Czy Polska jest peryferią i dlaczego?
Nie do końca jestem pewny czy peryferie – słowo wieloznaczne, to pojęcie właściwe dla określenia sytuacji Polski, choćby z uwagi na jej bynajmniej nie peryferyjne położenie geopolityczne. Zakładam jednak w swojej wypowiedzi, że pomysłodawcom ankiety chodzi bardziej o refleksje nad sytuacją i położeniem Polski w świecie, niż o czysto językową precyzję.
Polska wobec Zachodu jest peryferiami w zasadzie od momentu swojego powstania, czyli od kiedy sięgamy pamięcią i źródłami pisanymi. Przedtem gdy nad Morzem Śródziemnym tworzono zręby zachodniej cywilizacji (bo o niej jako centrum myślimy w kontekście polskiej peryferyjności), a nasi przodkowie przemierzali stepy i lasy, nie byliśmy peryferiami przynajmniej we własnej świadomości, bo o centrum nic albo niewiele wiedzieliśmy i ono też się nami nie interesowało. Czasem dotarł do nas jakiś kupiec z winem i oliwą, jednak nie mieliśmy pojęcia o świecie z którego pochodzą, o greckiej filozofii, o rzymskim prawie czy teologicznych sporach. A ponieważ to Zachód przyszedł do nas i pod groźbą eksterminacji ochrzcił nas na swoją modłę, a nie na odwrót, więc dokonując takiego wyboru staliśmy się peryferią.
Ocaliliśmy życie i nie podzieliliśmy losu Prusów czy np. Indian, ale już przy wejściu na arenę dziejów byliśmy spóźnieni o ponad tysiąc lat. Pomimo tego następne kilka wieków musieliśmy nadal walczyć może już nie o biologiczne istnienie, ale o względną niezależność. Dopiero oparcie się o Wschód w końcu XIV wieku sprawiło, że wygraliśmy ważną bitwę z siłami Zachodu, a ponieważ w XVI wieku zajęte sobą i podbojem Ameryki zachodnie centrum osłabiło swoje parcie na wschód, mogliśmy na krótko sami poczuć się potęgą. Nasza elita zaczęła jeździć do centrum na studia, na naszym dworze bywali włoscy artyści. Jednak w tym samym czasie większa część społeczeństwa zaczęła być spychana do roli pańszczyźnianych półniewolników, zaczynał się wtedy kształtować globalny układ ekonomiczny, w którym I Rzeczpospolitej przypadła w udziale rola producenta zboża dla powoli industrializującego się centrum. W jakimś sensie upodabniało to polską szlachtę do afrykańskich kacyków sprzedających swoich współplemieńców do pracy na plantacjach w Ameryce. My byliśmy jednak o jeden stopień bardziej zaawansowani w kształtującym się już międzynarodowym podziale pracy – niewolną siłę roboczą wykorzystywaliśmy sami u siebie, wprawdzie nasi niewolnicy nie budowali skomplikowanej maszynerii potrzebnej do tworzenia nowoczesnej floty czy artylerii, ale jednak płody rolne produkowaliśmy sami, starczyło ich na eksport, na wartość dodaną dla właścicieli ziemi, przeznaczających ją na zakup przedmiotów zbytku oraz na odtworzenie wegetującej pańszczyźnianej siły roboczej.
Nadszedł jednak wiek XVII, w którym najpierw zaprzepaściliśmy szansę stania się poprzez unię dynastyczną częścią wschodniego centrum – po raz kolejny ujawniła się wtedy dwuznaczna w dziejach Rzeczpospolitej rola Watykanu, a wkrótce potem okazało się, że regionalne mocarstwo co i rusz nie może sobie poradzić z teoretycznie znacznie słabszymi przeciwnikami. W dodatku zaczęło się nami interesować znowu centrum zachodnie i wyrosłe na Wschodzie, którego nie udało się zasymilować, nowe centrum polityczno – militarne. Rzeczpospolita znalazła się więc w sytuacji peryferii położonych nie na krańcu świata, ale swego rodzaju oligarchiczno – anarchicznej czarnej dziury pomiędzy dwoma centrami, które biorąc pod uwagę rozmiary I Rzeczpospolitej, bez większego oporu podzieliły ją między siebie.
Wiek XIX to prawdopodobnie szczyt cywilizacyjny Zachodu i Polska, a przede wszystkim Polacy też na nim skorzystali. Trzeba przyznać, że szok jakim było zapadnięcie się I Rzeczpospolitej i rozbiory, a także ogólny wzrost świadomości narodowej, wywołał pewną mobilizację, goniliśmy Zachód w dobrym tego słowa znaczeniu, uczyliśmy się i nawet wygrywaliśmy (przykładem tego jest sukces Polaków w Wielkopolsce, widoczny w wymiarze cywilizacyjnym do dzisiaj na tle reszty kraju, ale i czasy autonomii galicyjskiej, z mitu „carskiego ucisku” wyśmiewał się z kolei Józef Mackiewicz), polska elita odbierała klasyczne wykształcenie i wychowanie podobne do elity zachodniej. Zaowocowało to niepodległością i całkiem udanym okresem międzywojennym – polska architektura z tamtego czasu do dzisiaj budzi uznanie, Gdynia, COP, polskie koleje, polska matura, polska złotówka i międzywojenni Polacy en gros to coś z czego możemy być dumni.
A jednak znowu nie daliśmy rady. Katastrofa II wojny światowej zupełnie zmieniła naszą sytuację. Straciliśmy w fatalny sposób ogromną część elity i warstwy państwowotwórczej, która została podana celowej i przemyślanej eksterminacji w latach 1939-1956, spora część z nas została przegnana o setki czy tysiące kilometrów na zachód. Znaleźliśmy się w sytuacji zupełnie nowej. Eksportowana na wschód zachodnia ideologia w połączeniu ze wschodnim imperializmem uczyniły z nas niemal przedmurze (to taka elegancka nazwa peryferii) á rebours na celowniku amerykańskich rakiet balistycznych. Jednak nasza względna cywilizacyjna zachodniość wraz z faktem, że po wojnie zasiedliliśmy ucywilizowane przez Niemców pradawne piastowskie ziemie odzyskane sprawiły, że w bloku wschodnim nasza pozycja nie była najgorsza. Pomiędzy rokiem 1956 a 1970 Polska funkcjonowała całkiem nieźle, odnosiliśmy sukcesy dyplomatyczne – nie tak dawno okazało się, że dalekowzroczność Władysława Gomułki chroni nas także dzisiaj nie tylko przed roszczeniami Niemców, ale i amerykańskich Żydów, nie mieliśmy długów, podstawowe ludzkie potrzeby były zaspokajane, ludzie mieli poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, co znajdowało wyraz w znacznym przyroście demograficznym pomimo braku becikowego, polityki prorodzinnej, a także istnienia liberalnej ustawy aborcyjnej. Tak jak we wszystkich zachodnich peryferiach wschodniego centrum żyło nam się lepiej niż w Moskwie, o Władywostoku nie wspominając. To chyba jeden z najlepszych okresów w naszych peryferyjnych dziejach. Byliśmy zachodnią peryferią wschodu, relatywnie silną kulturowo wobec hegemona polityczno – militarnego i bezpieczną militarnie wobec Zachodu. Produkowaliśmy dostosowane do naszych możliwości solidne i trwałe towary, do dzisiaj jak w przypadku mieszkań czy elektrowni cieszące się powodzeniem na wolnym już rynku. Nawet architektura z lat 60-tych uderza elegancją w porównaniu do twórczości współczesnych developerów, nie mieliśmy za to Agory, ITI, Presspubliki i Springera, o którego podłościach czytaliśmy z niedowierzaniem w tanich tłumaczeniach zachodnich klasyków.
Mieliśmy też dobre stosunki z innymi światowymi peryferiami – zamiast żołnierzy na „pokojowych wojnach” czy torturowania więźniów porwanych przez CIA wrogów hegemona, nasi inżynierowie pomagali budować przemysł krajom afrykańskim i azjatyckim, czyli eksportowaliśmy nie zboże, ale myśl techniczną. Wobec Algierii, Konga, Iraku i innych krajów trzeciego świata mogliśmy się poczuć niemal jak ludzie z centrum, a to odgrywało pozytywną, ważną rolę dla naszej pokaleczonej przez historię psychiki, ale i poszerzało horyzonty. Dzisiaj myślę, że byliśmy na swoim miejscu, tylko jak to zwykle bywa nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Po tamtych czasach zostało 1000 nowych szkół, masa zakładów przemysłowych, gęsta sieć kolejowa, świetne filmy i inne dzieła polskiej kultury.
No, ale potem na arenie dziejów pojawili się stoczniowcy i Edward Gierek, który w odróżnieniu od swojego poprzednika, do Zachodu żywił chyba podziw od czasów młodzieńczych, nie pojmował, że Zachód jest taki szczęśliwy także dlatego, że jest po ludzku cwany i jak mawiał Piłsudski „podleńki” wobec peryferii, nowy pierwszy sekretarz bardzo chciał się rodakom i Zachodowi podobać, a samemu wygodnie żyć. Gierek sprawiający, że jak napisał Jacek Tittenbrun; socjalistyczna gospodarka zaczęła pracować na wartość dodaną zachodnich bankierów, Papież Polak, a wreszcie Solidarność z powrotem przestawili nas na tory peryferyjności zachodniej. Upadek naszego wschodniego hegemona sprawił, że znowu staliśmy się peryferią Zachodu także politycznie, militarnie. W odróżnieniu od peryferyjności wobec Wschodu nasza niższość jest w takiej sytuacji totalna, dotyczy także sfery ducha, intelektu, kultury tej wysokiej i co według mnie ważniejsze, tej dotyczącej codziennego życia.
W nowy okres weszliśmy jednak w odróżnieniu od 20 – lecia międzywojennego z elitami kompletnie nieprzygotowanymi na nową sytuację. Czasy tandetnego gierkowskiego konsumpcjonizmu na kredyt i łamiącego sumienia rozrastania się nomenklatury były fatalnym preludium dla nadchodzącej katastrofy. Przedstawiciele wykreowanych wtedy prozachodnich elit do dzisiaj uprawiają spory na poziomie magla, sprowadzające się do tego, kto na kogo donosił. Jednak znacznie bardziej kompromitujący fakt zupełnego nieprzygotowania intelektualnego do nowej rzeczywistości jest przemilczany. Trudno się temu dziwić, bo czytając wypowiedzi znakomitej większości osób polskiego życia publicznego nie można oprzeć się wrażeniu, że stan ten trwa nadal i także o tym co dzisiaj dzieje się na świecie, co jest w nim ważne, nie mają i co gorsza nie chcą mieć pojęcia.
Z własnej praktyki jako osoba interesująca się także zawodowo polską polityką transportową po blisko 20 latach doświadczeń mogę stwierdzić, że wśród polskich polityków najwyższego szczebla, dziennikarzy najważniejszych mediów, znalezienie kogoś kto stara się zrozumieć proste w gruncie rzeczy zależności nie jest łatwe. Dzisiaj ze smutkiem czytam raporty organizacji międzynarodowych czy dokumenty UE zalecające Polsce przestawienie się na to, co dwie dekady temu mówili tak zwani ekolodzy, oskarżani z tego powodu przez wynajętych speców od czarnego PR o oszołomstwo, terroryzm, branie haraczy.
To samo dotyczy polskiej oświaty, którą zaczął psuć niesławnej pamięci rząd AWS, pamiętam jak dziś głosy mówiące o tym, że „nikt rozsądny nie kwestionuje konieczności reformy”, a zawodówki to „wylęgarnie bezrobotnych” i wszystko będzie dobrze tylko, ach te gimbusy. Chyba jedynie w Playboyu z przekąsem pisano o rozebranej Monice, która „tak jak wszyscy studiuje marketing i zarządzanie”. Niektórzy radni „królewskiego miasta Krakowa” do dzisiaj są przekonani, że planowanie przestrzenne to wymysł i fanaberia komunistów, a święte według nich prawo własności rozumieją tak jakby nie czytali nawet do końca bajek o Tomku co był wolny w swoim domku.
Tak smutno i straszno jest w niemal wszystkich dziedzinach, zamiast, już nawet nie dogłębnej analizy, ale zdrowego rozsądku mamy hasełka z przed pół wieku nadawane w radiu Free Europe i jego pochodnych i to co przecież „wiadomo”. Dla żyjących w III RP oznacza to potwierdzone statystykami najgorsze lub jedne z najgorszych w Europie warunki i najdłuższy tygodniowy czas pracy, najniższe wynagrodzenia, najgorsze warunki mieszkaniowe, a w konsekwencji największy stres, potworne schamienie społeczeństwa i agresję w stosunkach międzyludzkich, której najlepszym obrazem jest zachowanie i plugawy język mieszkańców tego niezbyt udanego tworu, gdy tylko czują się anonimowi – za kierownicą samochodu i na internetowych forach.
Po dwudziestu latach tak zwanej transformacji przetransformowano nasz kraj do pozycji w globalnym układzie ekonomiczno – politycznym, w jakiej przypada nam rola dostawcy taniej siły roboczej, którą podszkalamy za własne pieniądze do wykonywania prostych lub tylko trochę bardziej skomplikowanych czynności (po upadku szkolnictwa zawodowego o dobrym hydrauliku będziemy mogli niedługo jedynie pomarzyć) i albo wykorzystujemy w kraju gdy zjawi się łaskawy inwestor, który pozwoli coś montować albo klikać na miejscu albo eksportujemy naszą siłę roboczą jak w czasach Sienkiewicza. Postęp techniczny sprawia, że eksport odbywa się nie na nędznych statkach, ale tanimi liniami lotniczymi, przepełnionymi busami. W odróżnieniu od I Rzeczpospolitej płodów rolnych nie produkujemy już, lub wkrótce nie będziemy produkować sami. Coraz większa ich część powstaje w zakładach przemysłowych należących do takich koncernów jak Smithfield czy Cargill. Wraz z wejściem do naszego kraju amerykańskich koncernów mających patenty na GMO i tych zatruwających nasze wody podziemne w poszukiwaniu gazu łupkowego, stracimy ostatnie obszary gospodarczej suwerenności.
Co gorsza jesteśmy peryferią w dużym stopniu nie niemiecko – europejską, ale amerykańską, a takie centrum z jednej strony traktuje nas jako narzędzie do sprawiania kłopotów Eurazji, z drugiej zmusza do przyjmowania na swoje terytoria wspomnianych wynaturzonych technologii, które są dla nas znacznie groźniejsze niż forsowany kiedyś przez ZSRR przemysł stalowy, budowa statków, a nawet już w czasach nowej hegemonii zakup samolotów F-16. Niemcy to wspaniała kultura, sprawna cywilizacja i na rozumnym kontakcie z nimi, nawet w warunkach zaborów korzystaliśmy, z kolei Rosja poprzez swoją słowiańskość nigdy nie była tak agresywna, butna i tak obca jak protestanccy Anglosasi i nigdy tak w istocie prymitywna. W czasach zaborów, dla rosyjskich rodzin na polskich kresach, wejście w polski, inteligencko – szlachecki krąg towarzyski i kulturowy było szczytem aspiracji. Centrum cywilizacji rozumianej jako dobrze urządzone życie zbiorowe, wysoka kultura życia codziennego nadal mieści się w Europie, gdzieś na styku Niemiec, Francji i Włoch, dla mnie jej symbolem pozostaje Szwajcaria. Od Ameryki możemy się nauczyć co najwyżej spychania ludzi do slumsów, zamykania ogromnego odsetka obywateli do więzień, popadania w chorobliwą otyłość i degrengolady moralnej, której symbolem są obłudne kazania i zbrodnicze praktyki z katowni w Abu Graib. Wzorując się cywilizacyjnie na USA stajemy się kulturowo peryferiami peryferii, czymś nie drugo, ale trzeciorzędnym.
Dlaczego nasze dzieje układają się tak, a nie inaczej, a nasi rywale czy nawet południowi sąsiedzi wydają się nam szczęśliwsi? Odpowiedź na pytanie o przyczyny własnych nieszczęść można zawsze dać dwojaką – albo uznamy, że to świat jest zły albo, że to my sami niedoskonali. Ogromna narodowa debata na temat przyczyn upadku I Rzeczpospolitej toczyła się ponad 100 lat temu. W jakiejś mierze toczy się nadal i jest tematem na osobne rozważania. W tym miejscu mogę tylko stwierdzić, że zdecydowanie bardziej odpowiada mi podejście dopatrujące się przyczyn upadku we własnych błędach i słabościach, a nie w domniemanej podłości naszych ciemiężycieli. Nie sądzę też aby dało się rozdzielić walkę o samodzielność polityczną, ekonomiczną od tej na polu intelektualnym i kulturowym. Naszym problemem jest jednak przede wszystkim peryferyjność intelektualna i duchowa, a może raczej psychiczna, połączona z politycznymi aspiracjami ponad własne możliwości. To ta mieszanka jest fatalnym syndromem, który ciągle czeka na swojego lekarza. Skazuje nas na śmieszność, sprawia, że subtelni, a zarazem bezwzględni statyści jakich nie brakuje w centrum, nie mają kłopotów z graniem na naszych kompleksach i ignorancji. Można oczywiście oburzać się na działalność obcych służb specjalnych itp. ale czy to one uniemożliwiają nam przynajmniej niepsucie edukacji czy nielikwidowanie kolei albo planowania przestrzennego?
Aby się takiej sytuacji przeciwstawić potrzebna jest niezależnie myśląca lokalna elita, która połączy patriotyzm i dbanie o państwo z szerokimi horyzontami dotyczącymi tego co się na świecie dzieje i co jest na nim ważne, a co ważne nie jest. Niestety trudno na polskiej scenie politycznej, ale i intelektualnej znaleźć ośrodek, który by takie cechy łączył. Nie ulega także wątpliwości, że realizacja nawet ograniczonej autonomii wymaga ogromnego moralnego i intelektualnego wysiłku w skali całego społeczeństwa, bo w końcu elita, na którą narzekamy nie bierze się z nikąd. Lubimy też narzekać na nasze położenie geopolityczne. Obok wielkich Niemiec i Rosji mamy za sąsiadów słowiańską Szwajcarię jaką są wspomniane Czechy, znakomicie urządzone kraje skandynawskie. Możemy się od nich wszystkich wiele uczyć. Możemy też myśleć o Polsce w Eurazji inaczej niż o amerykańskim lotniskowcu pływającym niczym Izrael w diabelskim morzu arabskim. Powinniśmy także zawsze mieć na uwadze to co pisali o nas wielcy myśliciele z krajów sąsiednich tacy jak Clausewitz czy Dostojewski. Ich pogarda dla nas brała się nie z nasz/ych klęsk politycznych czy militarnych, te zdarzają się wszystkim, ale z powodu nikczemności obyczajów, małości codziennego postępowania w zestawieniu z wzniosłością głoszonych haseł. Nie oszukujmy się także, że dzisiaj górujemy moralnością nad zgniłym ponoć Zachodem i dziką ponoć Rosją. Jesteśmy w dołku nie tylko polityczno – ekonomicznym, ale także, a może przede wszystkim psychologicznym, moralnym i cywilizacyjnym i jak się za siebie samych porządnie nie weźmiemy, to możemy w nowoczesnej formie powtórzyć katastrofę z XVIII wieku, być może już się ona dokonuje biorąc pod uwagę np. katastrofę edukacyjną i powracający analfabetyzm, strukturę własności w bankach, mediach i przemyśle.
Największe zagrożenia z tym związane? Największe atuty jeśli są jakieś?
Częściowo odpowiedź mieści się w opisie samego zjawiska, ale podkreślić należy, że zło dzisiejszej polskiej peryferyjności w pierwszym rzędzie nie wynika z niej samej, ale z takiego, a nie innego hegemona i z takiej, a nie innej roli jaką wyznacza on polskiej peryferii. Problemem nie jest to, że nie jesteśmy centrum, tak samo jak nie są nim kraje skandynawskie czy Kanada, w których jakość życia jest o wiele wyższa niż w USA. Mówiąc w dużym skrócie, grozi nam cywilizacyjna, ale patrząc na amerykańską ulicę, czy szerzej na to co wyrabia z naturalnym środowiskiem człowieka tak zwana American way of life, także biologiczna degradacja. Bycie peryferią Ameryki skazuje nas nie na los XIX wiecznej Wielkopolski czy Galicji, ale na status banditenlandu w rodzaju Kosowa, które jak wykazały ostatnie wydarzenia jest obecnym neoliberalnym władzom III RP, ale i odwołującej się co i rusz do wzniosłych haseł opozycji, najwyraźniej bliższe niż np. Serbia. Znamienne są też zachwyty jakie swego czasu wygłaszał premier 3 RP Jerzy Buzek nad innym banditenlandem, jakim jest graniczący z USA Meksyk.
Atutem peryferyjności politycznej może być lepsza jakość życia, o ile za wartość uzna się spokój i pewną swobodę od imperialnej polityki, której także militarno ekonomiczny ciężar ponosi centrum. Tak można by określić sytuację kulturalnej Europy wobec militarystycznych Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jednak Polska nie wydaje się tych płaszczyzn rozróżniać, a być może jest zbyt słaba by taką grę prowadzić. Dla części elity III RP barbarzyństwo i bigoteria USA są dowodem zdrowia i cywilizacyjnej prężności. Na nasz plus w porównaniu do Europy można zaliczyć brak moralnych i cywilizacyjnych kłopotów z mieszkańcami dawnych kolonii prącymi dzisiaj do centrum.
Zaletą peryferyjności i względnego opóźnienia w procesie dziejowym może być także uniknięcie błędów jakie cywilizacyjne centrum popełnia i tak zwana w ekonomii premia późnego gościa. Polska posiadała ją 20 lat temu, a polegała ona np. na tym, żeby zamiast powielać zachodnie błędy z połowy XX wieku i główny wysiłek inwestycyjny topić w budowie autostrad, skoncentrować się na unowocześnianiu kolei, energetyki, ekologizacji rolnictwa, czy budowie mieszkań. Uznaliśmy jednak, że od taniego prądu, dobrego jedzenia, własnego mieszkania i wygodnego transportu zbiorowego ważniejsze są motoryzacyjne kompleksy i wizje przywiezione przez szwagra z Ameryki.
Peryferyjność może też mieć pewne plusy w sytuacji kryzysu centrum, gdy jak w czasie ostatniego krachu okazało się, że jest on w 3 RP mniej dotkliwy, gdyż sposoby oszukiwania społeczeństwa przez banki są stosunkowo mało wyrafinowane. W jakimś sensie dotyczy to także zagadnień bardziej fundamentalnych – dla ludzi sceptycznie nastawionych do kierunku cywilizacji jaki nadaje centrum, peryferie wydają się azylem czy bazą do prowadzenia działań mających na celu zmianę tego kierunku. Historia zna takie przykłady w wielkiej skali. Zachowując wszystkie proporcje znam w dzisiejszej Polsce osoby, które wyjechały z Zachodu do 3 RP z nadzieją budowania tu bardziej ekologicznej egzystencji, a nawet obrony naszego kraju przed macdonaldyzacją. Jak na razie są jednak zawiedzione w swych oczekiwaniach.
Podział centrum peryferie wewnątrz Polski
Ten podział występuje i przejawia się w wielu dziedzinach takich jak edukacja, transport, dostęp do poczty, urzędu, biblioteki, kina z lepszymi filmami i wielu innych atrybutów cywilizowanego życia.
Wynika on z uwiądu zdolności do myślenia w kategoriach całości. W myśl neoliberalnych dogmatów, głoszonych w polskiej peryferii w karykaturalnej formie, każdy odcinek torów, (ale nie drogi) każde okienko, każda szkoła, każdy dom kultury musi być „rentowny” żeby jego istnienie było uzasadnione. Rządzący Polską nie rozumieją, że redukowanie krwioobiegu transportowego, edukacyjnego czy instytucjonalnego musi prowadzić do kłopotów całego systemu życia zbiorowego i oznacza m.in. gigantyczne marnotrawstwo ludzkich zasobów. Dla przykładu ludzie w miejscowości gdzie zlikwiduje się nie tylko kolej, ale i ostatni PKS będą skazani albo na zakup samochodu albo na dojazd do pracy czy szkoły autostopem. Część dokona zakupu samochodu, na który przeznaczy kapitał, który mógłby pójść np. na zakup książek, a czas potrzebny na zapracowanie na jego zdobycie i utrzymanie, na ich czytanie, część zrezygnuje i zostanie skazana na wegetację w gorszych warunkach, co ambitniejsi będą się starali wyrwać do metropolii, które będą się nadmiernie rozrastać, a ludzie tracić czas w korkach, inni wyjadą szukać szczęścia za granicę. Jednak w tym samym czasie z ich podatków buduje się metro w stolicy i kupuje superszybkie pociągi, na które nigdy nie będzie ich stać i do których nie będą mieli gdzie wsiąść. Oburzenie elit III RP, że ich elegancki ekspres musi się zatrzymać w jakiejś Włoszczowej, może być tego symbolem.
Prawdopodobnie jednak także ten podział jest mniej znaczący od podziału na bogatych i biednych. Rozmontowywanie szeroko pojętej infrastruktury jest jego pochodną. Bogaci także na prowincji i na ścianie wschodniej dojadą tam gdzie chcą, połączą się ze światem, zafundują dzieciom prywatną szkołę, wynajmą ochroniarzy aby obronili ich przed głodnymi biedakami, a utrzymywanie separowanych obszarów nędzy i zacofania jest na krótką metę dla nich korzystne, gdyż ułatwia terroryzowanie pracowników, rekrutowanie najemników do policji i „pokojowych wojen”, tak samo jak korzystne wydawało się utrzymywanie pańszczyźnianych półniewolników w ciemnocie i poczuciu bezradności. W takiej sytuacji trudno oczywiście wymagać od tych ostatnich lojalności i utożsamiania się z metropolią, tak samo jak trudno dziwić się „brakowi świadomości” pańszczyźnianych półniewolników czasów powstań, także dzisiaj, w chwili zagrożenia centrum, jego egzystencja spotka się co najwyżej z obojętnością, o ile nie z postawą i głosami jakie zdarzyło mi się już opisywać i słyszeć: „przyjdą Niemcy i zrobią tu porządek.”
Olaf Swolkień
Grafika: picryl.com
Komentarz redakcji Nacjonalista.pl: Tekst został napisany w 2011 (!) roku, ale w znakomitej większości zachowuje aktualność do dziś. Peryferyjność III RP wciąż jest faktem, a rządząca izra-elita jeszcze bardziej ją ugruntowuje.
17 września 2024 o 09:54
Świetny artykuł. Pozdrawiam,z prowincji skrajna Ściana Wschodnia .
17 września 2024 o 17:50
Niezłe bujanie ten tekst. Z niego by wychodziło, że Zachód to jakiś ciągle reinkarnujący się byt. Bo tu dla autora Zachodem jest Rzym, tu Watykan, tu Niemcy, tu Anglia, tu Ameryka itd. W zależności od okresu. A tak w rzeczywistości to wszystko, o czym jest napisane to tak naprawdę różne oddzielne byty, bo co mają wspólnego ze sobą Anglosasi, Francuzi, księstwa niemieckie i państwa włoskie w średniowieczu? Przecież oni wszyscy rywalizowali ze sobą. Generalnie zgoda co do tego, że Zachód był jednym bytem w czasie Imperium Rzymskiego i że jest w dużym skrócie jako państwa orientujące się na euroatlantyzm ujednolicony (choć nie całkowicie) teraz. Ale między rozpadem Imperium Rzymskiego, a projektami integrującymi Zachód (jak NATO i UE) jest mniej więcej 1500 lat przerwy, w której o żadnej jedności nie ma mowy… Z rosyjskiej perspektywy Polska jest takim samym Zachodem, jak Niemcy, Anglia itd. Dla nich Polska uczestniczyła w Drang nach Osten razem z całym Zachodem. Dla Niemca z kolei (tego patrzącego z dawnej pruskiej perspektywy – Mitteleuropa itd.) Niemcy nie są żadnym Zachodem. Zachodem były znienawidzone Francja i Anglia, a i Polska była traktowana jako sługus Zachodu, bo uznawali jej istnienie jako zachodni klin w terytorium niemieckie na wschodzie. Zresztą ten sam resentyment czuł Mussolini do międzywojennej Jugosławii (teoretycznie będącej państwem Wschodu), którą uważał za masoński projekt. Hiszpania powinna być modelowym krajem Zachodu, geograficznie i kulturowe z racji przynależności do cywilizacji łacińskiej i tradycji morskich. A historycznie Hiszpanów i Anglosasów dzieliła przepaść… Francuzi przestali być rywalami dla Anglików dopiero w XIX wieku. Tak naprawdę tylko Portugalia pasuje do szerokiej definicji Zachodu, bo z żadnym ze wspomnianych państw nie miała zatargu. Z Hiszpanią nie miała, bo to są w pewnym sensie bratnie kraje, często byli w sojuszach. Z Anglią mają cały czas sojusz od 1373 roku, Portugalia była nawet sojusznikiem Anglii za rządów Salazara, za Salazara Portugalia w ogóle weszła do NATO jako członek-założyciel. Z resztą krajów nie miała spięć, bo nie miała okazji.
Cała narracja tego tekstu nie trzyma się kupy.