„Byłby to przypadek rzadki – a czy w ogóle są przypadki?” – zapytywał retorycznie w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” Janusz Szpotański. Podobne wątpliwości musiały targać przewielebnym księdzem Bronisławem Bozowskim z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Twierdził on, że „nie ma przypadków, są tylko znaki”. Ten ksiądz Bozowski był wielkim oryginałem. Pewnego razu w marcu po mszy św. wezwał zebranych, by pomodlili się za duszę Józefa Stalina. Nie był to przypadek, bo tego dnia przypadała kolejna rocznica jego, śmierci. W kościele zaszumiało, więc ks. Bozowski odwrócił się i powiedział: wiem, że to was zaskakuje, ale pomyślcie sami; któż bardziej potrzebuje modlitwy, jeśli nie on? Ciekaw jestem, co by było, gdyby zaproponował modlitwę za duszę Adolfa Hitlera, który z pewnością potrzebował modlitwy nie mniej, niż Józef Stalin. Dotychczas nie słyszałem, by ktokolwiek wpadł na ten pomysł, co pokazuje, jak bardzo oddaliliśmy się – co dotyczy również papieża Franciszka – od ducha franciszkańskiego. Św. Franciszek uważał, że człowiek nieszczęśliwy zasługuje na współczucie bez względu na to, czy nieszczęście spotkało go z jego winy, czy nie. Myślę, że 30 kwietnia 1945 roku, w dniu swojej samobójczej śmierci, Adolf Hitler musiał być bardzo nieszczęśliwy. Ale co tam odwoływać się do Adolfa Hitlera, kiedy obawiam się, że żaden proboszcz w Warszawie nie przyjąłby intencji mszalnej za dusze żołnierzy ukraińskich i rosyjskich, poległych w toczącej się wojnie. Za ukraińskich – owszem, bardzo chętnie – ale za jednych i drugich to już nie bardzo. A przecież w obliczu śmierci wielkich, a może nawet żadnych różnic między nimi nie ma? Toteż na wszelki wypadek nawet przedstawicielom „kościoła otwartego” ze zboru przy świętej ulicy Wiślnej w Krakowie, łatwiej demonstrować odwagę i pryncypialne przywiązanie do wiary Chrystusowej podlizując się pederastom, którzy przecież wcale nie są nieszczęśliwi. Przeciwnie – na „marszach równości” demonstrują niezmiennie znakomite samopoczucie, więc o żadnym współczuciu w ich przypadku mówić nie można.
Do tych rozważań zainspirowała mnie sprawa „pani Joanny”, która twierdzi, jakoby przeżywała wielkie katiusze z powodu niedostatecznej rewerencji z jaką potraktowała ją policja. A jeśli podsumować dotychczasowe ustalenia, to było tak: pani Joanna twierdzi, że najadła się jakichś wczesnoporonnych specyfików, po których zrobiło się jej niedobrze, więc powiadomiła doktora. Tymczasem doktor, w przekonaniu, że ma do czynienia z próbą samobójczą, powiadomił policję, która panią Joannę zrewidowała w poszukiwaniu trucizny. Trucizny nie znaleziono, wobec czego pani Joanna opuściła szpital i wszytko mogło zakończyć się wesołym oberkiem. Ale się nie zakończyło, co skłania do postawienia pytania, czy to był przypadek, czy nie. Do postawienia tego pytania skłania również okoliczność, że pani Joanna nie tylko miała epizody psychiatryczne, ale w dodatku – co jedno z drugiego może wynikać – była tzw. „aktywistką aborcyjną” i nawet widziałem jej fotografię z hasłem: „Ch… z wami, aborcja z nami!” Kogo miała na myśli pani Joanna używając tych zaimków? Na pierwszy rzut oka trudno zgadnąć, bo – jak twierdził Aaronek z popularnej w 1968 roku anegdoty – żadnej logiki w tym nie ma. Żeby bowiem „aborcja” była „z nami”, to najpierw trzeba jednak dokonać bliskiego spotkania III stopnia z „ch…”. Pani Joanna, która jest dużą dziewczynką, sprawiającą w dodatku wrażenie wyedukowanej w sprawach płciowych, nie może takich rzeczy nie wiedzieć tym bardziej, że stawia retoryczne pytania, „kto ma prawo decydować o mojej macicy, jeśli nie ja sama?” Jeśli chodzi o „macicę”, to ma całkowitą rację; mogłaby ją sobie wypatroszyć nawet piłą mechaniczną i nikt by nie powiedział złego słowa, chyba, żeby przy tej okazji obryzgała któregoś ze spektatorów – bo jestem pewien, że taki widok przyciągnąłby wielu amatorów mocnych wrażeń. Kto wie, czy nie można by nawet zebrać od nich pewnej kwoty, jak to próbowała zrobić pewna Francuzka w Paryżu, kiedy to po strzelaninie w okolicy stacji metra Blanche, wystartował przybyły tam wcześniej policyjny helikopter: „un franc pour spectacle!” – powiedziała obchodząc gapiów z kapeluszem. Jeśli jednak ktoś wcześniej do macicy pani Joanny, w trakcie bliskiego spotkania III stopnia z ch…., wstrzyknąłby zawartość swoich pęcherzyków nasiennych, to sprawa się komplikuje. Nie można bowiem przejść do porządku nad kwestią, czy macica wypełniona zawartością wspomnianych pęcherzyków, stanowiłaby wyłączną własność pani Joanny, czy też rodzaj współwłasności – bo jużci – zawartość pęcherzyków od niej przecież by nie pochodziła. A przecież to wcale nie koniec komplikacji, bo po wstrzyknięciu do macicy zawartości wspomnianych pęcherzyków, dochodzi tam do połączenia komórek, w następstwie czego pojawia się następna osoba, która wprawdzie do „macicy” żadnych pretensji może nie wnosić, ale może żądać od demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej, żeby zagwarantowało mu prawa wynikające z art. 31 ust. 2 konstytucji („każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych”) tym bardziej, że zgodnie z art. 32 ust. 2 konstytucji, „nikt” nie może być dyskryminowany w życiu (…) społecznym (…) z jakiejkolwiek przyczyny” – a więc na przykład z przyczyny, że jest bardzo mały, czy, że jeszcze nie głosuje na Volksdeutsche Partei Donalda Tuska.
Tymczasem właśnie Donald Tusk, podobnie jak Judenrat „Gazety Wyborczej” rzucił się na panią Joannę z chciwością sępa i od razu, na kanwie jej katiuszy, zapowiedział na 1 października, a więc tuż przed wyborami, zorganizowanie „marszu miliona serc” złamanych, przypuszczam, że pod patronatem doktora Mengele. Skłania mnie to do podejrzeń, że pani Joanna mogła zostać zwyczajnie wynajęta do odegrania roli męczennicy faszystowskiego reżymu i że żadnej aborcji farmakologicznej nie przeprowadziła, ani nie planowała próby samobójczej. Aktorzy odgrywają rozmaite postacie i psychodramy, ale to nie jest żaden przypadek, tylko czysty – jeśli można tu użyć tego słowa – interes.
O zupełnie odmiennej sytuacji donosi mi Honorable Correspondant z Malmo w Szwecji. Oto przed tamtejszym niezawisłym sądem stanęła panna Greta Thunberg pod zarzutem okazania nieposłuszeństwa policji. Panna Greta nie zaprzeczała nieposłuszeństwu, ale oświadczyła, że ponad nie postawiła konieczność. Wykonywała mianowicie to, co było konieczne dla ratowania „klimatu”, czy może „planety”. Mimo to niezawisły sąd 24 lipca skazał ją na niewielką grzywnę, podobnie jak w Polsce „Babcię Kasię”, która policjanta wybatożyła kijem od szturmówki. Takie to ci przypadki chodzą po ludziach, co zdarza się zwłaszcza, gdy ludzie chodzą po ludziach, albo się na nich kładą!
Stanisław Michalkiewicz
Tekst ukazał się w tygodniku „Najwyższy Czas!”. Źródło: michalkiewicz.pl.
Najnowsze komentarze