Do szczytowych wykwitów cywilizacji zwykło się obecnie zaliczać „państwo prawa” – tzn. takie państwo, gdzie legalizm zostaje wyniesiony do rangi najważniejszej zasady ustrojowej: wszelkie działania organów państwa mogą zostać podjęte wyłącznie na podstawie aktów prawa stanowionego (pozytywnego), w granicach wyznaczonych przez to prawo oraz w sposób od początku do końca przez nie uregulowany. Na płaszczyźnie filozoficznej doktryna „państwa prawa” prowadzi konsekwentnie do utożsamienia państwa z porządkiem prawnym (kierunek zwany normatywizmem prawniczym). Paniczny legalizm niewątpliwie stanowi oznakę dziadzienia naszego świata – pojawia się wszędzie tam, gdzie cywilizacja wojowników, kapłanów i ludzi pracy degeneruje się w cywilizację kauzyperdów.
W rzeczywistości reżim „państwa prawa” oddziałuje rozkładowo na poddaną mu wspólnotę polityczną. Po pierwsze, paraliżuje państwo w sytuacjach wymagających rozpoczęcia natychmiastowej akcji, grzebiąc ją pod stosem procedur i wymogów formalnych oraz niwecząc ją przeciągłymi parlamentarnymi dyskusjami. Dotyczy to zwłaszcza newralgicznych dziedzin z zakresu bezpieczeństwa państwa (a więc i dobra wspólnego jego mieszkańców), toteż instytucje nimi się zajmujące we wszystkich „państwach prawa” muszą nieustannie balansować na granicy przepisów prawnych, a niekiedy po prostu w tajemnicy je przekraczają, dbając jednocześnie, by naruszenia prawa dokonane przez nie podczas spełniania ich obowiązków nie zostały wykryte i ujawnione. Po drugie, doktryna państwa prawa owocuje tym, co konserwatywny filozof ekonomii prof. Jan Herman Hoppe (ur. 1949) nazywa zamianą prawa w legislację. Realizacja postulatu, iż „nie ma sfery działalności państwa nieuregulowanej prawnie” skutkuje produkcją przez organa prawodawcze ogromnej i rosnącej wciąż w lawinowym tempie liczby aktów prawnych, które mieszkańcy państwa zaczynają postrzegać (zupełnie słusznie) jako hałdy biurokratycznej makulatury, w jakich gąszczu normalny człowiek nie jest zdolny się zorientować. Ta biegunka legislacyjna powoduje zarazem upadek idei prawa, tj. niszczy przekonanie, że prawo oznacza ważniejsze i bardziej zasadnicze normy, niż mało istotne, biurokratyczne przepisy, wiodąc do utożsamienia pojęcia prawa z nie zakorzenionymi w żadnym głębszym porządku, zmieniającymi się co chwilę, a więc niewiele znaczącymi (za to uciążliwymi), przepisami. W artykule „Kryzys prawa” (1930) konserwatysta dr Jan Bobrzyński (1882-1951) trafnie wskazywał, iż dawniej „rozumiano, że to, co się godzi, jest prawem (Boskim, czy przyrodzonym, czy wynikłym organicznie z konieczności społecznych), a ustawa jest tylko pisemnym, dokładnym sformułowaniem tego prawa w szczegółach”. Uznanie prawa stanowionego za jedyny powszechnie obowiązujący porządek norm, leżące u podstaw doktryny „państwa prawa”, unicestwia zarówno prawidłowe rozumienie prawa, jak i prawidłowe rozumienie ustawy. „Państwo prawa” werbalnie głosi swoisty kult ustawy, w praktyce zaś wywołuje inflację prawa (wzrost ilości i spadek wartości), podrywa jego autorytet, pozbawia je powagi, podkopuje jego prestiż i niszczy powody, dla których ludzie mieliby darzyć je szacunkiem, a więc i respektować. (Należałoby się osobno zastanowić, czy to „państwo prawa” degeneruje kulturę prawną danego narodu, czy też samo jest jej degeneracji wytworem.) Po trzecie, „państwo prawa” prowadzi do socjalizmu. Zauważył to lewicowy prawnik i socjolog prof. Ludwik Gumplowicz, pisząc: „Teoria państwa praworządnego pragnie wykreślić kompromis pomiędzy zasadami zwierzchnictwa władców i zwierzchnictwa ludu. Miarodajną ma być nie wola mniejszości ani wola większości, ale sprawiedliwość; absolutne prawo ma być w państwie urzeczywistnione. Teoria państwa praworządnego polega na uznaniu zasady równości. Każdemu powinno i ma przypaść w udziale równe prawo. Ale równe prawo jest nieprawdą, jest przeciwieństwem państwa. Jako ››porządek władzy‹‹, jako konieczność podporządkowania panujących i rządzonych państwo wyklucza wszelkie równe prawo, czy je w swojej dziedzinie niemożliwym. Jako władza, jako panowanie jest państwo z konieczności prawem nierówności”.Państwo opiekuńcze, zwane również (dość nieszczęśliwie) „państwem dobrobytu”, stanowi zatem efekt konsekwentnej realizacji doktryny „państwa prawa”, nie zaś jej wypaczenie, jak utrzymują niekiedy jej liberalni zwolennicy.
Droga do uwolnienia narodu od szkodliwych fikcji stwarzanych i podtrzymywanych przez „państwo prawa”, a także od jego zupełnie realnych i jakże wątpliwych „osiągnięć”, rozpoczyna się od odrzucenia mrzonki, że prawo stanowione może i powinno regulować wszystko. Państwo nie jest tożsame z porządkiem prawnym. Prawo pochodzi od państwa – państwo jest pierwotne względem prawa. To państwo posiada prymat nad prawem, nie na odwrót – i prymat ten, zamącony w „państwie prawa”, należy przywrócić. W pierwszej kolejności dotyczy to działań organów realizujących tzw. rdzeniowe funkcje państwa, związane zwłaszcza ze strzeżeniem jego bezpieczeństwa. Zgodnie z maksymą rosyjskiego archaisty Konstantyna Leontjewa (1831-1891) głoszącą, iż „prawo rozumnej siły” trzeba stawiać wyżej od „siły głupich praw”, służby ochrony państwa powinny odzyskać możliwość podejmowania działań poza prawem stanowionym (które prawdopodobnie i tak bywają przez nie w ukryciu podejmowane). Towarzyszyć temu jednak musi rozbudowa struktur i kompetencji uplasowanych w tych służbach komórek kontroli, audytu wewnętrznego, bezpieczeństwa wewnętrznego, inspektoratów itp. podczas prowadzenia takich działań funkcjonariusze mogą bowiem dopuszczać się nadużyć. Nadużycia te polegałyby wówczas nie na naruszaniu norm prawa (choć i ono pozostałoby możliwe), które nie regulowałoby owych działań, ale na naruszaniu norm moralności publicznej i etyki państwowej (działaniu przeciw dobru wspólnoty). Biorąc pod uwagę niezwykle skomplikowane i problematyczne relacje pomiędzy sferą bezpieczeństwa państwa a normami moralnymi, oceną, osądzaniem i karaniem nadużyć w tej dziedzinie powinny zajmować się organa posiadające dogłębną znajomość specyfiki pracy służb ochrony państwa, w tym związanych z nią etycznych kontrowersji. Zadanie to należałoby tedy powierzyć utworzonym przy poszczególnych służbach oficerskim sądom specjalnym (o składach dobieranych spośród doświadczonych oficerów tych służb o nieposzlakowanej opinii), obdarzonym władzą stosowania bardzo surowych sankcji represyjnych wobec winnych nadużyć. Od wyroków sądów oficerskich nie dałoby się odwołać np. do Sądu Najwyższego, ponieważ w przeciwieństwie do sądów powszechnych orzekałyby one na podstawie innych norm niż normy prawa pozytywnego; obejmowałoby je natomiast prawo łaski przysługujące Głowie Państwa. Ograniczenie pola do nadużyć stworzy również odpolitycznienie służb ochrony państwa poprzez ich reorganizację, tj. wyjęcie spod zwierzchnictwa ministra pochodzącego z partyjnej nominacji i odpowiedzialnego politycznie przed zdominowanym przez partyjne kluby parlamentem.
U podstaw „państwa prawa” leży błędne założenie, że prawo pozytywne jest jedynym powszechnie wiążącym porządkiem norm – i założenie to, skutkujące absolutyzacją prawa stanowionego (oraz stanowiącego je prawodawcy), trzeba odrzucić. Pożądane wydaje się powołanie i wprowadzenie do procesu prawodawstwa ciała oceniającego zgodność projektów ustawodawczych z etyką religijną. Dysponowałoby ono z jednej strony prawem weta absolutnego wobec badanych przez siebie projektów ustaw, z drugiej strony – inicjatywą ustawodawczą. Skład tego ciała wskazywałyby wspólnie Stolica Apostolska oraz Głowa Państwa, na zasadach określonych w konkordacie. Oznaczałoby to powrót do wyznaniowego charakteru państwa, niemniej nie uniemożliwiałoby władzom prowadzenia polityki tolerancji religijnej1.
Prawo stanowione powinno pozostawać w zgodności zarówno z normami etyki religijnej, jak i z tradycją danej wspólnoty politycznej. Wymóg zgodności z tradycją dotyczy nie tylko materialnej treści prawa, ale także jego form i instytucji, na co w latach trzydziestych zwracali uwagę znakomici prawnicy związani z ONR – prof. Zygmunt Cybichowski (1879-1946), dr Edward Muszalski (1899-1989) czy dr Juliusz Sas-Wisłocki (1909-1973). Do procesu prawodawstwa należy przeto wprowadzić osobne ciało, kontrolujące zgodność ustawodawstwa z polską tradycją. Docelowo może ono przyjąć postać elitarnego (w duchu platońskim) instytutu przy Głowie Państwa, prowadzącego studia i badania nad tradycją, a zrzeszającego autorytety epistemiczne w tym zakresie. Instytut dysponować będzie z jednej strony inicjatywą ustawodawczą, z drugiej strony prawem wnioskowania (za pośrednictwem swojego szefa) do Głowy Państwa o zastosowanie weta absolutnego względem projektu ustawy uznanego przezeń za sprzeczny z tradycją wspólnoty. W przypadku odzyskania przez państwo formy monarchicznej na instytucie spocznie również odpowiedzialność za edukację i formację dzieci domu panującego w duchu tradycyjnym.
Demontaż „państwa prawa” zamkną, jako dwa ostatnie etapy, zastąpienie prawa stanowionego prawem zwyczajowym wszędzie, gdzie to możliwe oraz deregulacja – wycofanie się przez państwo z jakiegokolwiek regulowania prawem pozytywnym tych dziedzin życia, w których nie jest ono wyraźnie uzasadnione.
Wszystkie zaproponowane powyżej rozwiązania uderzają w model „państwa prawa”. Albowiem model ów, wyrosły na podłożu przeżartej liberalizmem „kultury mieszczańskiej” XIX wieku, a rozniesiony po powierzchni globu przez lewicowe demokratyczne rewolucje XX wieku, trzeba zdruzgotać i odesłać zasłużenie na śmietnik historii.
Adam Danek
Źródło: legitymizm.org
4 września 2024 o 13:25
„Skład tego ciała wskazywałyby wspólnie Stolica Apostolska oraz Głowa Państwa, na zasadach określonych w konkordacie.”
Nie w realiach odziaływania DSW.