Sprzed kilku lat pamiętam, że bohaterami moich kolegów aspirujących do współtworzenia integralnej Prawicy byli ludzie tacy jak Bolesław Piasecki, Julius Evola, Jukio Miszima, Ernst Jünger, José Antonio Primo de Rivera, Corneliu Zelea Codreanu, czy też Léon Degrelle – o którym ostatnio zrobiło się ponownie głośno, choć nie w kontekście w którym życzyć mógłby sobie tego człowiek integralnej Prawicy. Z dawniejszych pokoleń fascynowali nas Joseph de Maistre, Juan Donoso Cortés, czy Konstantin Leontjew – oni jednak żyli w innych czasach i swą kontrrewolucyjną pracę prowadzili w innych warunkach, mogli być zatem jedynie inspiracją pośrednią.
Choć jednak „Prawie każde pokolenie ma całkiem nowy konserwatyzm, kością w gardle stający konserwatywnym ojcom” (Armin Mohler), to świadomi jednak byliśmy pewnej tyleż duchowej, co i w gruncie rzeczy ideowej kontynuacji pomiędzy XIX-wieczną kontrrewolucją, a XX-wieczną prawicą rewolucyjną. W obydwu przypadkach chodziło przecież o ład wspólnotowy, spajany autorytetem, skierowany ku Bogu. Ale chodziło też o umożliwiającą rozpoznanie prawdziwości tego ładu odpowiednią „temperaturę krwi”, pozwalającą wznieść się w „wyższy krąg życia, który zachowywany jest przez duchowy chleb ofiary” oraz uczestniczyć w „mistycznej wspólnocie awanturniczego serca” (Ernst Jünger).
Bohaterami byli więc dla nas powstańcy Wandei, włoscy sanfedyści, meksykańscy Cristeros, książę von Metternich, Konstantin Pobiedonoscew, Karol X, w bliższych nam czasach zaś Azjatycka Dywizja Konna barona Romana von Ungern-Sternberga, bohaterowie hiszpańskiej krucjaty 1936-1939, polscy rewolucyjni nacjonaliści z RNR, belgijscy Rex-iści, czy wreszcie bohaterowie wojny z bolszewizmem – Division Azul z Hiszpanii, Légion Wallonie z Belgii, Legion Charlemagne z Francji. Czerpało się też z Dmowskiego, ale był to już Dmowski czasów Obozu Wielkiej Polski i poszukiwań korporacyjnej alternatywy wobec kryzysu kapitalizmu ’29 roku, nie zaś Dmowski – pozytywista i okcydentalista.
Dziś coś się zmieniło: gdy przeglądam czasem fora internetowe dla prawicowej młodzieży, widzę odwołania do Ziemkiewicza, Wildsteina, Łysiaka, Rafała Matyi, Tomasza Merty, namiętną lekturę „Pressji” lub rozważania o „dywersji w świecie popkultury” lub o tym, „dlaczego Polska potrzebuje neosarmackiego republikanizmu”. Coś poszło nie tak, bo jeszcze przed kilku laty czytywało się Gabisia, Bartyzela, Danka. Dziś wzorcami dla młodego prawicowca są Wipler, Bosak i Rzymkowski. Prawdopodobnie doszło po prostu do głosu pokolenie wychowane na nieświętej pamięci forum „Frondy” i zwanym „gejbelką” forum „Rebelyi”.
Na tle takich inspiracji nie dziwi, że postać Léona Degrelle’a staje się pokoleniu „millennialsów” obca. Przypomnijmy zatem w tym miejscu, za co go cenimy:
Degrelle był przedstawicielem chrześcijańskiego narodowego radykalizmu.
Wymienia się go z tego powodu często obok José Antonio, Corneliu Codreanu i Bolesława Piaseckiego. Nacjonalizm ich wszystkich ufundowany był na duchowej głębi i bogactwie mistycznie pojmowanego chrześcijaństwa, nie popadając przy tym w kabotyński klerykalizm i parafiańszczyznę – tak charakterystyczne dla mieszczańskiego nacjonalizmu starszych pokoleń.
Był to też nacjonalizm społecznie radykalny – rzecz zupełnie niezrozumiała dla pokolenia fanów Korwina, Wiplera i Bosaka, wymagająca zatem krótkiego wyjaśnia. Termin „radykalizm” nie oznaczał bowiem w tamtych czasach „skrajnego nacjonalizmu” (czyli narodowego szowinizmu), jak rozumieją go dziś działacze organizacji starających się godzić nacjonalizm z polityczną prawicowością i poparciem dla „wolnego rynku”. Określanie się mianem „radykała” w belgijskim (ale też w polskim) kontekście politycznym było nawiązaniem do wpływowej wówczas w Europie francuskiej tradycji politycznej i oznaczało troskę o warunki życia warstw uboższych (ludowych, plebejskich) takich jak robotnicy, chłopi, czy drobnomieszczaństwo. Narodowy radykał (we Francji, w Belgii) chciał je bronić przed wyzyskiem kapitału, Żydów i biurokracji państwowej.
W Polsce dodatkowo dochodził czynnik dyktatury Piłsudskiego – która krwawo tłumiła protesty chłopskie i robotnicze, choć to przecież plebs polski ocalił w Bitwie Warszawskiej „panów oficerów” od klęski w wojnie wznieconej przez nich groteskową wyprawą kijowską. Za narodowe oddanie polskiego chłopa i robotnika Piłsudski odpłacił mu rządami oligarchii i biurokracji, a jego następcy brutalnym tłumieniem strajków w 1937 r. i więzieniami. Polscy narodowi radykałowie stanęli w tej konfrontacji w obronie polskiego ludu i sprawiedliwości społecznej przed dyktaturą szlachecko-oficerskiej kliki z I Brygady.
Dokonajmy teraz historycznego przeskoku i przyjrzyjmy się współczesnemu nam narodowcowi: uczestniczy on w kleconej właśnie konfederacji wyborczej z libertarianami i katolicką prawicą. Jak zawsze w podobnych przypadkach, najniższym wspólnym programowym mianownikiem libertarian, prawicy i narodowców staje się poparcie dla „wolnego rynku” i „walka z socjalizmem” pod którą prawacki nieuk rozumie walkę z każdym nieliberalnym ustrojem ekonomicznym – nieważne, czy chodzi akurat o dystrybucjonizm, spółdzielczość, syndykalizm, państwo opiekuńcze, katolicką naukę społeczną, czy cokolwiek innego; dla wychowanków Korwina i Wiplera to wszystko „pobożny socjalizm” lub „narodowy socjalizm” (co ich idol powtarza, z upodobaniem unosząc przy tym prawą rękę).
Programowym i medialnym obliczem libertariańsko-narodowo-katolickiej koalicji stały się więc likwidacja transportu publicznego, płatne szkolnictwo i służba zdrowia, zniesienie płacy minimalnej i praw pracowniczych, likwidacja ubezpieczeń społecznych, hulaj dusza dla zachodnich korporacji i zniesienie dopłat do rolnictwa, „walka z aborcją” poprzez likwidację jakiejkolwiek opieki nad rodzicielstwem i troski o wychowanie młodego pokolenia – oto bowiem najbardziej „katoliccy” uczestnicy nowej formacji opowiadają się równocześnie za swobodnym dostępem do narkotyków i pornografii, bo jakakolwiek polityka społeczna i gospodarcza państwa to oczywiście „socjalizm” („pobożny” lub „narodowy”, gdy przebąkuje o tym ktoś z prawicy) i „zamordyzm”. Z takim oto przesłaniem narodowcy w konfederacji z libertarianami i prawicą zwracają się do elektoratu głosującego za 500+ i „piątką Kaczyńskiego”. Efekt nietrudno odgadnąć….
Degrelle jako przedstawiciel tego, czym rzeczywiście był katolicki i narodowy radykalizm do takiego obrazka oczywiście nie pasuje, więc trzeba się od niego „odciąć”. Dzisiejsi narodowcy nie skrytykują przecież Morawieckiego za sprowadzenie do Polski JP Morgan i Goldman Sachs; za tzw. Pracownicze Plany Kapitałowe” w ramach których nasze składki emerytalne (wraz z uzupełniającymi dopłatami z budżetu państwa) zasysane będą przez zachodnie fundusze kapitałowe, by przepaść w którejś z nieuniknionych w warunkach giełdowego kapitalizmu nietrafionych inwestycji; nie wysuną postulatu skrócenia łańcucha pośredników pomiędzy rolnikami a konsumentami i zastąpienia w nich supermarketów i zachodnich korporacji spółdzielniami i kooperatywami; nie podniosą postulatu bankowości bez lichwy, bo przecież to wszystko „lewactwo” i „socjalizm”.
Degrelle to przedstawiciel romantyzmu politycznego i chrześcijaństwa oraz nacjonalizmu rewolucyjnego.
Pojęcie politycznego romantyzmu zostało nieszczęśliwie spaczone tak przez samych romantyków jak i pozytywistycznych wrogów romantyzmu. Zdystansowani od tych historycznych już sporów, interpretować je powinniśmy przez pryzmat tego, co stanowi jego istotę i czynnik dystynktywny zarazem. Najbardziej wartościowym elementem romantyzmu jest jego gnoseologia. Romantycy postulują wyjście poza poznawcze ograniczenia rozumu instrumentalnego, oraz sięgnięcie pokładów rzeczywistości dla niego niedostępnych. Romantyczna epistemologia zasługuje więc na pozytywną ocenę w świetle integralnego tradycjonalizmu i platońskiego realizmu, prowadzi nas bowiem do wyjścia poza świat cieni – ku rzeczywistości prawdziwej.
Ideowy i duchowy horyzont politycznego romantyzmu sięga zatem daleko poza „mierzony łokciem kramarza” i przeliczany na szekle i kwintale zboża „interes narodowy”. Degrelle chce palingenezy narodu belgijskiego i jego duchowego odrodzenia w mistycznym i heroicznym chrześcijaństwie rodem z epoki wypraw krzyżowych i zakonów rycerskich. Chce nowego Średniowiecza, ożywienia ducha rycerstwa, chce nowych gildii i nowej ascezy. Inspiracją są dla niego pisarze katolickiego odrodzenia jak Charles Péguy, czy Georges Bernanos, których dzieła namiętnie czytuje i przedłużeniem pisarstwa których w Belgii, jest do pewnego stopnia jego własna młodzieńcza, zaangażowana społecznie i przesycona duchem katolickim twórczość poetycka. Polityczny romantyk Degrelle chce ponownie rozpalić w duszach swojego narodu żar wiary i miłości – bo warte czegoś są przecież tylko „les âmes qui brûlent”.
Dla kolegi Konrada Rękasa jest to „bajdurkowanie” i „bajkopisarstwo”. Co jednak moglibyśmy temu „bajdurkowaniu” przeciwstawić? Endecki „sklepikarski realizm”, lub nawet uprawianą namiętnie w pewnych kręgach „filozofię kurewstwa”; imperatyw narodowy sprowadzającą do tego, by „żreć i żyć”, by „przeżyć w spokoju i mieć czego się nażreć”. Nauczyciele tego rodzaju „endeckiej szkoły polityki” narzekają czasem, że młodzi polscy nacjonaliści wolą heroiczny mit Żołnierzy Wyklętych i Marszałka Piłsudskiego, niż wykładane przez naszych „mędrców” drobnomieszczańskie z ducha i porywające niczym „sen pasażera tramwaju o piątej po południu” (Jünger) nauki. Można by za tych wszystkich młodych ludzi odpowiedzieć kolejnym cytatem z niemieckiego konserwatywnego rewolucjonisty: „Ale my kochamy to, co nieświadome; kusi nas wino, miłość i krew”, problem jest jednak zbyt istotny, by nie poświęcić mu obszerniejszego wyjaśnienia.
Już wspominając wyżej o Platonie, wymieniłem słowo „realizm”. Zrobiłem to w nawiązaniu do terminologii filozoficznej, w której „idealizm” nie oznacza bynajmniej uznania obiektywnego istnienia idei, lecz nowoczesny prąd w filozofii niemieckiej za punkt odniesienia biorący wewnętrzne stany umysłowe podmiotu. Wróćmy jednak do potocznego rozumienia idealizmu jako brania sobie za punkt odniesienia obiektywnie istniejących idei. Jak wspomniałem, elementy tak pojętego idealizmu stanowią najbardziej wartościową i najbardziej dla nas interesującą składową romantyzmu. Romantyzm polityczny odnosi się zatem do horyzontu duchowego i aksjologicznego podmiotu. Oznacza sięganie do inteligibiliów. Czym jest to w oczach wyznawcy „filozofii kurewstwa”? „Bajdurkowaniem”, „bełkotem”. Nie sadzę by akurat dla kolegi Konrada sięganie poza krawędź własnego kramu było rzeczywiście „bzdurą”, co domniemywam w oparciu o jego inne wypowiedzi. Dobrane przez niego określenia odzwierciedlają jednak obrazowo zawężone horyzonty wyznawców „sklepikarskiego makiawelizmu”, którzy, gdy komentują Degrelle’a, są – wedle trafnego bon motu powieściowego Karola Borowieckiego – „niczym świnia, która próbuje rozumować o orle”.
Metafizyczny horyzont zakreślony przez polityczny romantyzm (będący w sensie filozoficznym ontologicznym realizmem, czyli potocznie rozumianym idealizmem) nie wyklucza się bynajmniej z realizmem rozumianym jako umiejętność poprawnego rozpoznania warunków działania i doboru osiągalnych w danych okolicznościach celów oraz możliwych do użycia środków – podług ograniczeń nakładanych przez zastane warunki. Pożądanym kształtem dojrzałej politycznie osobowości jest zatem dopełnienie romantyzmu (idealizmu) przez realizm. Niekompletność tego układu z którejkolwiek strony, mianowicie romantyzm bez realizmu lub realizm bez romantyzmu tworzy konstelację wybrakowaną i politycznie niefunkcjonalną. Romantyzm bez realizmu to „mierzenie sił na zamiary”. Realizm bez romantyzmu to horyzonty egzystencjalne i duchowe wieprza krzątającego się u koryta za paszą, czego intelektualnym wyrazem jest, uprawiana przez pewne kręgi z godnym lepszej sprawy poświęceniem, „szkoła polityczna” sklepikarskiego makiawelizmu.
Degrelle był antykomunistą i przedstawicielem nacjonalizmu wykraczającego ku patriotyzmowi europejskiemu
Nacjonalizm Degrelle’a jest nacjonalizmem oczyszczonym w katolicyzmie z pozytywizmu i socjaldarwinizmu, tak więc również z egoizmu narodowego. Wśród współczesnych polskich nacjonalistów krytykują go zarówno demoliberałowie, jak i narodowi egoiści. Egoizm jednak – nieważne czy jednostkowy, czy narodowy – inaczej niż w tytule zbioru esejów pewnej żydowskiej pisarki z Rosji która dokonała życia w USA – w wywodzonej z chrześcijaństwa europejskiej etyce nie jest uznawany za „cnotę”, lecz za moralne niedomaganie. Wbrew temu zatem co pisze kolega Konrad („Dobrą, bezwzględnie dobrą stroną jest bowiem tylko interes narodu polskiego – a złą działanie na jego szkodę”.), etyka nie pełni roli instrumentalnej wobec egoistycznie pojętego „interesu narodowego”, a dobro narodu i jego słuszne prawa wpisane są w porządek obiektywnych norm moralnych, naród zaś posiada zobowiązania również wobec społeczności wyższego (cywilizacja, wspólnota wyznaniowa, w najbardziej ogólnym ujęciu nawet ludzkość), jak i niższego (etnos, region, ród, rodzina, osoba ludzka etc.) rzędu. Hierarchię tych uprawnień i powiązań określa chrześcijański porządek miłości a nie „zasada egoizmu narodowego” – zobowiązuje on do sprawiedliwej troski o słuszne prawa danej wspólnoty, ale wyklucza zabieganie jej o interesy z pogwałceniem obiektywnych norm moralnych i słusznych praw innych wspólnot.
Degrelle taki porządek miłości rozpoznawał, zabiegając przed wojną o dobro swojej rodzimej wspólnoty walońskiej bez sprzeniewierzenia się przy tym lojalności wobec wyższego rzędu wspólnoty politycznej państwa belgijskiego; pod okupacją niemiecką zabiegał zaś o pozycję Belgii w spojonej solidarnością wspólnocie narodów europejskich; by wreszcie przelewać krew podczas swej antykomunistycznej krucjaty na froncie wschodnim za swą większą europejską ojczyznę i za wolność ludów Europy w prawdzie chrześcijaństwa.
Wódz ludu walońskiego jest jednak solą w oku nie tylko dla wyznających socjaldarwinizm i etykę egoizmu narodowego „pozytywistycznych złogów” w polskim ruchu narodowym. Nie do strawienia jest również dla grupy „moskiewskich gównojadów”, dla której kryterium oceny dowolnej postaci lub ruchu politycznego z historii Polski lub nawet świata jest to, czy sprzyjały one interesom Moskwy. Największa choćby kanalia zyska w ich oczach uznanie, jeśli tylko popiera lub jest popierana przez Rosję, a człowieka bez skazy, który jednak miał nieszczęście znaleźć się po przeciwnej niż Rosja stronie politycznej barykady, są gotowi utopić w łyżce wody. Oto bowiem Ryszard Kukliński – który zdradził państwo polskie na rzecz USA, jest w ich oczach potworem w ludzkiej skórze, jednak Zygmunt Berling – który zdradził państwo polskie na rzecz Rosji, jest bohaterem. I tak w każdym innym przypadku – logika ta obejmuje również Degrelle’a, wyklętego z powodu walki u boku Niemiec, gdyby jednak przeszedł on na stronę Armii Czerwonej lub chociaż był radzieckim agentem, patrzyliby już na niego zapewne zupełnie inaczej.
Mamy wreszcie narodową lewicę – sympatycznych skądinąd kolegów-epigonów PRL, z którymi łączy nas wiele poglądów na sprawy współczesne, dzielą natomiast oceny wielu kwestii historycznych. Mówiąc najkrócej: nasze poparcie dla PRL nie wynika z tego, że było to państwo komunistyczne, lecz stąd, że było to państwo polskie. Państwo jest koniecznym instrumentem zabezpieczania porządku i zabiegania o dobro wspólnoty politycznej, jest zatem dobrem, o które należy dbać. Może nam się nie podobać oblicze religijne, klasowe, ustrojowe, orientacja geopolityczna lub zależności zewnętrzne danej historycznie formy polskiej państwowości, nawet jednak państwo ułomne jest dobrem. My walczymy o państwo, a nie przeciwko państwu. Jeśli coś nam się w państwie nie podoba, to chcemy je naprawić i wzmocnić, a nie osłabiać i rozwalać. Dlatego Polska Ludowa byłaby również naszym państwem. Popieralibyśmy je i dążyli do jego naprawy, a nie do jego rozwalenia, do zwiększenia jego niezależności i siły, a nie do rozmontowania go do fundamentów czy wręcz do podpiwniczenia.
Nie jest natomiast naszą ideową ojczyzną lewica ani komunizm, choć – w odróżnieniu od naszych lewicowych kolegów – potrafimy dostrzec i docenić patriotyzm i dorobek również zwolenników odległych nam tradycji ideowych i obozów politycznych. Swoich wzorców ideowych nie upatrujemy jednak w bojownikach Brygad Międzynarodowych, bolszewickich rewolucjonistach ani stalinowcach. Realny socjalizm i sowiecki komunizm były czymś obiektywnie mniej szkodliwym niż jest demoliberalizm i kapitalizm. W realnym socjalizmie – w nieorganicznej i niepełnej formie ale jednak – zachowana została społeczna solidarność i wspólnotowość. Kapitalizm i demoliberalizm je korodują i niszczą, pozostawiając na ich gruzach „samotny tłum” – pozbawione formy zbiorowisko „wolnych i równych” jednostek-atomów. Czymś obiektywnie lepszym niż realny socjalizm i sowiecki komunizm był jednak nacjonalizm i faszyzm, ponieważ oprócz wspólnotowości i solidarności społecznej zachowywał też (lub odtwarzał) docelowo mającą być opartą na autorytecie społeczną hierarchię. W porządku nowoczesnych paradygmatów ideowo-politycznych najmniej zepsutym jest więc nacjonalizm, bardziej od niego realny socjalizm, żadnych zaś pozytywów nie posiadają tylko demoliberalizm i kapitalizm.
Oczywiste jest zatem, że naszych odniesień ideowych upatrywać będziemy na Prawicy, nie zaś pod czerwonym sztandarem. A w latach ’30 i ’40 niemal cała integralna prawica wiązała swe nadzieje z Niemcami i zaangażowana była w walkę z komunizmem. Nie zamierzamy odcinać się od inspirujących dla nas ideowo środowisk i postaci jedynie dlatego, że zawierucha historyczna XX w. oraz tragiczna i niepotrzebna europejska wojna domowa rzuciły kilkadziesiąt lat temu nasz naród na przeciwną niż ich stronę barykady. Nasze idee są ich ideami, a większość ich idei jest naszymi ideami. Jeśli garstce dzisiejszych epigonów sowieciarstwa i PRL-owszczyzny się to nie podoba, to jest to ich, a nie nasz problem. Prawica odcinająca się od swoich ideowych korzeni i wyznająca radziecką wersję historii i komunistyczną „antyfaszystowską” propagandę byłaby czymś zbyt groteskowym nawet jak na Polskę.
Do prawdy historycznej nie dojdziemy powtarzając z uporem propagandowe kalki o „radzieckich wyzwolicielach” i „uratowaniu Polski przez ZSRR”, tak samo jak nie dojdziemy do niej łykając kłamstwa historyczne IPN i Anglosasów. Rozwiązaniem nie jest ani kserowanie zachodniej (żydowsko-anglosaskiej) ani kurczowe czepianie się radziecko-rosyjskiej wersji historii – w obydwu przypadkach jest to pozycjonowanie Polski jako peryferii. Do prawdy dojść można konfrontując ze sobą różne wersje historii i odczytując je z perspektywy narodu zamieszkującego dziś między Odrą i Bugiem. Pomocniczo sięgnąć można przy tym i po narrację komunistyczną, i po „Wiek Hitlera” Degrelle’a, i po „Nieznaną wojnę” Skorzeny’ego, i po książki Irvinga, i po prace Kara-Murzy, i jeszcze po wiele innych. Ważne, by podchodzić do nich refleksyjnie i krytycznie.
Degrelle był dzielnym żołnierzem i wybitnym talentem literackim
W dyskusji z oponentami powoływania się przez polską Prawicę na Degrelle’a pojawiają się czasem pomówienia go o zbrodnie wojenne. Wynikać może to jedynie z ignorancji, ponieważ nie są dziś znane żadne dowody czy choćby poszlaki mogące obciążać Degrelle’a pod tym względem. Nawet powojenny belgijski sąd, który skazał go na karę śmierci i którego sędziom nie zależało przecież na obronie dobrego imienia Degrelle’a, nie oskarżył go o zbrodnie wojenne. Jako, że dorabianiem Degrelle’owi takiej czarnej legendy z upodobaniem zajmują się różne neokomunistyczne „dźwigi”, warto w tym miejscu anegdotycznie wspomnieć, że rycerska postawa Degrelle’a kontrastuje wyraziście z perypetiami jego „komunistycznego odpowiednika” Che Guevary, który spory polityczne z towarzyszami rozwiązywał często skrytobójczym strzałem z rewolweru, a najwięcej przeciwników politycznych pozbawił życia nie na froncie jak Degrelle, tylko wydając wyroki śmierci jako przewodniczący trybunału rewolucyjnego w więzieniu politycznym La Cabana na Kubie. Anegdotycznie warto też wspomnieć, że ruch Rex był ewenementem wśród faszyzmów przedwojennej Europy, przez cały ten czas opowiadając stanowczo przeciwko przemocy politycznej i nie tworząc żadnych bojówek (czy należy to Rexistom poczytywać za zaletę, to inna sprawa).
Nie będziemy tu oczywiście rozwodzić się nad frontowymi dokonaniami Degrelle’a, ani nad jego mistrzowskim literacko pisarstwem, ograniczając się jedynie do zestawienia go z zawdzięczającym sławę podobnym czynnikom Ernstem Jüngerem. Wrócimy natomiast do pytania zadanego przez kol. Konrada Rękasa, „co Polaków ten facet w ogóle obchodzi?” (skoro walczył po przeciwnej stronie frontu). Otóż, po pierwsze, obchodzi nas z tego samego powodu co jego krajan Gotfryd z Bouillon, lub co Roger Coudroy – reprezentował nasz świat ideowy, a przy tym był bohaterem wojennym. Po drugie, obchodzi nas również dlatego, że był wybitnym wojownikiem i pisarzem, uosabiając faszystowski ideał harmonijnego połączenia „libro e moschetto”; mistrzostwa we władaniu mieczem i mistrzostwa we władaniu piórem. Z tego powodu jest dla nas wzorem osobowym i bohaterem prawicowego mitu.
W uznaniu wybitnych dokonań Degrelle’a na tych polach nie powinien stać na przeszkodzie fakt, że walczył on po przeciwnej niż Polacy stronie wojennej barykady. My, na Prawicy potrafimy docenić i bohaterstwo obrońców Leningradu, i dowódczy geniusz Wasilija Czujkowa, i zwycięskie boje zdobywców Berlina, pomimo że jesteśmy ideowo i politycznie od nich jak najodleglejsi. Ba! Sam Degrelle w swoich wojennych wspomnieniach w kilku miejscach wyraża się z uznaniem o bohaterstwie żołnierzy spod znaku Czerwonej Gwiazdy. Przytacza nawet z podziwem historię bohaterskiej śmierci otoczonego przez Niemców żołnierza radzieckiego, który tuż przed rozstrzelaniem wzniósł dłoń w hitlerowskim pozdrowieniu wykrzykując „Heil Stalin!”.
Nasza „lewica patriotyczna” (mniej przyjaźnie nazywana niekiedy „endokomuną”) wyznaje natomiast moralność zalecaną przez Iliję Erenburga, by w „faszystach” widzieć nie ludzi, ale dzikie bestie zasługujące jedynie, by je zakłuć. Problemem dzisiejszej „lewicy patriotycznej” jest, że za Erenburgiem stał wszechpotężny Stalin i mocarstwowy Związek Radziecki, dzisiejsza „endokomuna” to zaś kilkuosobowe grono zmarginalizowanych frustratów, których jeśli ktoś w ogóle słucha, to – o paradoksie! – raczej na prawicy, niż na lewicy. W każdym razie, chciałbym przekazać im stąd sugestię, że jeśli chcieliby brzmieć poważniej, to powinni zdjąć z oczu ideologiczne klapki, przestać powtarzać w kółko propagandowe radzieckie slogany na które już nikt poza Rosją (gdzie są one elementem narodowej polityki historycznej) się nie łapie, i nauczyć się dostrzegać wybitne osobowości również po przeciwnej niż ich własna stronie; a jedną z takich postaci jest Léon Degrelle (co skądinąd przyznają na swoich forach internetowych nawet Rosjanie – wystarczy wpisać po rosyjsku jego nazwisko do wyszukiwarki).
Podsumowanie: Léon Degrelle jako symbol
W młodości pochłaniałem pasjami wszystko na temat Léona Degrelle. Po polsku nie było tego za wiele, ale gdy nauczyłem się francuskiego, mogłem dodatkowo przeczytać kilka jego książek dostępnych w internecie. Do dziś lubię czasem wracać do Degrelle’a – choćby myślami, podobnie jak lubię niekiedy wracać do lektury czytanych w dzieciństwie awanturniczych powieści przygodowych Alfreda Szklarskiego, Julesa Verne’a, Jacka Londona, Rafaela Sabatiniego, Roberta Louisa Stevensona, czy Jamesa Fenimore’a Coopera. Degrelle jako narodowy radykał, Degrelle jako chrześcijański rewolucjonista, Degrelle jako polityczny romantyk, wreszcie Degrelle jako człowiek czynu i człowiek pióra – jako taki istnieje w świadomości polskich nacjonalistów i symbolizuje sobą wszystkie te idee.
Z upływem lat i w miarę dokładniejszego zapoznania się z tą postacią, obraz historycznego Degrelle’a staje się oczywiście bardziej wycieniowany i ambiwalentny – jak obraz ojca w oczach dorastającego chłopca. Okazuje się, że frontowe dokonania Degrelle’a były nieco podkoloryzowane a swoją lojalność wobec towarzyszy politycznych i żołnierzy frontowych złożył na ołtarzu osobistej kariery; że jego narastająca z upływem czasu fascynacja Hitlerem i nazizmem już przed końcem wojny przekroczyły granice zdrowego rozsądku i moralnej przyzwoitości; że jego współczesne opinie polityczne były z dzisiejszej perspektywy naiwne i błędne. Czy to wszystko może mieć jednak wpływ na prawdę mitu i prawdę symbolu?
Prawda mitu jest prawdą moralną, prawdą idei. Jest autonomiczna, a często bywa wręcz niezależna od prawdy historycznej i empirycznej. Tak jest z prawdą mitu marszałka Piłsudskiego; historyczny Piłsudski jest postacią kontrowersyjną, przeciw której można wysunąć wiele uzasadnionych zarzutów. Mit Marszałka – wodza Legionów, wskrzesiciela państwa polskiego, pogromcy bolszewików pod Warszawą i nad Niemnem, autora Zamachu Majowego jest jednak polskim mitem bohaterskim. Nie zaszkodziła mu i nie ma szans zaszkodzić historyczna dłubanina próbujących go „dekonstruować” endeckich karłów, tak jak za komuny biblistyczna dłubanina Zenona Kosidowskiego nie zaszkodziła mitowi chrześcijaństwa ani jego prawdzie.
Mit Degrelle’a wydobywa ze swoich fascynatów to, co w nich najlepsze, tak jak i polscy fascynaci tego mitu wydobywają z niego to, co w nim najbardziej wartościowe. Nie znam nikogo, kto pod wpływem Degrelle’a stałby się nazistą, chorobliwym germanofilem, lub nawet nazistowskim rewizjonistą historycznym. Mit ten porusza raczej w duszach swoich adeptów ich wewnętrzne skrzydła, które „starsi wiekiem i doświadczeniem działacze” chcą im obciąć, by zamiast wychować ich na mężczyzn, zrobić z nich oślizgłych karierowiczów na swoje podobieństwo – noszących po brukselskich korytarzach teczki za jakimiś „republikanami” lub „katolickimi wolnościowcami”. Jeszcze inni chcą nam zabrać Degrelle’a, by zamienić nas w „moskiewskich gównojadów”, łykających niczym pelikany przeżutą już tysiąc razy i wyplutą propagandę historyczną o „złych faszystach” którą pół wieku temu straszono komsomolców i zetempowców.
Nie uda im się, bo bohaterowie nie umierają nigdy. Towarzyszą nam stale w bardziej subtelnym i trudniej uchwytnym wymiarze rzeczywistości, ich obecność daje nam zaś siłę, by nie pozwolić się obleźć pełzającemu wokół demoliberalnemu robactwu: ulizanym karierowiczom, oślizgłym oportunistom, tchórzom, cynikom, kunktatorom, salonowym wykwintnisiom, interesownym egoistom, partyjniackim wymoczkom i pustym duchowo materialistom. Aż „pewnego dnia w Europie lub wśród bezmiaru Rosji pojawi się genialny reformator z miotłą w ręku, niosąc ludowi prawdziwy program gospodarczego i społecznego odrodzenia, a wtedy wpadną w otchłań łżedemokratyczne mafie, niczym lepkie kłębowisko spęczniałych z obżarstwa glist. Demokrację czeka pogrzeb, tylko chwilowo zabrakło grabarzy” (Degrelle).
Zakończmy nasz wywód słowami samego Degrelle’a – niech przemówi sam za siebie i niech jego słowa zostaną z Czytelnikiem w ich oryginalnej postaci:
„Młodzi europejscy koledzy – nadeszła wasza kolei.
Fizycznie, to jasne, ale przede wszystkim duchowo i psychicznie bądźcie gotowi na wszelkie ofiary. Niech wasze umysły będą doskonale wyćwiczone, ciało silne i gotowe na najtrudniejsze walki, dusza rozjaśniona przez wasze idee.
Wtedy, choćby bój był srogi, wrócicie dzierżąc w waszych silnych ramionach tarczę zwycięstwa w które nie wierzyli słabi.
Z tarczą wracają tylko ci, którzy wierzą i którzy stawiają czoła przeznaczeniu!
Wierzcie więc! Walczcie!
Świat się traci albo zdobywa. Zdobądźcie go!
Na pustyni gdzie beczy tyle baranów, bądźcie lwami!
Bądźcie silni i nieustraszeni jak one.
Niech wam Bóg dopomoże!
Czołem koledzy!”
Ronald Lasecki
Źródło: Xportal.press
6 kwietnia 2024 o 13:57
Degrelle spoko, ale Lasek to NIE jest jego najlepszy apologeta
6 kwietnia 2024 o 14:10
Tak se przeglądam twój blog Lasecki i myślę, że też coś poszło nie tak. Jakoś mało tam rewolucyjnej prawicy, ogromna większość to jakieś ge(j)opolityczne nuuudy. Parę tekstów czy tematów ciekawych tam jest: męskość, patriarchat, Juenger, Evola, Degrelle itp. To poczytam. Ale reszta do kosza
6 kwietnia 2024 o 14:44
Każdy co innego lubi. Mnie bardziej interesuje geopolityka, a czytanie poezji nudzi. Front Wschodni dość ciekawie się czytało ale Płonące Dusze to była katorga, nie lubię takiej zdewociałości i podniecania się, bardziej ciekawi mnie strategia i taktyka. Inna sprawa, że geopolityka Laseckiego to powtarzanie duginowskich wysrywów.
8 kwietnia 2024 o 01:10
1. Front Wschodni to literatura wojenna, nie geopolityczna. A co do geopolityki, to co innego geopolityka historyczna, a co innego współczesna. Historyczna jest ciekawa, współczesna nie, bo nie ma dziś ABSOLUTNIE ŻADNYCH sił geopolitycznych, które byłyby godne poparcia.
2. Płonące Dusze momentami są porywające, ale momentami to faktycznie jest katorga, takie smuty i dużo gadaniny o niczym, że aż strach. Dwa razy to zaczynałem i dwa razy gdzieś w połowie utknąłem.
8 kwietnia 2024 o 07:40
„Front Wschodni to literatura wojenna, nie geopolityczna”
Wiem ale nigdzie nie napisałem, że to literatura geopolityczna.
„współczesna nie, bo nie ma dziś ABSOLUTNIE ŻADNYCH sił geopolitycznych, które byłyby godne poparcia”
Nie patrzę wcale w ten sposób, bo to myślenie życzeniowe o geopolityce, z takim myśleniem żaden rząd nie zajedzie daleko. Geopolityka jest potrzebna każdemu narodowi niezależnie od tego czy gdzieś jest system, który się popiera czy nie. Faszyzmu może nie być ale interesy narodowe nadal istnieją. Nadal państwo musi prowadzić relacje z innymi państwami, musi z nimi handlować, musi budować armię i infrastrukturę, bo z czegoś naród musi żyć. Dlatego wolę czytać geopolitykę niż filozofię. Filozofia (do której zalicza się wspomniany Evola) jest ważna, ale nie da się żyć samą filozofią. Od idei trzeba przejść do konkretów.
8 kwietnia 2024 o 21:31
Piszesz tak jakbyś miał na politykę jakiś wpływ. Ja nie mam wpływu więc się nie zajmuję, zgodnie z radami stoików. Stoicyzm jest filozofią ale praktyczną życiowo. Jaranie się newsami politycznymi jest z kolei ciężką chorobą. Ale skoro masz taki wpływ to się zajmuj. Ja uważam, że gdyby różni radykalni zajmowali się więcej tematami rozwoju osobistu, a mniej komentowaniem pierdół, którymi każe w danej chwili emocjonować się Jude i jego pieski zwane dziennikarzami, to byłoby z tego wiele, wiele więcej pożytku. A tak to jest tylko ciągle biadolenie, że źle się dzieje, którym już rzygam. Skoro źle się dzieje to weź armalite’a i coś z tym zrób. Albo: skup się na samorozwoju i popraw to.na co masz wpływ: własne życie, zamiast próbować poprawić coś na co nie masz: politykę.
9 kwietnia 2024 o 07:30
„Ja uważam, że gdyby różni radykalni zajmowali się więcej tematami rozwoju osobistu”
Jak chcesz rozwoju osobistego to mam prostą odpowiedź: idź do wojska.
9 kwietnia 2024 o 22:49
„idź do wojska”. Gdybym był zdrowszy, może bym poszedł. Może jeszcze nawet pójdę kiedyś, jak mi się uda uporać z moimi dolegliwościami, ale wątpię, że to kiedykolwiek dobrowolnie zrobię, bo i po co iść do obecnego spedalonego wojska – żeby bić się i ginąć za Izrael i inne żydowskie interesy? Ale niezależnie, czy ktoś jest zdrowy czy chory, czy wojskowy czy cywil, rozwój osobisty to temat na całe życie, nie tylko na czas bycia w wojsku, choć wielu wielkich wczoraj i dziś zachęcało i zachęca do tego kroku, jako znakomitej okazji na akcelerację by tak rzec własnego rozwoju.