Żadna pozycja na Prawicy nie jest możliwa bez zdecydowanego sprzeciwu wobec mitu „pracy” i „robotnika” oraz przeciwko ostatniej, anormalnej kulminacji tego mitu, wyrażonej w koncepcji „państwa robotniczego”.
Nie trzeba mówić, że przez Prawicę rozumiemy, jak zawsze, prawdziwą Prawicę – nie ekonomiczną i kapitalistyczną Prawicę, która jest najłatwiejszym celem sił wywrotowych, lecz Prawicę definiowaną przez polityczne, hierarchiczne, jakościowe, arystokratyczne i tradycyjne wartości, kustosza idei prawdziwego Państwa.
Ktoś mógłby się sprzeciwić, wskazując na to, że taka Prawica nie istnieje w grze sił politycznych we Włoszech, a nawet może i w Europie. Ale nawet w nurtach, które są nazywane przynajmniej „narodowymi” można odczuć głęboką degradację, związaną z mitem robotnika, co powinno wywołać naturalną reakcję. Zamiast tego, zbyt często pozwala się na dwuznaczności, które nieuchronnie prowadzą do przyzwolenia na terminologię i ideologię przeciwnej strony. Tak dzisiaj wygląda rzeczywistość. Powstrzymać się od kadzenia klasie robotniczej, dostrzegać, że kwintesencją każdej postępowej i nie-reakcyjnej polityki jest służba tej właśnie klasie robotniczej i niewolnicze posłuszeństwo wobec jej coraz bardziej impertynenckich żądań – takie działania wydają się być poza fizyczną i moralną odwagą, którą dysponuje lepsza część tych, którzy administrują naszą polityką.
Co więcej, ostatnia pobłażliwość, co do wspomnianych ideologii, pojawia się nawet na marginesie prądów nacjonalistycznych. Koncepcja „państwa robotniczego”, choć ozdobiona na tę okazję dodanym przymiotnikiem „nacjonalistyczne”, została ostatnio zaproponowana do badań i dyskusji przez młodsze środowisko. Patrząc z drugiej strony, propozycja ta ma symbolizować postawę „rewolucyjną”, tak jakby obecnie obowiązująca Konstytucja nie rozpoczynała się uroczystą proklamacją o tym, że Włochy „są republiką opartą na pracy” – z której jasno wynika, że rzeczony „popyt rewolucyjny” można rozumieć tylko wzdłuż radykalnych linii marksizmu, socjalizmu i komunizmu (ruchów, w których mit pracy i państwa robotniczego rzeczywiście czuje się jak w domu), a nie poprzez odrzucenie obowiązującego systemu, lub rewolucji, która mogłaby być rekonstrukcyjna i odnawiająca naturalną hierarchię wartości i godności.
Szczerze mówiąc, powrót do takich spraw jest dla nas niemal uciążliwy. Nasze własne stanowisko pochodzi z odległego już roku 1934, kiedy to wydano pierwszą edycję naszej „Rewolty przeciwko Nowoczesnemu Światu” i odtąd nigdy nie przestawaliśmy potępiać ideologii tego typu. Prawdą jest, że nawet w okresie faszystowskim, w pewnych kręgach syndykalistycznych i „pankorporacyjnych”, dostrzegano analogiczne tendencje, ale te pozostawały zawsze marginalne i nieaktywne. Mussolini zawsze odmawiał pojmowania państwa faszystowskiego, jako zwykłego państwa robotniczego; podkreślał prymat polityki, podkreślał wartości wyższe niż ekonomiczne; a korporacje, które organizowały i dyscyplinowały siły pracy i produkcji pojmował jako środki, a nie cele.
Także pod koniec okresu faszystowskiego nie podążał za zniekształceniem zawartym w sformułowanym przez Giovanniego Gentile, tak zwanym „humanizmie pracy”, z jego zasłoną „sensu historii” – z których wszystkie były interpretowane według wzoru lewicowych ideologii. Zgodnie z tym poglądem, po emancypacji ludzkiego ducha, który był „celebrowany” w renesansie i humanizmie tamtych czasów, rewolucja liberalna stanowiła drugi krok w tym samym kierunku; lecz jego najnowszym wyrazem będzie „humanizm pracy” wraz z „etyką pracy”, czyli uznanie duchowości i godności pracy itp. itd. Konwergencja tych idei z marksistowską filozofią historii nie mogłaby być bardziej widoczna, a ten gentiliański „humanizm” łączył się z „prawdziwym humanizmem” Marksa i Lenina, wraz z wszystkim, co czyta się w radzieckiej konstytucji o pracy, rozumianej nie jako obowiązek nałożony sadystycznie na wszystkich, ale raczej jako „honor”.
Z drugiej strony, wiadomo też o wszystkich tendencjach „oświeconego” i już nie reakcyjnego katolicyzmu, który dziś wyraża podobną tendencję, nie szcządząc pochwał „wzrostowi znaczenia klasy robotniczej”. Etapy ludzkiego postępu, według katolika Maritaina, są dokładnie takie same jak te, które wymyślił Gentile. Kulminacją historii, dla wszystkich tego typu myślicieli, jest „cywilizacja pracy” i mistycyzm „robotnika”, nowego podmiotu historii, nowego tabu i świętej istoty, której nikt nie może odważyć się dotknąć.
Nie trzeba dodawać, że z tradycyjnego punktu widzenia, etapy tego domniemanego postępu korespondują ściśle z etapami stopniowej degradacji i inwersji – które zresztą uderzają również w ideały, wartości, dominujące powołania i, ogólnie rzecz biorąc, w samą podstawę cywilizacji. Oczywistym jest, że przechodzimy od cywilizacji, która grawituje w kierunku wartości duchowych i transcendentnych do cywilizacji, których centrum stanowią w całości wartości, choć wartościowe, należące do arystokracji wojowniczej, a od tego, do cywilizacji kapitalistycznej i przemysłowej, opartej na gospodarce, organizacji materialnej, pieniądzach i zysku, a wreszcie ostateczna zmiana idzie w kierunku społeczeństwa, które za swoje centrum i mit ma czystą pracę i pracownika – oczywistym jest, że proces ten nie może być pojmowany inaczej niż jako proces regresji.
Uogólnienie znaczenia słowa „praca” jest charakterystyczne dla końcowej fazy tego regresu. Może to oznaczać tylko jedną rzecz: skłonność do zrównywania każdego działania do tych gorszego rodzaju działań, które jako jedyne można poprawnie określić terminem „praca”. Degraduje się wszystkie działania i zrównuje je do wspólnego mianownika. Ma to na przykład miejsce, gdy zaczyna się mówić o „pracownikach umysłowych”, o „pracownikach mięśni i umysłu”, w których to terminach ukrywa się absurdalność koncepcji społeczeństwa i państwa opartego wyłącznie na „pracy” i „pracownikach”. Takie nadużycia należy potępić. Trzeba stwierdzić, że praca to praca i nic więcej. Nie ma sensu stosowanie terminu „pracownik” – nie wspominając o „robotniku” – do wynalazcy, artysty-stwórcy, myśliciela, do watażki, do dyplomaty, do księdza, do naukowca, a nawet do świetnego organizator i kapitana przemysłu. Działalność wszystkich tych ludzi nie może być zdefiniowana jako „praca”, ani też nie mogą być oni w żaden sposób uwzględnieni w „klasie robotniczej”. Nie nazywalibyśmy „robotnikiem” nawet chłopa, przynajmniej jeśli nie jest on parobkiem, w sytuacji gdy pozostaje on wierny ziemi i gospodarstwu, zgodnie z tradycją, a jego zainteresowania przekraczają to, co sprowadza się do kwestii zysków. (Dzisiaj taki typ chłopa, zgodnie z logiką „postępu społecznego”, powoli znika).
Nie można też kwestionować, że równolegle do wyżej wspomnianego nadużycia uogólniającego słowo „praca”, w ostatnim czasie można zauważyć w pewnych sektorach degradację, która potwierdza to uogólnienie. Niemało działań, które do niedawna miały inną postać, dzisiaj staje się w rzeczywistości „pracą”. Na przykład można nazwać „pracą” w bardziej brutalnym znaczeniu tego słowa, pewne formy sportu i treningu sportowego.
Dzisiaj katolicy z radością zapominają o tym, że zgodnie z tradycją biblijną (do której, z drugiej strony, są tak silnie przywiązani, gdy protestują przeciwko kontroli narodzin), praca pojawiła się w ścisłym związku z upadkiem człowieka i jako rodzaj pokuty, więc nie jest to coś, co należałoby gloryfikować. Wiadomym jest, że klasyczny antyk przypisywał ujemną wartość pracy w swoim właściwym i uzasadnionym, to znaczy materialnym sensie: praca mogłaby być niemal porównana z cierpieniem i karą, a czasownik laborare oznaczał „cierpieć” – na przykład laborare ex capite znaczyło po łacinie mieć ból głowy. Z drugiej strony, termin otium, jako antyteza wobec labor i negotium, był często używany przez klasyków do opisania, nie bezczynności, ale czasu poświęconego niematerialnym, intelektualnym działaniom, badań, literatury, spekulacji i tym podobnych; podczas gdy otium sacrum figurowało nawet w terminologii religijnej i ascetycznej i wiązało się z działalnością kontemplacyjną. W tym miejscu nie możemy oprzeć się pokusie zacytowania hiszpańskiego przysłowia: „el hombre que trabaja pierde un tiempo muy precioso”, czyli „człowiek, który pracuje (we właściwym znaczeniu) traci najdroższy czas”. Strata tego cennego czasu – cennego, ponieważ można go lepiej wykorzystać – może być koniecznością, ale smutną koniecznością. Podstawową kwestią powinien być sprzeciw wobec uznania takiej konieczności za cnotę lub wywyższenia społeczeństwa, w którym stała się ona kamieniem węgielnym.
W każdej normalnej i zdrowej wizji życia, praca powinna być uważana za prosty środek utrzymania w przypadku istot, które nie są uprawnione do wykonywania działalności wyższego rodzaju. Praca jako cel sam w sobie i poza to, co jest wymagane dla własnego utrzymania, jest aberracją – i dokładnie to „robotnik” powinien rozumieć: „etyka pracy”, „humanizm pracy”, „praca jako honor” i cała reszta tego blichtru jest jedynie środkiem mistyfikacji, aby lepiej spawać łańcuchy wiążące „robotnika” z mechanizmem „produkcji”, który niemal stał się autonomicznym procesem. Przy innej okazji przytoczyliśmy tę anegdotę: w azjatyckim kraju europejski przedsiębiorca, po zauważeniu skrupulatnej pracy tubylców w swoim zakładzie, postanowił podwoić zarobki. Konsekwencją było to, że tubylcy natychmiast zaczęli pracować o połowę mniej niż przedtem, biorąc pod uwagę, że teraz zarabiali tyle, ile potrzebowali. Gdyby klimat „postępu społecznego”, jakim jest dążenie do przekroczenia właściwego stanu bytu za wszelką cenę i sztuczne zwielokrotnienie potrzeb, nie sprawiałby, że takie myślenie wydaje się nieodwracalne, właśnie rozpowszechnienie tej postawy w normalnych niższych warstwach społecznych (a także w wyższych), byłoby jednym z najskuteczniejszych sposobów na powstrzymanie „gigantycznego uwolnienia”, czyli gospodarki, produktywnego paroksyzmu, który staje się przeznaczeniem „cywilizowanej” ludzkości.
Wracając do klasycznej starożytności, poza otium w sensie wyjaśnionym powyżej, jeszcze inny termin był uważany za antytezę pracy: opus, „dzieło”. Prawidłowo mówiąc, pracę wykonywał tylko niewolnik, podczas gdy wolny człowiek dokonał „czynów”. Stąd łaciński termin opifex, który ewidentnie nie może być przetłumaczony jako „robotnik” w nowoczesnym znaczeniu tego słowa. Spengler wskazał na najbardziej znaczącą mutację, gdy zauważył, że podczas gdy współczesny człowiek ma skłonność do „pracy”, nawet gdy „produkuje pracę” – to znaczy, kiedy tworzy, działa, dokonuje – to tradycyjny człowiek nadawał swoim „czynom” wyższy charakter, nawet jeśli chodziło o coś, co w pewnym sensie można było uznać za pracę. Co więcej, ten charakter jakościowy utrzymywał się jeszcze niedawno w sferze tradycji rzemieślniczych. Paradoks polega na tym, że w egzaltacji pracy i dążeniu do zredukowania Państwa do zwykłego państwa robotniczego, praca jest coraz bardziej dyskredytowana i straciła, bo musiała stracić, w bardzo wielu sektorach swój osobisty i jakościowy charakter jako „po prostu praca”, tak bardzo, że znalazła się poniżej skali działań godnych wolnego człowieka, które są wykonywane nie z konieczności czy zaledwie dla perspektywy zysku.
W związku z tym, widzimy degradację tego typu „pracownika”, który staje się „świadomym członkiem” „klasy robotniczej”, „sprzedawców pracy” zorganizowanych w związkach zawodowych, który myśli wyłącznie w kategoriach „wynagrodzenia” lub „roszczeń” i „interesów”, bez względu na dobro wspólne, bez żadnych bezinteresownych i szlachetnych motywów, bez żadnych wartości wierności, poświęcenia i intymnej przynależności. (Trudno sobie wyobrazić, że to może być jeszcze możliwe, w rzeczywistości tak bezsensownego, mechanicznego, anodyzującego systemu.) Właśnie z powodu tego podstawowego poziomu pracy i dzisiejszego robotnika, proklamuje się „państwo robotnicze” i mówi o „narodzie społecznym realizowanym w państwie robotniczym, tej syntezie ideałów nowego pokolenia [!!!]”.
Jeśli chodzi o jego doktrynę, oczywiste jest, że państwo robotnicze jest czystą i prostą negacją tradycyjnej koncepcji Państwa. Regresywny charakter tych wydarzeń, które marksistowska historiografia pragnie przedstawić jako postęp, jest oczywisty, jeśli wziąć pod uwagę model, który krok po kroku został wybrany dla Państwa. Kiedy w zmierzchu cywilizacji, opartych na wartościach duchowych i arystokratycznych, władza skuteczna przeszła w ręce kapitalistycznej i kupieckiej burżuazji, fundament państwa został dostosowany do wartości tej kasty, czyli do umowy (kontraktalizm, „umowa społeczna”) – koncepcja ta w naturalny sposób implikuje przewagę materializmu i wyklucza każdy prawdziwie etyczny czynnik i każdy organiczny związek.
„Rządzenie” stało się synonimem „zarządzania”, tak jak w biznesie lub prywatnej administracji – i nie jest to zaskakujące, że w Stanach Zjednoczonych mówi się nie o „rządzie”, ale o „administracji” (Administracja Eisenhowera, administracja Kennedy’ego). Potem zstąpiliśmy jeszcze niżej: model Państwa nie jest już oparty na modelu firmy lub społeczeństwa, stworzonego na mocy umowy, ale raczej na wzorze zsocjalizowanej i zracjonalizowanej fabryki. Jest to poziom, do którego idealnie pasuje pojęcie „państwa robotniczego”.
Przejrzystym wskaźnikiem do osądzania form politycznych jest koncepcja hierarchii różnych cech w każdym człowieku godnym tego imienia – przez naturalną analogię istniejącą między bytem indywidualnym, a tym wielkim organizmem, jakim jest Państwo. Całe rozszerzenie, ilościowy rozwój, jaki materialne działania, „praca”, produkcja, gospodarka mogą mieć w pewnym typie cywilizacji, nie powinno przeszkadzać w wyraźnym, stałym rozpoznawaniu ich hierarchicznego miejsca, odpowiadającego dokładnie tym materialnym funkcjom indywidualnego organizmu, pozostającym zawsze w służbie wyższego życia. Tylko w tych warunkach może istnieć normalny porządek. Prawdziwe państwo wciela te zasady, te moce, te funkcje, które w człowieku odpowiadają centralnemu i suwerennemu pierwiastkowi, przeznaczonemu do nadania wyższego znaczenia życiu, kierując czysto naturalistyczne i fizyczne sfery ku transcendentalnym celom, doświadczeniom i napięciom. Jeśli ktoś odmawia Państwu autonomii właściwej najwyższej władzy i autorytetowi, neguje jego istotę, aż nie pozostaje z niego nic poza karykaturą, czymś mechanistycznym, nieożywionym, nieprzejrzystym, nałożonym na zbiorową egzystencję, która sama w sobie jest nie mniej pusta. Polityczny prymat nadany „społeczeństwu” (właśnie wskazywaliśmy na analogię pomiędzy taką koncepcją a koncepcją „społeczeństwa” w sensie komercyjnym i biznesowym) jest pierwszym etapem tej negacji. Późniejszą fazę z pewnością stanowi „państwo robotnicze”, gdzie jednostka jest jedynie „obywatelem robotnikiem”. Jak powiedzieliśmy, model ten ma za wzór fabrykę w ramach zsocjalizowanego i skolektywizowanego reżimu.
Nie trzeba dodawać, że dodanie słowa „narodowy” – „narodowe państwo robotnicze” – jest po prostu kłamliwym, błyszczącym paciorkiem. „Praca” we współczesnym sensie nie ma w sobie nic z „narodowego” charakteru, nie ma ojczyzny; pozbawiona jest cech jakościowych i wytworności, jest wszędzie taka sama, a ludzie, rasy, a nawet płcie nie powodują w niej żadnych prawdziwych różnic. Ale jeśli epitetem „narodowy” chciałoby się wskazać naród jako super uporządkowany cel, oczywiste jest, że należałoby zacząć od przywrócenia wyższego znaczenia koncepcji narodu, nieodłącznego od ideału prawdziwego państwa: znaczenie, które naturalnie nie może przyjść do narodu ze świata pracy, świat ten może być jest jedynie środkiem do celu. Użycie tej hybrydowej formuły – „narodowego państwa robotniczego” – oznacza jednoznacznie niezdolność do jasnego myślenia, niezdolność, która zresztą ulega – świadomie lub nieświadomie – wpływom i ideologiom lewicy i „klasy robotniczej”.
Jak można zauważyć, w najlepszym razie jest to termin dwuznaczny, który pozostawia otwarte drzwi przeciwnikowi. Trzeba wreszcie mieć odwagę, by dokładnie, bez zbędnego zaciemniania, przemyśleć te kwestie, nazywając rzeczy po imieniu. Powtarzajmy zatem, że praca jest pracą i niczym więcej. Klasa robotnicza jest tylko niższą częścią całości (dziś, jakościowo, bardziej niż kiedykolwiek – z powodów, które wskazaliśmy). Nieporównywalna do niczego proliferacja, jaką ta idea cieszy się w dzisiejszym świecie, biorąc pod uwagę obecny materialny typ naszej cywilizacji, oraz możliwość wykonywania wywrotowych i często jawnie nacechowanych naciskiem działań, w żaden sposób nie zmienia podporządkowanego znaczenia właściwego normalnej hierarchii. Ani „praca”, ani „robotnicy” nie mogą mieć żadnego miejsca w wyższym i najistotniejszym stopniu tej hierarchii. Jeśli pragniemy dostarczyć wskazówek dla użytecznej refleksji i dyskusji wśród tej wciąż zdrowej części dzisiejszej młodzieży, to musimy je zapewnić na tej właśnie podstawie. Jest już wystarczająco dużo przykładów „otwarcia na lewicę”; nie trzeba nam rozpoczynania konkurencji także na „narodowym” froncie – nawet jeśli intencja ta pozostaje jedynie „profilaktyczna”, jaki jest pretekstem do niefortunnej przygody obecnej „centrolewicy”. Apel do intelektualnej odwagi i prawdziwego rewolucyjnego ducha (a dokładniej: kontrrewolucyjnego, ponieważ w dzisiejszym świecie prawdziwa rewolucja może być jedynie buntem przeciwko politycznemu i ideologicznemu systemowi kierującego się piętnowanymi tutaj ideami) – taki apel jest dzisiaj naprawdę kategoryczną potrzebą.
Julius Evola
Tłumaczenie: Tomasz Weber
Źródło: Xportal.press
4 lutego 2024 o 11:02
Sylwetka Juliusa Evoli:
https://www.nacjonalista.pl/2012/07/24/prof-jacek-bartyzel-julius-evola/
https://www.nacjonalista.pl/2012/11/27/bogdan-koziel-droga-ideowa-juliusa-evoli/