W cerkwi Mikołaja „Wielki Krzyż” służył bardzo stary, znany ze swojej niezachwianej postawy wobec bolszewików, otwarcie sprzeciwiający się Sergiuszowi i jego dekretowi, o. Walentyn Święcicki. W czasie jego nabożeństw cerkiew była przepełniona do tego stopnia, że ludzie stali nie tylko na schodach, ale cały tłum pozostawał jeszcze na ulicy. Oczywiście bolszewicy zamęczyliby go na zesłaniu, gdyby nie zachorował i nie umarł własną śmiercią.
Słuchy o nim rozniosły się bardzo daleko i władza bolszewicka, u której cel zawsze „uświęca” środki, chciała za pomocą najzwyklejszego kłamstwa zdyskredytować go w oczach wiernych. Gdy umierał i leżał nieprzytomny, we wszystkich gazetach wydrukowano list, jakoby napisany przez niego przed śmiercią, w którym rzekomo kaja się i żałuje swych błędów, zrozumiawszy je w ostatnich chwilach swojego życia i zwraca się z prośbą do wszystkich parafian, aby podążali jego śladem. Prosi o lojalność wobec metropolity Sergiusza, o przyjęcie dekretu i modlitwę za władze. Pod listem znajdował się sfałszowany podpis. Bolszewicy zrobili mu wspaniały pogrzeb. Udało się im wprowadzić w błąd wielu parafian, którzy przeszli do cerkwi sergiańskich, ale ci, którzy mieli dar rozumu, ujrzawszy sfałszowany podpis, przejrzeli kolejny podstęp diabelski.
Był to straszny, niewyobrażalnie straszny czas. Tych, którzy odmówili modlitwy za władze i nie zgadzali się podpisać żądań związanych z dekretem, natychmiast aresztowano i rozstrzeliwano, bez względu na ich ilość. Jak przekazywano sobie szeptem w tamtym czasie, w ciągu jednego miesiąca w Moskwie rozstrzelano do 10 tysięcy ludzi, począwszy od metropolitów, a skończywszy na psałomszczykach, zaś ludzie świeccy, jak Rosja długa i szeroka, byli milionami rozstrzeliwani, wtrącani do więzień, zsyłani w straszne warunki obozów koncentracyjnych Północy i Syberii. Łubianka w Moskwie stała się miejscem masowego męczeństwa. Przechodnie starali się omijać ów dom śmierci GPU, gdyż daleko roznosił się zeń nieznośny, trupi smród. Trupy wywożono nocami, starano się to robić w jak największej tajemnicy, ale nie nadążano z wywożeniem.
Nie wszyscy duchowni, którzy odmówili, byli natychmiast aresztowani. Niektórych, znanych ze swojej twardej postawy, celowo pozostawiano w świątyniach, bez względu na ich kazania, wzywające do nie podporządkowywania się dekretowi. Robiono to celowo. GPU śledziło i zapisywało wszystkich odwiedzających te świątynie, i ludzie ci byli stopniowo aresztowani, albo po prostu znikali, tak samo, jak kapłani, oskarżeni z art. 58 pkt 10 o kontrrewolucję. W początkowym okresie duchowieństwo, które uznało Sergiusza, pozostawiono w spokoju, ale jak tylko opadła pierwsza fala aresztów i rozstrzelań, spośród nich zaczęto wyławiać tych, w których satanistyczna władza czuła wiarę w Boga, a którzy podporządkowali się z małoduszności albo z naiwności. Istotą wszystkich tych prześladowań była oczywiście walka sług antychrysta z wiarą w Boga, a oskarżenie o kontrrewolucję było tylko usprawiedliwieniem tych prześladowań.
Osoba metropolity Sergiusza była ze wszech miar podła, płaszcząca się przed władzami. Wielu ludzi zadawało sobie pytanie: „Czyżby metropolita Sergiusz rzeczywiście brał udział w prześladowaniach i niszczeniu cerkwi?” Niektórzy nie mogli przyjąć, że on rzeczywiście brał w tym aktywny udział, ale, niestety, tak właśnie było. Całkowicie zaprzedał się szatanowi. Mogę tu przytoczyć znany mi osobiście przykład, który potwierdza jego rzeczywiste w tym uczestnictwo.
W cerkwi św. Mikołaja-Wielki Krzyż śpiewała w chórze młoda dziewczyna, bardzo skromna i sympatyczna. Cała jej rodzina była religijna i, co za tym idzie, nie uznawała cerkwi sergiańskiej. Poznaliśmy się z nimi i niejednokrotnie jeździłam do nich z Andrzejkiem na daczę pod Moskwą. Wieroczka służyła na poczcie głównej w Moskwie, była bardzo uprzejma i wdzięczna. Do jej wydziału przychodził służbowo jakiś naczelnik z GPU, spodobała mu się, zaczął do niej zagadywać i ku przerażeniu jej i całej rodziny, zapytał o adres. Pewnego razu, wzbudziwszy u wszystkich przerażenie, nieoczekiwanie przyjechał na daczę. Wszak celów tych strasznych ludzi nigdy nie można było do końca poznać. Przywitawszy się, wyciągnął pudełko ciastek, w owym czasie coś niedostępnego dla prostego śmiertelnika i dał Wieroczce, z prośbą, aby przyjąć go jako gościa. Zaczął przyjeżdżać często i starać się o jej względy. Wszyscy zapewnie żegnali się ukradkiem, prosząc o wybawienie od takiego gościa, ale nie było wyjścia. Pewnego razu zastał on u nich nas z Andrzejkiem. Wyglądał na 30 lat, miał dość interesującą powierzchowność. Niemal natychmiast poszli na spacer, ojciec i matka Wieroczki zostali, a my z Andrzejkiem wycofaliśmy się pospiesznie. Wieroczka mówiła, że mógłby się jej nawet spodobać, ale sama myśl o tym, że jest nie tylko naczelnikiem wydziału GPU, ale w dodatku zarządzającym sprawami cerkiewnymi, odpychała ją od niego i budziła przerażenie. Oświadczył się jej. Odmówiła. „Jakże mogłabym być pana żoną, skoro nie tylko jest pan niewierzący, ale jest pan prześladowcą cerkwi? Nigdy i za nic nie mogę się na to zgodzić.” W czasie rozmów starał się wszelkimi sposobami oderwać ją od wiary w Boga, ale była nieugięta, tym bardziej, że była jedną z ulubionych duchowych córek zamęczonego o. Aleksandra. Jednak ten nie ustawał, groził, że zastrzeli ją i siebie, przy czym pewnego razu wręcz wyciągnął rewolwer i w nią wycelował. Wciąż ich odwiedzał. Rodzina znalazła się w strasznym położeniu. Nie mogli ani spać, ani jeść. Mówili tylko o jednym: czym się to wszystko zakończy – zemstą, czy też może zostawi ich w spokoju. Wieroczka miotała się, jak złowiony ptaszek, starała się wyrwać ze szponów jastrzębia. Pewnego razu, w czasie służby na poczcie, wezwali ją i przekazali wezwanie do natychmiastowego stawienia się na Łubiance w jakimś gabinecie… Okazało się, że to jego gabinet. Nakazał jej wziąć słuchawkę, sam wziął drugą i zatelefonował do metropolity Sergiusza. „Proszę posłuchać tej rozmowy”, – powiedział do niej. Rozmowa dotyczyła zniszczenia jednej z moskiewskich cerkwi, przy czym Sergiusz nie tylko nie protestował, ale uczestniczył w tym przerażającym działaniu, wyrażając swoją zgodę. „Słyszała pani? – powiedział naczelnik. – Takiemu właśnie duchowieństwu się kłaniacie”. Ona odpowiedziała, że wydarzenie to nie może zachwiać jej wiarą w Boga i że metropolity Sergiusza już wcześniej nie uznawała, teraz zaś dodatkowo upewniła się, że nie pomyliła się co do niego. Naczelnik powiedział : „Moja matka była wierząca, ja też modliłem się, nawet gdy osiągnąłem już dojrzałość, ale pewne wydarzenie, o którym nie będę opowiadał, tak na mnie wpłynęło, że doszedłem do bezbożnictwa”. W sercu tego człowieka, gdzieś w samej jego głębi, było jeszcze współczucie, ale, rzecz jasna, nie wobec wszystkich ludzi, tylko wobec Wieroczki, którą, najwyraźniej, rzeczywiście kochał. Zostawił ją w spokoju. Minął rok i nie została aresztowana, nie znam dalszych jej losów. Mówili, że wyszła za mąż za innego.
Mogę przytoczyć jeszcze jedną historię, charakteryzującą metropolitę Sergiusza, gdyż również osobiście słyszałam ją od naocznego świadka. Moja starsza siostra miała przyjaciółkę – Manię P. Była ona córką biednego subiekta sklepowego. Jej rodzice byli obojętni wobec religii. Latem Mania przez długi czas pomieszkiwała w naszym majątku i często z nią rozmawiałyśmy. Mówiła ona w taki sposób, w jaki mówią miliony ludzi, zbitych z tropu przez szkołę: „Jestem niewierząca, ale wiem, że jest coś wyższego, a czy to Bóg – nie wiem”. I ta właśnie Mania opowiedziała mi z oburzeniem następującą historię. W tamtym czasie odbywało się zagęszczenie mieszkań i musiała chodzić do wydziału mieszkaniowego i starać się o pokój dla siebie. „Siedzę w poczekalni i czekam na swoją kolej. Wchodzi mnich, stary już i tłusty. I chociaż w tych sprawach w ogóle się nie orientuję, to zrozumiałam, że to nie prosty mnich, ale ktoś ważniejszy. Służalczo i uniżenie zwraca się do pracujących tam komsomolców, nazywając ich towarzyszami. Zrobiło mi się za niego wstyd. (Mania nie była komsomołką i gardziła nimi). Jeden z nich mówi: „Zaraz zadzwonię”. – „Ależ nie, dajcie, ja sam porozmawiam, po cóż będziecie się kłopotać, towarzyszu”. Chciał wziąć słuchawkę, ale ten nie pozwolił. Wezwał kogoś i mówi: „Wiecie, jakoś tak nie wypada, co też ludzie powiedzą? Przy telefonie jest metropolita Sergiusz, zastępca patriarchy, nie da się nic zrobić, żeby nie zagęszczać jego pokoju i nie zasiedlać u niego mieszkańców?” Odpowiedź była pozytywna i metropolita Sergiusz odszedł z pokłonami. I chociaż nie interesuję się sprawami cerkwi, to było mi wstyd za niego”, – powiedziała Mania.
Po zmarłym o. Walentynie w cerkwi Mikołaja-Wielki Krzyż było jeszcze dwóch kapłanów, ale zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Potem przyszedł o. Michał Ł. i zaproponował, że będzie proboszczem. Powiedział słowo, którym kupił parafian i większość prosiła go o pozostanie. Służył przez dwa lata. Udało mu się wielu parafian usposobić do siebie przychylnie. Między innymi i mój Andrzejek, jak to się mówi, świata poza nim nie widział. Ale nie mogło się podobać, że poza służbą chodził po cywilnemu, miał przystrzyżone włosy i piękną powierzchowność. Służby znał bezbłędnie, nie był więc kapłanem-samozwańcem, ale mimo wszystko swoim ubraniem wprawiał w zakłopotanie. Niektórzy doświadczeni ludzie ostrzegali, żeby nie ufać i być ostrożnym. Na początku 1932 roku cerkiew została zamknięta. O. Michała widziano na ulicy w mundurze GPU. Okazało się, że był prowokatorem: wydał wszystkich swoich parafian. Przez jakiś czas nikt nie został aresztowany i wszyscy przeszli do Serbskiego Podworia na Solance. Andrzejek przysługiwał również tam. W pierwszym tygodniu Wielkiego Postu byłam trochę spóźniona i bardzo się spieszyłam, Andrzejek pojechał wcześniej. Była mocna gołoledź. Po wyjściu z tramwaju poszłam szybkim krokiem i upadłam koło Bramy Iljińskiej. Poczułam piekący ból z lewej strony i nie mogłam iść do cerkwi, lecz pojechałam z powrotem do domu. Temperatura natychmiast się podniosła i rankiem doszła do 40 stopni. Lekarz zdiagnozował złamanie lewego żebra i zapalenie opłucnej. Odwieziono mnie do szpitala. Bardzo się niepokoiłam tym, że moja 8-letnia już wnuczka i Andrzejek, mimo swoich 17 lat zupełne jeszcze dziecko, zostaną sami beze mnie. Andrzejek pracował niedaleko od szpitala i czasami po trzy razy dziennie przybiegał, żeby zapytać, jak się czuję. Lubili go wszyscy i wszędzie. Opowiadała mi siostra dyżurna i lekarka, jak Andrzejek przybiegł o 12 w nocy: „Proszę pokazać mi mamusię, choćby przez drzwi.” – „Andrzejku, przecież w nocy nie wolno, co ty sobie wymyślasz?” Na co on zaczyna tak uprzejmie prosić, że nie można odmówić. „Cóż z tobą robić. Zginiemy przez ciebie!” I w ten sposób jednak udaje mu się odsłonić zasłonkę przy drzwiach do sali, upewni się, że żyję i wychodzi z radością. Chorowałam długo i ciężko. Piątego tygodnia zaczęła się poprawa, a szóstego zaczęłam już pomału wstawać. W Sobotę Łazarzową siedzieli już u mnie mój syn Piotruś z żoną i Andrzejek. Podszedł lekarz i mówi: „No, Andrzejku, zaraz cię ucieszę: zabieraj jutro mamę, teraz może już dochodzić do siebie w domu”. Piotruś, jako starszy syn, bardzo chciał sam po mnie przyjechać, ale miał ważną pracę i postanowiono, że następnego dnia, dokładnie o 6 wieczorem Andrzejek przyjedzie taksówką. Cała trójka wyszła w wesołym nastroju. Leżę w pustej Sali, w której oprócz łóżka niczego więcej nie było. Leżę ubrana i dosłownie czekam na kogoś. O 12 w nocy słyszę lekkie pukanie w okno. Patrzę, stoi mój zmarły syn Kola i mój brat Włodzimierz, zabity w Karpatach w 1915 roku. Kola mówi: „Iwan z nami, mamusiu, już pora!”. Jak to bywa we śnie, w mgnieniu oka znalazłam się sama w jakimś niezwykłym miejscu. Naprzeciw mnie, z prawej strony, widzę przecudny obraz gór, w malowany nieznanymi na ziemi farbami (oczywiście po przebudzeniu już ich nie pamiętałam), ale we śnie stałam oczarowana i mówię: „Cóż to? Przecież na ziemi nie ma takich farb!”. Na lewo ode mnie znajdowało się niezliczone mnóstwo śnieżnobiałych, ciągnących się ku niebu drzew, stojących w cichej, lustrzanej wodzie. Między drzewami nieskończone mnóstwo białych, świetlistych łódek wszelkich rozmiarów, począwszy od malutkich. W każdej łódce leży jaśniejący człowiek, również w bieli. Wprost zaś, naprzeciwko mnie, w oddali, straszne, wzburzone, całkiem czarne morze. Również znalazłam się w łódeczce i widzę, że z lewej strony od mnie jest moja zmarła matka, z prawej zaś – moja Irenka. Nie zdążyłam jeszcze dojść do siebie od radości ze spotkania, gdy czuję, że moja łódeczka się kołysze. Mówię: „Mamusiu, moja łódeczka się kołysze!”. A ona odpowiada: „Tego nie może być, ten, kto jest tutaj, znajduje się na wiecznym odpoczynku!” W tym momencie moja łódeczka jakby zerwała się kotwicy i uniosła się ku strasznemu morzu. Słyszę, jak moja matka mówi: „To znaczy, że jeszcze nie nadszedł twój czas!” Wtedy obudziłam się z nieprawdopodobnie ciężkim uczuciem, że oto wpadam w jakieś straszne burze życiowe i wyraźnie poczułam, że coś złego stało się z Andrzejkiem i że go nie zobaczę.
Natalia Władimirowna Urusowa
Fragment książki „Macierzyński płacz Świętej Rusi. Wspomnienia”.
„Jeśli bezbożników i anarchistów-szaleńców nie spotka zasłużona kara, jeśli Rosja nie oczyści się od chwastów, to opustoszeje jako dawne królestwa i miasta, starte przez sprawiedliwość Bożą z powierzchni ziemi” (Jan Kronsztadzki, święty Kościoła prawosławnego)
Najnowsze komentarze