Ideologiczni apostołowie wolności nienawidzą tradycji. Z całego serca. To konkluzja, do jakiej musimy dojść, przyglądając się płodom ich piór oraz historii i rezultatom ich działań. Zwalczają ją wszędzie, nieustannie, odkąd po raz pierwszy podnieśli hasło modernistycznie pojmowanej wolności w mrocznej i nikczemnej epoce „oświecenia”. Oświeceniowi les philosophes, jak przesadnie i bezpodstawnie tytułowano ówczesnych publicystów, stworzyli schemat intelektualny, który pielęgnowały wszystkie późniejsze ruchy apoteozujące wolność, bez względu na dzielące je różnice. Schemat ów bazował na uznaniu wolności i tradycji za jakości odwrotnie proporcjonalne. Tradycja została w nim ujęta jako nałożony na ludzi bez pytania obowiązek lojalności wobec zestawu norm o charakterze partykularnym i w gruncie rzeczy przypadkowym, a co za tym idzie – jako zasadnicza przeszkoda dla realizacji przez nich ich prawdziwych potrzeb, czyli zachcianek. Wniosek brzmiał: im mniej tradycji, tym więcej wolności i vice versa. Aby ludzie stali się naprawdę wolni, tradycja powinna zostać wytępiona lub przynajmniej być konsekwentnie marginalizowaną w życiu społecznym.
Praktyczne konsekwencje takiego ujęcia wolności możemy obserwować już od dość dawna. Cywilizowany (niegdyś) świat zaludnia wyhodowany i wychowany przez propagatorów indywidualizmu „nowy człowiek”, wyemancypowany spod wpływu tradycji. Jedynym drogowskazem w życiu jest dla niego własna wola, ale co jest drogowskazem dla woli? Na to pytanie nie zna odpowiedzi ani jej nie poszukuje. Milcząco zakłada, że jego wola pozostaje samosterowna i trwa w tej wierze, choć każdy dzień przynosi jej klęskę. Żyje w przekonaniu, iż każdy jego wybór cechuje suwerenność – tak, jakby nie istniały czynniki kierujące wyborem. Uczucia, emocje, sentymenty, pragnienia, żądze – irracjonalne impulsy, których działania nie rozumie, ale jest im powolny, ponieważ poucza się go nieustannie, że nakładanie na nie jakichkolwiek ograniczeń zagraża jego wolności, więc nie może być prawowite. Rzekomo suwerenny człowiek-atom okazuje się podatny jak plastelina na nacisk grupy – skoro wola każdej „jednostki” stała się suwerenna niezależnie od swej treści, wola pojedynczej suwerennej „jednostki” w żaden sposób nie może przeważyć wól stada innych suwerennych „jednostek”. Jej pisk „Bo ja chcę!” ginie w ich wyciu „Bo my chcemy!”. Zarazem wykorzenione władze duchowe człowieka systematycznie tracą odporność na popularne opinie, mody i trendy, których siłę oddziaływania zwielokrotnia jeszcze nowoczesny terror aktualności. Tym bardziej, że przestrzeń wokół zagospodarowują – oczywiście w sposób wolnorynkowy i konkurencyjny – rozmaite aparaty propagandowe, socjotechniki i pralnie mózgu, pracujące nad tym, by dokonywał swego wolnego i suwerennego wyboru zgodnie z wytycznymi ich mocodawców. Milcząco zakłada, iż jego wola pozostaje samosterowna, choć każdego dnia coraz mniej z niej zostaje. Zaiste, jest to człowiek wolny, bo niezakotwiczony w niczym, dlatego płynie tam, gdzie poniosą go dominujące akurat prądy – a z prądem, jak mawiał Zbigniew Herbert (1924-1998), płyną tylko śmieci.
Kto godzi się na egzystencjalny status śmiecia, unoszonego lada podmuchem i pędzonego w pogoni za „lepszym proszkiem”, może go sobie osładzać powtarzaniem, że taką cenę ma wolność. W naszych oczach ów odarty z godności sposób istnienia znajduje się na antypodach istotnej wolności. Jak uczyli już mędrcy ze szkoły stoickiej, nie istnieje niewola bardziej żałosna od niewoli własnych namiętności. W świecie wyrosłym na nawozie kolejnych ideologii wyzwolenia człowiek za wolność zwykł uważać stan, w którym pozostaje igraszką ślepych odruchów lub posługujących się nimi cynicznych podmiotów manipulacji – tylko dlatego, iż nie używają one batów i kajdan, których dotyk mógłby bezpośrednio poczuć. Nie ma jednak żadnego oparcia, dzięki któremu mógłby przeciwstawić się ich presji. Aby zyskać taki fundament, musiałby wpasować się w pewien niepochodzący od niego porządek, przekraczający jego indywidualną wolę i dlatego od niej mocniejszy. Innymi słowy, musiałby oddzielić wolność od indywidualizmu.
Oddzielenie wolności od indywidualizmu, niezgoda na utożsamianie tych pojęć, to niezgoda na status śmiecia podrzucanego przez prądy. Oznacza ona akceptację i głębokie przeżycie przez człowieka faktu, że nie jest on tylko fruwającym bezładnie atomem. „Lecz życie nasze, my sami nie jesteśmy czymś oderwanym; zastając cały dorobek przeszłości, który żyje w nas, jest początkiem i źródłem naszego czynu i myśli, mamy obowiązek uczynić zeń podstawę i organ twórczości i prawdy. Żaden wysiłek nie idzie z nicości w nicość, lecz wrasta sam w glebę życia, w jego organizm. Życie nas otaczające, forma i materia, sprzeczne i opierające się naszemu wysiłkowi, naszej twórczości, są czynnikiem organizującym, nadają twórczości moc realizacji, utrwalenia się, zachowania wysiłku jednostkowego dla życia zbiorowego. I tylko wtedy, poprzez realizację i włączenie się w życie całe, nie stanie się wysiłek nasz buntem bezpłodnym, idącym w próżnię, lecz będzie współtwórcą przyszłości”. Te słowa zapisał Adam Skwarczyński (1886-1934), piłsudczyk, jeden z polskich eksponentów tzw. romantyzmu faszystowskiego. Wskazywał, iż właśnie tradycja uzdolnia człowieka do świadomego wykuwania własnego losu, albowiem pozwala mu wejrzeć pod migotliwą, zwodniczą powierzchnię pojedynczych zjawisk, w głębszą strukturę rzeczywistości, rozpoznać w niej znaczenie poszczególnych rzeczy czy zdarzeń i zidentyfikować swoje w niej miejsce. Tradycja tworzy duchową mapę uniwersum: dopiero po nałożeniu jej na świat zjawiskowy człowiek dostrzega w jego na pozór bezładnej plątaninie wypróbowane ścieżki, którymi może się pewnie poruszać – lecz decyzja, czy i dokąd nimi podąży wciąż należy tylko do niego. Mikołaj Gómez Dávila (1913-1994) powiada: „Człowiek jest dziś wolny jak wędrowiec zabłąkany na pustyni”. To prawda, a tradycja wskazuje mu drogę niczym gwiazda przewodnia i rozświetla ją jak ona. Wbrew liberalnym, czy szerzej indywidualistycznym, zabobonom, to tradycja wyzwala człowieka spod arbitralnej władzy przypadkowych czynników, ponieważ daje mu punkt podparcia, pozwalający oprzeć się naciskowi pierwszych lepszych fenomenów. Pozwala mu przeniknąć ich naturę, bo otwiera dostęp do praktycznej mądrości akumulowanej i przechowywanej przez wieki, daleko przekraczającej to, co potrafi jego ograniczony indywidualny intelekt. W istocie to tradycja gwarantuje człowiekowi wolność. „Dlatego w wysiłku życia i myśli twórczość musi się oprzeć jednak na tradycji, szlachetnym jarzmie dokonanego, na przeszłości; poznać, co w jej więzach jest żywe, co podtrzymuje nasze siły, co nie jest jeno martwym szkieletem, trumną ducha, lecz glebą przechowującą jego ziarna dla przyszłości. Musi uczcić święte relikwie, których siła cudowna chroni nas, byśmy w osamotnieniu nie zmarnieli; rozpoznać to, co jest tchem twórczym, który z najodleglejszej przeszłości tchnie poprzez nas w najdalsze pokolenia. I człowiek dzisiejszy czuje, że musi nawrócić do początku swego, do Genesis społeczności narodowej, która jest rodzicielką żywych sił w nas, nawrócić do źródeł instynktu zbiorowego, który żyje i wyrasta poprzez nas. Przeszłość i jej formy ukazują nam często, że pod wyświechtanym frazesem dzisiejszości tkwią zapomniane i zapoznane prawdy życia, dają nam poznać, ile sił utajonych, ile uczuć wiary i woli zamknięte zostało w starym obyczaju i prawie, w danych wierzeniach i formach.” – pisał dalej Skwarczyński w tym samym artykule z 1922 r. A zatem, aby być prawdziwie wolnym, trzeba żyć wśród starych form i praw, wśród dawnych obyczajów i wierzeń – żyć w tradycyjnej społeczności. Przypomina się sylwetka i myśl o. Waleriana Kalinki CR (1826-1886), konserwatysty i ultramontanina, który głosił, że człowiek może osiągnąć wolność wyłącznie w społeczeństwie hierarchicznym. Pokrewne mu stanowisko zajmował zachowawca Roman Buczyński, publicysta konserwatywnego warszawskiego pisma „Niwa”, na łamach którego oznajmiał: „Należy więc wybrać jedno z dwojga. Albo zorganizowaną nierówność z wolnością (…) rozszerzającą się z postępem oświaty, która surowość dawnych węzłów czyni mniej niezbędną. Albo zorganizowaną równość, która (…) coraz cięższą musi stawać się niewolą”. Zorganizowana nierówność niesie ludziom wolność, zorganizowana równość – niewolę. Nowocześni wrogowie tradycji każą widzieć w tradycyjnych, hierarchicznych społeczeństwach antytezę wolności, ponieważ człowiek nie może w nich konstruować swoich relacji z otoczeniem i innymi ludźmi w sposób dowolny. Tym samym obwiniają tradycyjny porządek społeczny o coś, co jest elementarnym składnikiem ludzkiej kondycji w świecie. Człowiek nigdy nie osiągnie wyśnionego przez doktrynerów stanu niezależności od nikogo i niczego poza własnym widzimisię. Jako istota z natury społeczna nie może wykroczyć poza instytucje, normy i wzorce składające się na kulturę – i poza związane z nimi ograniczenia.
Adam Skwarczyński cytowany już artykuł „O władzę życia” zamknął podniosłymi słowami: „Nieraz będzie musiał człowiek buntu ulec prawu i przeszłości, poddać się ich sile, ale gdy pamiętać o nich będzie nie dla nich samych, ale dla jutra, zaczerpnie tam siłę dla życia. Ilekroć w nowym wysiłku rozrosną się formy nowego życia, o ile mocniej odetchnie człowiek wolny i szerzej obejmie władzę nad światem – głośniej zahuczy maszyna, mocniej uderzy młot i dalej zagłębi się pług w ziemię oraną; o ile naród nasz, nie lękając się przemocy obcych, silniej wykuwać będzie organa życia i potęgi; o ile wyżej sięgnie uczucie i westchnienie człowieka ku Bogu; o ile głębiej wniknie myśl w tajnie żywota, pewni bądźmy: i pień twardy wieczysty drzewa, tradycja – i liść i kwiat doroczny, bunt – będą służyły Życiu wiecznemu, Prawdzie”. Uderza w nich doskonałe uchwycenie jednej jeszcze prawidłowości. Tradycja pozwala człowiekowi oprzeć się współczesnemu światu, chlubiącemu się właśnie negacją tradycji, a przy tym nazywającemu tę pustkę, bezład i brak orientacji wolnością. A ponieważ współczesność legitymizuje się odrzuceniem tradycji, delegitymizację współczesności umożliwia jedynie radykalny powrót do tradycji. Tylko tradycja pozwala z mocą odrzucić ten płaski i płytki świat. Innymi słowy, ona jedna może być w nim zarzewiem prawdziwego buntu – na przekór lewackim anarchistom, oczadzonym postępowcom, liberalnym indywidualistom, oślizgłym libertynom, socjalistom i komunistom starszego i nowszego miotu, etatowym kontestatorom zasiadającym na mieszczańskich do bólu różowych (i czerwonych) salonach oraz całej reszcie strupieszałych rzekomych buntowników, którzy chcą tego samego, co teraz, tylko bardziej lub więcej, podczas gdy Mikołaj Gómez Dávila kwituje ich podrygi ze szczytu swej wieży wzgardy: „Człowiek współczesny nazywa ‘zmianą’ szybsze podążanie tą samą drogą w tym samym kierunku. Świat w ciągu ostatnich trzystu lat zmieniał się tylko w jeden sposób. Już sama propozycja prawdziwej zmiany oburza i przeraża współczesnego”. Zarazem tradycja gwarantuje, iż płomień buntu nie przerodzi się w to, co ta niby pstrokata, a przecież bezbarwna i bura hołota lubi najbardziej i myli z wolnością: w czystą destrukcję i samoubóstwienie.
I dlatego też święte symbole tradycji widnieją na wszystkich prawdziwych sztandarach wolności.
Adam Danek
Zdjęcie: Zac Durant/Unsplash
Źródło: legitymizm.org
Najnowsze komentarze