Do ważniejszych bożków w panteonie demokracji należy tzw. opinia publiczna. Trudno ustalić, co właściwie kryje się za tym pojęciem, ale cokolwiek to jest, odgrywa w demokratycznej „religii obywatelskiej” niezwykle istotną rolę. Wedle stwierdzeń ludowładczej ideologii demokratyczne rządy w ogóle nie są możliwe bez „zorganizowanej opinii publicznej”. W różnych ujęciach demokracja polegać ma na tym, że owa opinia publiczna albo kontroluje władzę, albo mówi jej, co ta ma robić, albo wręcz sama ją sprawuje. Postulaty demokratycznych ideologów nie wyjaśniają jednak, co dokładnie przez opinię publiczną należy rozumieć. Zgodnie z najbardziej rozpowszechnionym, zdroworozsądkowym poglądem składają się na nią opinie ogółu mieszkańców państwa, wypowiadane publicznie, tzn. z zamiarem przekazania ich wszystkim innym. Czy takie opinie zdolne są do pełnienia funkcji, które przypisują im demokraci?
Zacznijmy od kwestii rządzenia (bądź decydowania o polityce rządu). Józef Mackiewicz (1902-1985) pisał w swej powieści o pułkowniku Miasojedowie: „Skazany przez władzę, może być obroniony przez opinię publiczną. Skazany przez opinię publiczną, może być obroniony przez władzę. Ale gdy opinia publiczna staje się władzą (…) Nie ma takiej siły, do której można by się odwołać”. Największy polski antykomunista w aforystycznym skrócie zawarł sedno problemu. Jeśli wszelkie posunięcia władzy mają być zgodne z przekonaniami popularnymi w społeczeństwie, to przez rządy opinii publicznej należy rozumieć po prostu ochlokrację. W ostateczności prowadzi ona do sytuacji, gdy najbardziej ważkie decyzje polityczne zapadają pod naciskiem rozemocjonowanego, nakręcającego się nawzajem tłumu, co gwarantuje ich skrajnie złą jakość. Dość wspomnieć opinię publiczną, która dawno temu wrzeszczała zgodnie do władzy: „Ukrzyżuj!”.
Demokraci zadają sobie sprawę z powyższych faktów (a czy zawsze sobie zdawali, to już inna sprawa), dlatego częściej spotyka się u nich pogląd, iż opinia publiczna nie powinna rządzić, a jedynie kontrolować władzę, patrzyć jej na ręce, by ta nie popełniła jakiegoś nadużycia wobec społeczeństwa. W tej kwestii istnieje jednak fundamentalna trudność. Termin „opinia publiczna” ma liczbę pojedynczą, co sugeruje skonsolidowanie, spójność przekonań członków zbiorowości. Tymczasem w społeczeństwie funkcjonuje nie jedno, lecz setki tysięcy i nie spójnych, lecz najróżniejszych, niezbornych i wzajemnie sprzecznych przekonań. Zakładając nawet utopijnie, że dałoby się je wszystkie poznać, jak na podstawie tego pomieszania języków ustalić, co sądzi lub czego sobie życzy naród? Czy wszystkie opinie powinny ważyć tyle samo (np. czy w sprawach gospodarczych powinny się równo liczyć zdania: ekonomistów, przedsiębiorców, robotników, bezrobotnych, związkowców, pracowników budżetówki etc.)? Co z tymi, które podyktowane są interesownością lub emocjami? Albo wypowiadane przez osoby zupełnie nie zorientowane w dyskutowanej dziedzinie czy oparte na zasłyszanych plotkach? Demokratyczna ideologia idzie po linii najmniejszego oporu i nakazuje wszystkie poglądy traktować jednakowo, ale nawet przy takim podejściu nie sposób skonstruować procedury wyborów bądź głosowania, która by dokładnie odzwierciedlała przekonania ogółu. Ale czy w dziedzinach stanowiących esencję funkcjonowania państwa, a wymagających bardzo fachowej i nie dostępnej byle komu wiedzy (np. polityka zagraniczna) naprawdę wszyscy powinni mieć tyle samo do powiedzenia?
Powyższe konstatacje poczyniono ponadto przy milczącym założeniu, że wszyscy mieszkańcy państwa posiadają określone poglądy. Tymczasem przytłaczająca większość ludzi nie ma przemyślanych, samodzielnie wypracowanych przekonań na żaden temat wybiegający poza sprawy życia codziennego i osobistego. Lecz wypowiadać się o sprawach publicznych przy byle okazji (i bez okazji) lubią wszyscy bez wyjątku. Skąd w takim razie czerpią głoszone wówczas treści? Biorą je z czytanych przez siebie gazet albo oglądanej telewizji, po czym ze szczerym przekonaniem prezentują je jako własne. Gazeta i telewizor – oto dwa absolutnie niezbędne przewodniki zaangażowanego obywatela po sferze politycznej. (Wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, w których osoby nieoglądające telewizji lub nieczytające prasy codziennej były traktowane albo jako zdziwaczali oryginałowie, albo jako ktoś, kto o niczym nie może mieć pojęcia – albo wręcz jako ktoś, kto zaniedbuje swój oczywisty w „dzisiejszym świecie” obowiązek!).
I tu docieramy do źródeł osławionej opinii publicznej. Paru zawodowych (czytaj: płatnych) bojowników z zanieczyszczeniem środowiska przykuwa się do jakichś drzew, zostają sfilmowani we wszelkich możliwych ujęciach albo sfotografowani i wydrukowani na pierwszej stronie – i oto świat dowiaduje się, że polska opinia publiczna jak jeden mąż porwała się do obrony inkryminowanych drzew. Reporter z kamerą łapie na ulicy przypadkowego dziadka, z uwagi na wiek narzekającego na wszystko jak leci, albo nabzdyczonego młodzieńca, z uwagi na wiek zbuntowanego przeciw wszystkiemu wokół – i nagle okazuje się, że opinia publiczna jest oburzona stanem życia publicznego w kraju. Przykłady można by mnożyć.
To media określają, jakie tematy są „dyskutowane” w ramach „debaty publicznej” i jakie poglądy artykułowane są w owej „dyskusji”. Nie znaczy to, iż te poglądy wymyślają; wystarczy, że wybierają przekonania, które są rozpowszechniane (inne, pozostające poza kręgiem zainteresowań mediów, nie mają szans się do kogokolwiek przebić), bo uznają je za korzystne. Wszystko jedno, czy chodzi o korzyść polityczną, komercyjną czy ideologiczną. Wyselekcjonowane poglądy podają następnie ludziom jako ich własne.
Podsumowując, opinia publiczna, jaką wyobrażają sobie demokraci, po prostu nie istnieje. Pod tą woskową maską kryje się zbiór dyrektorów programowych poszczególnych gazet i stacji telewizyjnych – faktyczny podmiot praw przysługujących jakoby fikcyjnej opinii publicznej („Opinia publiczna ma prawo wiedzieć…” – krzyczy dziennikarz – czyli: my żądamy wiedzy; „Opinia publiczna nie zaakceptuje…” – czyli: my, media, nie zaakceptujemy). Jak zauważył Ludwik Latzarus, „Demokracja jest sztuką wzbudzania wiary w lud, który rządzi”. A zatem demokratyczny ustrój zawsze wznosi się na fundamencie kłamstwa. Przywoływanie opinii publicznej to wznoszenie modłów do bałwana, który jest pusty w środku. Oby ktoś wreszcie odważył się go rozbić.
Adam Danek
Grafika: https://pxhere.com/de/photo/466535?utm_content=shareClip&utm_medium=referral&utm_source=pxhere
Źródło: legitymizm.org
Najnowsze komentarze