologów, grążyło się nieuchronnie w odmęt azjatyckiej przemocy. Kantakuzen, uzurpator, bezecny hipokryta, wiarę i dzieci sprzedawał, by utrzymać władzę. Jedną ręką żebrał pomocy Biskupa Rzymskiego, a drugą słał rodzoną córkę do haremu sułtanowi Urchanowi w Brussie. W Europie nie działo się słuszniej.
Od czasów, gdy królowie: kastylski i portugalski rozgromili pod Tarifem żarłoczną armię Albohacema i odpłoszyli Maurów za morze, nie zagrożony wrogim najazdem ląd znajdował tysiąc przyczyn do wewnętrznych waśni. Francja i Anglia krwawiły nieustannie w Bretanii i Flandrii. Italskie miasta prześcigały się sromotą intryg i rozpasania. W Rzeszy niemieckiej aż huczało od wzajemnych walk kardynałów, biskupów, zakonów i książąt. Mieli tu odszczepieńcy godnego protektora w cesarzu, Ludwiku Bawarze. Wyklinany po trzykroć, umiał i on przeklinać papieży, umiał prawym mężom odbierać połowice, jak uczynił z Małgorzatą Tyrolską, kradnąc ją Luksemburgowi i przydzielając wraz z wianem własnemu synowi. Sekundowali mu wyklęci biskupi, na czele z niesfornym Bartholdem ze Strasburga i najgroźniejszym arcybiskupem mogunckim Henrykiem Busmanem. Przekupnymi mieczami i pastorałami gnębił przeciwników, wspierając się na grupie franciszkanów szkalujących papieża, by sławić Wittelsbacha. W zamęcie krwawych spisków i zniewag, świadome swego dostojeństwa rody wspinały się po karkach lenników i ludu, i walcząc z podobnymi sobie o władzę, nieświadomie tworzyły w ogniu przeciwności wspólnoty narodowe. Któż z nich pamiętał przy tym o Ewangelii miłości Chrystusowej? Kto dbał o jedność Kościoła, bojował dla sprawiedliwości, ginął dla prawdy, cierpiał dla czystości a sławił pokorę?
Jakże sprzeniewierzyły się swemu powołaniu zakony mnisze i rycerskie, ci dobrowolni obrońcy wiary świętej, maluczkich, wdów i sierot, czciciele Pani Biedy! Trzeba aż było doktorom Sorbony potępiać cysterskiego mnicha Jana Mercoeura za to, iż dowodził, że człowiek grzesząc, spełnia jeno życzenie Stwórcy, wszelkie zło bowiem zgodne jest z wolą Boga.
Mógł z łona naśladowców świętego Franciszka z Asyżu wyroić się taki potwór, jak ów Fra Pietro de l’Aquila, inkwizytor, który władając najemnymi mieczami dwustu pięćdziesięciu pachołków, tak sprawnie wyduszał od florenckich mieszczan dług 12.000 florenów dla kardynała Piotra de Barros, że wzburzył miasto do krwawego odwetu i zmiany prawodawstwa!
Kawalerowie Teutońskiego Zakonu, Krzyżacy, juże zdobyli sobie na Prusach i Polakach rozległe włości i bogate miasta, a dosłużyli się sławy wilków drapieżnych i katów. Bezkarni w swych posadach, umieli i papieżowi skoczyć do oczu, gdy sprzeciwili się wyrokowi sądu warszawskiego, skazującego okrutników na oddanie Polsce zrabowanego Gdańska i wynagrodzenie olbrzymich krzywd wyrządzonych chrześcijańskiemu ludowi.
A chluba wypraw krzyżowych, spadkobiercy bogactw templariuszów, świętojańscy rycerze rodyjscy dokąd doszli? W głośnym piśmie do mistrza Heliona de Villeneuve jakże ich papież potępił i zdemaskował, wytykając przeniewierkę, gnuśność, pychę, rozpasanie, a to wszystko kosztem jałmużny i obowiązków obrony chrześcijaństwa, dla czego zostali obdarowani tak olbrzymimi dobrami.
W dobie powszechnego zamętu i gaśnięcia powag osobliwa też pycha podniosła róg w Rzymie. Duch starożytnych ruin i echo pogaństwa skusiło szałem światowej potęgi ludzi nie przerastających wyżyn własnego nosa. Sprawił to jeden człowiek, Nicola Gabrini, zwany Cola di Rienzi. Zacnością wyobraźni wzbiwszy się ponad tłum, z którego wyrósł, dla dobrych chęci wsparty zrazu przez papieża, rychło zachłysnął się dorobkiem władzy i zaraził nieprawością tych, którym wydał wojnę. Diabeł-stróż Wiecznej Romy już go dopilnował. Rienzi, ogłosiwszy się trybunem Rzymu, za nawrotem wywyższył się nad cesarza, zamianował do rycerzem Ducha Świętego i zagroził Klemensowi VI, że jeżeli w ciągu roku nie wróci z Avignonu, Rzymianie obiorą sobie nowego, rzymskiego papieża.
Dopominali się ówcześni Rzymianie powrotu Ojca świętego do Wiecznego, swojego Miasta, nieco podobnie, jak mógłby się dopominać Herod, by Matka Boska z Dzieciątkiem Bożym nie umykała spod jego berła do Egiptu. Na takie porównanie zasłużyły postępki ich z Miłościwego Jubileuszowego Lata 1350. Kiedy legat papieski, kardynał Hannibal de Cecano, przeciwił się rozzuchwalonemu mieszczaństwu, stając w obronie pielgrzymów z całego świata niemiłosiernie tutaj obdzieranych i trapionych, godni Rzymianie wygnali niepowolnego ich chciwości dostojnika i w Kampanii otruli go wraz z liczną świtą.
Rozpęknął wreszcie neapolitański wrzód. Nie opamiętały wszeteczników przepowiednie kary, ziszczone w 1343 strasznym trzęsieniem ziemi, kiedy to sławny Petrarka omal nie zginął, a do cna obrzydził sobie uroczy Neapol. Dwa lata później młodziutkiego króla Andrzeja, gdy bawił z żoną na łowach w Aversie, wywabiono nocą z łożnicy, uduszono postronkiem w sieni klasztoru, wyrzucono na ogród, a królowa, piękna Joanna, nie wzbroniła tego swym dworakom ani słyszała przez ścianę wołania o pomoc, przeciwnie, w najbliższą sposobną porę ucieszyła się współwinnym kochankiem. Kiedy węgierski król Ludwik pociągnął zbrojnie na Italię, by pomścić śmierć braciszka, pocieszona już wdowa Joanna schroniła się przed oburzonym szwagrem w swej dziedzicznej Prowansji. Pobłażliwość Stolicy Apostolskiej kupiła obietnicą sprzedania papieżowi swego Avignonu tanio, za 80.000 florenów, a niewinność udowodniła czelnym oświadczeniem, iż nie mogła bronić małżonka przed mordercami, ponieważ rzucili na nią taki czar, że nie słyszała, co dzieje się obok. Wielka bulla papieska przeciwko winnym tego królobójstwa zabrzmiała w próżni. Joanna drwiła z wrogów i tych, co szeptali, że „cui prodest – fecit”. Szukał węgierski Ludwik w Neapolu zemsty rodowej, andegaweńskiej, a spotkał tam już innego mściciela, przed którym i sam pierzchnął: Anioła Śmierci!
Żył w chrześcijaństwie w one dni prawdziwy władca, któremu Śmierć osobliwie sprzyjała: Karol, syn Jana Luksemburga. W tym rodzie nie lękano się śmierci, nawet własnej. Wiadomo, jak chciał i poległ sławnie Ślepy Jan. A rodzic jego, dziad Karola, cesarz Henryk VII, nadzieja Gibelinów i Alighieri Dantego, alboż nie zginął dobrowolnie w obronie czci Chrystusa? Który z cesarskich pomazańców skończył żywot pamiętniej? Utrwalony potęgą na szczytach władzy, opromieniony chwałą i nadzieją wielu, pewny siebie, bo młody i zdrowy, roku Pańskiego 1313 odpoczywał cesarz Henryk pod Sieną, gromadząc siły dla poskromienia niesfornego Rzymu. Opowiadają, jak to wyspowiadawszy się dnia 24 sierpnia słuchał nabożnie uroczystej Mszy świętej w Buonconvento, odprawianej dlań przez świętobliwego dominikanina, ojca Bernarda de Monte Pulciano. Służył owemu ojcu jako ministrans przy ołtarzu ktoś – jak okazało się później – nikomu nie znany. Dominikanie sądzili, że to zaufany dworak, zaś cesarscy widzieli w nim diaka miejscowego. Cesarzowi przysługiwał przywilej wychylenia z kielicha świętych opłuczyn. Ów nieznany ministrans własnoręcznie dopełniał kielich na Ablutio. Po skończonej Mszy cesarz, wychodząc z kościoła, poczuł gwałtowne bóle w całym brzuchu. Przyboczny fizyk wnet rozpoznał otrucie i natychmiast kazał zażyć emetyk, by wymiotło truciznę z kiszek. Już zgotowano leki, ale cesarz, wijąc się z bólu, odtrącił ten jedyny sposób ratowania życia. „Za nic – bełkotał – nie narażę Najświętszej Krwi, którą Zbawiciel zaszczycił moje grzeszne cielsko, abym ją wyplwał. Wolę umrzeć, niż dać to zgorszenie!” Ostatnim słowem zabronił czynić śledztwa i czymkolwiek szkodzić klasztorowi, w którym na spowiedzi odpuszczono mu grzechy. Trzydzieści lat później Ślepy Jan, depcąc Italię, przecież uszanował ten testament wielkiego rodzica i oszczędził Buonconvento.
Władysław Jan Grabski
Zdjęcie: pxhere.com
Władysław Jan Grabski (1901-1970) – pisarz katolicki. Syn ekonomisty i polityka prof. Władysława Grabskiego (1874-1938). W okresie międzywojennym zaangażowany sympatyk Obozu Narodowo-Radykalnego, a następnie Ruchu Narodowo-Radykalnego. Swoim poglądom dał wyraz m.in. w trylogii „oenerowskiej”, złożonej z powieści Bracia (1934), Kłamstwo (1935) i Na krawędzi (1936). Poza nią do najważniejszych utworów pisarza należą powieść katolicka W cieniu kolegiaty (1939) oraz powieści historyczne Saga o Jarlu Broniszu (1946-1947) i Rapsodia świdnicka (1955).
Źródło: Xportal.press
Najnowsze komentarze