Pamiętam pewną reklamę telewizyjną, którą w okresie dorastania widziałem kątem oka z milion razy. Reklamowano jakieś płatki śniadaniowe. Reklama zawsze kończyła się szybkim ujęciem miski płatków otoczonej mnóstwem innego jedzenia, a dobiegający zza kadru natarczywy głos lektora informował nas: „Element tego pełnowartościowego śniadania!”. Automatyczny przekaz był taki, że same płatki stanowiły pełnowartościowe śniadanie. „Element” był tym elementem, którego nie dostrzegaliśmy. Aby osiągnąć trudny do zdefiniowania standard pełnowartościowości musieliśmy jeść też wszystkie te inne rzeczy. Nie pamiętam dokładnie, co tam było. Zbyt szybko migało przed oczami. Wiem, że była szklanka soku pomarańczowego. Na ile się orientuję, mogła tam też być pieczona fasola. I może jakieś steki z wątróbki. Jest całkiem prawdopodobne, że pokazywane śniadanie byłoby tak samo pełnowartościowe bez płatków. W każdym razie same płatki nie wystarczały, chociaż większość ludzi kupowała je, myśląc, że tak.
Większość naszych współczesnych idei ma tę wadę, że jest niczym więcej tylko płatkami śniadaniowymi. Ich żywotność i atrakcyjność bierze się głównie z opakowania. W środku jest bardzo mało treści. Znaczna jej część to pustosłowie polane słodkim lukrem. Może tam być kilka źdźbeł prawdy, ale zbyt mało, nie cała prawda. Niemniej jednak świat karmi się tymi błahymi i modnymi ideami i niczym innym. Pozostałej części pełnowartościowego śniadania całkowicie brakuje.
Nawet te idee, które są głębokie i sprawdzają się pod względem praktyczności w naszym świecie, mają braki. Możemy wyznawać właściwe idee na temat polityki czy ekonomii, ale życie to więcej niż polityka i ekonomia. Dolegliwością specjalizacji jest krótkowzroczność. Jako specjaliści roimy sobie, że nasza mała dziedzina, w której jesteśmy ekspertami, dostarcza nam wiadomości o wszystkim innym. Wiemy coraz więcej o coraz mniejszej liczbie spraw. Prawda została skrupulatnie poszufladkowana. Akademie i uniwersytety zostały skrupulatnie powydziałowane. Wszyscy jesteśmy specjalistami, a nikt z nas nie jest generalistą. Nie ma spoiwa, które trzymałoby razem wszystkie nasze poszatkowane prawdy. Jest myślenie, ale nie ma pomyślunku potrzebnego do całkowitego zrozumienia czegoś, co jest sensowne i spójne.
G.K. Chesterton miał określenie na wszystkich specjalistów współczesnego świata. To określenie jest zaskakujące. Jest prowokujące. Brzmi: „heretycy”. Problem nie w tym, że myślenie specjalisty – albo heretyka – jest błędne, ale raczej w tym, że jest ograniczone i niepełne. Heretyk to ktoś, kto oderwał się od szerszego spojrzenia na świat. Heretyk – mówi Chesterton – zamknął się w „czystym, dobrze oświetlonym więzieniu jednej idei”. [1] Chesterton definiuje heretyka na inny jeszcze sposób, opisując go jako człowieka, który uczepił się jednej myśli i pozwolił, żeby uderzyła mu do głowy. [2] To właśnie ten przypadek, w którym krótkowzroczność prowadzi do obłędu.
Chesterton był jednym z ostatnich wielkich generalistów. Pisał o wszystkim. O wszystkim: o historii, wydarzeniach bieżących, sztuce, literaturze, polityce, ekonomii, teorii społecznej, nauce, filozofii i religii. Ale dziesiątków jego książek i tysięcy esejów nie można sprowadzić do chaotycznych obserwacji i niespójnych przemyśleń. Pisarstwo Chestertona stanowiło część jednego, bardzo spójnego i logicznego systemu myśli. Moglibyśmy dowodzić, że Chesterton tak naprawdę napisał tylko jedną książkę, ale podzieloną na wiele rozdziałów, wiele tomów. W jednym ze swoich esejów Chesterton mówi: „Istnieje tylko jeden temat”. [3] Gdzie indziej pisze:
Ludzie zawsze przyjmują jedną z dwóch rzeczy: albo całościową i trzeźwą filozofię, albo – w nieuświadomiony sposób – wadliwe elementy jakiejś niepełnej, zdyskredytowanej i często skompromitowanej filozofii. [4]
Próba podsumowania „całościowej i trzeźwej filozofii” Chestertona to dobre ćwiczenie. Jednak, tak jak każde dobre ćwiczenie, łatwe nie jest. Chesterton widział świat jako dar, dar najlepszego gatunku – niespodziankę i coś niezasłużonego. Wdzięczność i radość wpływały więc na sposób, w jaki wszystko postrzegał. Wierzył w godność i wolność człowieka stworzonego na obraz Boży, ale zbrukanego grzechem. Wierzył, że generalnie pragniemy szczęścia, ale często gonimy za przyjemnością, wiedzeni fałszywym przekonaniem, że jest ona tym samym, co szczęście. Widział w moralności i porządku społecznym zabezpieczenie przeciw grzechowi i skrajnemu egoizmowi. Widział w domu i rodzinie najważniejszą część społeczeństwa, ponieważ są one centrum życia. Dom i rodzina to coś normalnego. Handel i polityka to rzeczy potrzebne, ale poboczne, którym nadano absurdalnie wielkie znaczenie. Chesterton widział, że kluczem do sztuki jak i sprawiedliwości jest właściwe poczucie proporcji. I zdrowy rozsądek.
Chesterton w młodym wieku flirtował z socjalizmem, ale wkrótce zdał sobie sprawę z tego, że to w większej części reakcyjna idea. Rozwój socjalizmu i towarzyszące mu zło stanowiły reakcję na przemysłowy kapitalizm i towarzyszące mu zło. Niebezpieczeństwo związane ze zwalczaniem niesprawiedliwości polega na tym, że jeśli nasze starania idą w błędnym kierunku, nawet zwycięstwo jest porażką. Dobre pobudki mogą prowadzić do złych efektów. O to chodzi Chestertonowi, kiedy mówi o tym, jak „cnoty błąkają się” [5], gdy zostają od siebie oddzielone i każda jest pozostawiona samej sobie. W rozbitym społeczeństwie, w którym mamy do czynienia z trwającą pozornie bez końca bitwą między lewicą a prawicą, cnoty stojące po każdej ze stron prowadzą ze sobą walkę: prawda, która jest bezlitosna z litością, która jest nieprawdziwa.
Konserwatystom i liberałom udało się sprowadzić istotną debatę do obrzucania się wyzwiskami. Zamiast myśleć, używamy sloganów. Znamy rzeczy tylko na podstawie etykietek i nie mamy „nie tylko pojęcia, ale nawet nie ciekawi nas dotknięcie ich istoty ani sprawdzenie, z czego są zrobione”. [6]
To ciekawe i na miejscu, że filozofia przyjęta przez Chestertona jako jedyna realna alternatywa wobec socjalizmu i kapitalizmu (jak również liberalizmu i konserwatyzmu) nosi nazwę, która jest kompletnie dziwaczna i błędnie rozumiana. Jako etykieta jest tak bezużyteczna, że nie można jej zastosować nawet jako formy wyzwiska. Jej bezużyteczność jako etykiety domaga się, aby ją omówić. Wypowiedzenie jej nazwy natychmiast wymaga wyjaśnienia, a wyjaśnienie natychmiast wywołuje spór. Ta kłopotliwa nazwa to „Dystrybutyzm”. Ma on związek z własnością. Ma związek ze sprawiedliwością. I ma związek ze wszystkim innym.
Słowo „własność” [property] ma związek z tym, co jest właściwe [proper]. Ma też związek z tym, co jest proporcjonalne [proportional]. Równowaga ma związek z harmonią. Harmonia ma związek z pięknem. Współczesny świat utracił równowagę. I jest brzydki. Widzimy tylko przebłyski piękna; tylko w przelocie oglądamy rzeczy takimi, jakimi powinny być. Te przebłyski stanowią dla nas natchnienie.
Słowa „ekonomia” i „ekonomika” wywodzą się z greckiego słowa oikos oznaczającego dom. Jednak słowo „ekonomia”, tak jak je rozumiemy, zupełnie odeszło od tego znaczenia. Zamiast domu zaczęło oznaczać wszystko poza domem. Dom to miejsce, w którym dzieją się ważne rzeczy. Ekonomia to miejsce, gdzie dzieją się najmniej ważne rzeczy. Chesterton nieustannie wskazywał na nienormalność tej sytuacji: „Nie ma dziś nic osobliwszego nad wagę przykładaną do rzeczy nieważnych. Oprócz, rzecz jasna, lekceważenia rzeczy ważnych”. [7]
Jest jeszcze inne, dość lekceważone znaczenie słowa „ekonomia”: oszczędność.
Najlepszym i ostatnim słowem mistycyzmu jest przejmujące niemal do bólu poczucie niesłychanej wartości wszystkiego, drogocenności całego wszechświata, który przypomina piękny i kruchy wazon, a wśród innych rzeczy drogocenność cudzych filiżanek. Ostatnim i najlepszym słowem mistycyzmu nie jest rozrzutność, ale raczej szlachetna i godna szacunku oszczędność. [8]
Chesterton wskazuje na to, że słowo „oszczędność” [thrift] zawiera słowo „rozwijać się” [thrive] [9]. Możemy się rozwijać jedynie wtedy, gdy nie żyjemy ponad stan, tak jak możemy być wolni tylko wtedy, gdy wyznaczamy sobie granice. I znów współcześnie słowo „ekonomia” rozumie się całkiem odwrotnie. Mówi o gromadzeniu zamiast o oszczędzaniu. Co gorsza, dotyczy zwykłej wymiany. Opisuje handel – nawet nie rzeczy, którymi się handluje. Mówi o liczbach w księdze rachunkowej. Mówi o zerach. Mówi o gromadzeniu zer. Mówi raczej o niczym niż o czymś.
Rozdział, jakiego dokonaliśmy między gospodarką a domem, stanowi część długiego procesu fragmentacji. Każda ze współczesnych idei, które niegdyś mogły stanowić element tego pełnowartościowego śniadania, zaczęła domagać się uznania siebie samej za pełnowartościową. Oderwaliśmy wszystko od wszystkiego. Osiągnęliśmy to przez oderwanie wszystkiego od domu. Feminizm oderwał kobiety od domu. Kapitalizm oderwał mężczyzn od domu. Socjalizm oderwał edukację od domu. Produkcja przemysłowa oderwała rzemiosło od domu. Przemysł informacyjno-rozrywkowy oderwał od domu oryginalność i kreatywność, czyniąc z nas raczej biernych i łatwych do urobienia konsumentów niż ludzi aktywnych.
W Dystrybutyzmie chodzi o coś więcej niż ekonomię. To dlatego, że w ekonomii chodzi o coś więcej niż ekonomię. Dystrybutyzm nie jest tylko ideą ekonomiczną. Jest nierozdzielną częścią całościowego sposobu myślenia. Ale w poszatkowanym świecie nie tylko opieramy się całościowemu sposobowi myślenia, ale nawet go nie rozpoznajemy. Jest zbyt wielki, aby go zauważyć. W wieku specjalizacji mamy skłonność do pojmowania wyłącznie małych i ograniczonych idei. Nie chcemy nawet dyskutować na temat prawdziwej Teorii Wszystkiego, chyba że zostanie wymyślona przez specjalistę i będzie dotyczyć jedynie „wszystkiego” w pojęciu tego specjalisty. W rzeczywistości „wszystko” to zbyt skomplikowana kategoria, bo zawiera w sobie – hmm… – wszystko. Ale wspaniałość wielkiej filozofii albo wielkiej religii nie polega na tym, że jest ona prosta, ale na tym, że jest złożona. Powinna być złożona, bo świat jest złożony. Jego problemy są złożone. Rozwiązanie tych problemów też musi być złożone. Do skomplikowanego zamka będzie pasował skomplikowany klucz.
Ale my chcemy prostych rozwiązań. Nie chcemy ciężko pracować. Nie chcemy intensywnie myśleć. Chcemy, żeby inni wykonywali za nas naszą pracę i nasze myślenie. Wzywamy specjalistów. I ten stan totalnego uzależnienia nazywamy „wolnością”. Myślimy, że jesteśmy wolni, tylko dlatego, że wolno nam się przemieszczać.
Chesterton rozpoczął książkę o swojej wizycie w Ameryce słowami: „Nigdy nie straciłem przekonania, że podróże ograniczają horyzonty”. [10] Jak w przypadku wszystkich swoich paradoksów, Chesterton wskazuje prawdę całkiem inną od tej, jakiej się spodziewamy. Człowiek na swoim polu, człowiek w swoim ogrodzie myśli o wszystkim. Człowiek, który podróżuje, myśli jedynie o paru rzeczach. Rozpraszają go nie tylko szczegóły, ale cele podróży. Myśli, że to, co przyjechał obejrzeć, jest jedyną ważną rzeczą, i to czyni go ograniczonym. Prawdziwym celem podróży jest powrót. Prawdziwym miejscem przeznaczenia każdego wyjazdu jest dom. To główna idea stojąca za Dystrybutyzmem.
Ideał Dystrybutyzmu jest taki, że dom to najważniejsze miejsce na świecie. Każdy człowiek powinien mieć swój kawałek własności; miejsce, aby zbudować własny dom, założyć rodzinę, robić wszystkie ważne rzeczy od narodzin do śmierci: jeść, śpiewać, świętować, czytać, pisać, spierać się, snuć opowieści, śmiać się, płakać, modlić się. Dom jest nade wszystko enklawą twórczego myślenia. Twórcze myślenie to nasza najbardziej boska cecha. Nie tylko tworzymy rzeczy; tworzymy je na nasz własny obraz. Jedną z nich jest rodzina. Ale są też nimi obraz na ścianie i dywanik na podłodze. Dom to miejsce, gdzie panuje całkowita wolność, gdzie możemy urządzić sobie na dachu piknik, a nawet pić mleko bezpośrednio z kartonu.
Tutaj zatrzymamy się na chwilę i zwrócimy do feministek, które aż wzdrygają się na dźwięk wojowniczego słowa „mężczyzna” [man]. Chesterton był zdania, że kobiety nie są niewolnicami, ale paniami swoich własnych królestw.
Kobiet nie trzymano w domu po to, aby ograniczyć ich horyzonty; wręcz przeciwnie, trzymano je w domu, aby zachowały szeroki widnokrąg myśli. Świat poza domem był jednym wielkim nagromadzeniem ograniczeń, labiryntem ciasnych ścieżek, zakładem dla obłąkanych przez jedną ideę.
Nietrudno zrozumieć, dlaczego [...] istota płci żeńskiej stała się symbolem uniwersalizmu [...] Natura [...] otoczyła ją bardzo małymi dziećmi, które trzeba nauczyć nie tyle czegokolwiek, ile wszystkiego. Małych dzieci nie trzeba uczyć zawodu, ale wprowadzić je w świat. Krótko mówiąc, kobietę na ogół zamyka się w domu z istotą ludzką w czasie, gdy zadaje ona wszystkie możliwe do postawienia pytania i jeszcze kilka niemożliwych. Byłoby dziwne, gdyby wobec tego kobieta zachowała ograniczone nastawienie umysłowe specjalisty.
Jeżeli ktoś mi powie, że ten obowiązek ogólnego kształcenia [...] jest sam w sobie zbyt wyczerpujący i mozolny, mogę zrozumieć taki punkt widzenia. Mogę odpowiedzieć tylko tyle, że rodzaj ludzki uznał, iż warto obarczyć kobiety takim zadaniem, aby zachować w świecie zdrowy rozsądek. Ale gdy ludzie zaczynają mówić o tym, że te domowe obowiązki są nie tylko trudne, ale ponadto nieistotne i nieciekawe, muszę po prostu wycofać się z dyskusji. Bo nawet przy największym wysiłku wyobraźni nie potrafię pojąć, co moi rozmówcy mają na myśli. Gdy zajęcia domowe nazywa się na przykład harówką, cała trudność bierze się z dwuznaczności tego słowa. Jeżeli oznacza ono tyle, co niezmiernie ciężka praca, to przyznaję, że kobieta haruje w domu rodzinnym tak, jak mężczyzna mógł harować przy budowie katedry w Amiens albo przy armacie pod Trafalgarem. Ale jeżeli miałoby to znaczyć, że trudna praca jest tym cięższa, bo jest błaha, szara, mało ważna dla duszy, to – jak już powiedziałem – poddaję się: nie rozumiem, co znaczą te słowa. [...] Jak można uważać opowiadanie cudzym dzieciom o regule trzech za robienie wielkiej kariery, a opowiadanie własnym dzieciom o wszechświecie za coś mało istotnego? Jak można twierdzić, że poszerzamy swoje horyzonty, kiedy jesteśmy jednym i tym samym dla każdego, a zawężamy, gdy dla konkretnej osoby jesteśmy wszystkim? Nie; obowiązki kobiety są ciężkie, ale dlatego, że są olbrzymie, a nie dlatego, że małe. Mogę współczuć pani Jones ze względu na ogrom jej zadań; ale nie mogę litować się nad nią z powodu ich rzekomej trywialności. [11]
Chesterton potrafił być czasem bardzo konkretny, ale generalnie był generalistą. Jego krytycy zawsze śpieszą z zarzutami generalizacji, zapominając, że są to generalizacje, a te z natury dopuszczają istnienie wyjątków. Problem dzisiejszego świata polega na tym, że całą uwagę kieruje się na wyjątki. Żadnej nie poświęca się generalizacjom. Wyjątki stały się regułą. Kobieta wychowująca swoje własne dzieci jest dziś wyjątkiem. Ale Chestertonowski ideał Dystrybutyzmu wzywał do pozostania w domu nie tylko kobiety, ale również mężczyzn. Prowadzenie interesów z domu oraz idea samowystarczalności przyniosłyby nie tylko silniejsze, zdrowsze rodziny, ale silniejsze, zdrowsze społeczeństwo. Jeśli w społeczeństwie wszystko opiera się o pielęgnowanie, wzmacnianie i chronienie rodziny, społeczeństwo takie przetrwa całe wieki nawałnic.
Społeczeństwo oparte o domy jest w naturalny i nieunikniony sposób lokalne i zdecentralizowane. Jeżeli władza jest lokalna, jeżeli ekonomia jest lokalna, wtedy kultura jest także lokalna. To, co obecnie nazywamy kulturą, ani nie jest lokalne, ani nie jest kulturą. To amorficzne społeczeństwo, którego fundamenty stanowią: zjazd z autostrady i wysokie jarzące się znaki, wszystkie mówiące to samo. Nasza kultura to wygoda [convenience]. Wszyscy dogadzamy sobie [convene], dokonując zakupów w sklepie otwartym w dogodnych godzinach [convenience store], gdzie kupujemy benzynę, coś do pogryzania i gazetę; i uważamy, aby nie spojrzeć nikomu w oczy, nawet pochodzącemu z Pakistanu sprzedawcy, który macha naszą kartą kredytową nad laserową wiązką światła. Ten obrazek dużo mówi o naszym poszatkowanym społeczeństwie – biernym, niecierpliwym, uśpionym, samotnym, poza domem.
Do zbudowania społeczeństwa dystrybutystycznego byłoby trzeba „filozofii jasnej i trzeźwej”, a nie opartej o idee skompromitowane i niepotrzebne. Pierwszą jasną i trzeźwą ideą byłoby uznanie, że pieniądze nie są najważniejsze. Stanowią środek do celu. Celem jest spokojny, szczęśliwy dom. Wiele małych domów z wieloma lokalnymi bohaterami.
Jak zatem do tego doprowadzić? To wielkie pytanie, jeśli chodzi o Dystrybutyzm. Chesterton twierdzi, że najistotniejsze w Dystrybutyzmie jest to, że jest on dobrowolny. Jeśli jesteśmy istotami pozbawionymi wolnej woli, jeśli wszystko zostało ustalone z góry przez Boga, Przeznaczenie, Biologię, Kolejność Narodzin albo Wielki Wybuch – cóż, zdaje mi się, że nie warto tracić sił na gadanie o tym, jak urzeczywistnić społeczeństwo dystrybutystyczne. Zamiast tego rozsiądźmy się wygodnie i otwórzmy piwo.
Choć Chesterton dowodził, że idea społeczeństwa dystrybutystycznego zostałaby najpełniej zrealizowana, gdyby oprzeć ją o światopogląd katolicki, nie twierdził, że jest to niezbędna podstawa do osiągnięcia takiego społeczeństwa. Tak właściwie to dowodził, że społeczeństwu takiemu bliżej jest do różnych wyznań religijnych niż do jakiegokolwiek innego planu społecznego. Wolność religijna, która teraz, pod władzą olbrzymiego scentralizowanego rządu, rzekomo istnieje, w istocie rzeczy musi być przez ten rząd „egzekwowana”. Jak zaobserwowaliśmy, skutkiem tego tam, gdzie rządowy organ nadzorczy działa, aby „gwarantować” wolność, religia zostaje faktycznie stłamszona. Tymczasem władze lokalne (wspierane przez lokalne gospodarki) bardziej dbają o wolność religijną, bo osoby tego samego wyznania w naturalny sposób ciążą ku sobie. Główną przyczyną tego, że w naszym społeczeństwie wyznawcy tej samej religii mają tendencję do życia w rozproszeniu, a ludzie różnych wyznań żyją w uciążliwym pomieszaniu, jest to, że nasze społeczeństwo nie jest oparte na domu. Jest oparte o możliwości dostępne poza domem. Dobre posady są zawsze gdzie indziej. Ludzie wybierają miejsce, gdzie będą mieszkać nie ze względu na swoją religię, ale na swoją pracę. To wygoda. To nie filozofia.
Dylemat Dystrybutyzmu to w istocie dylemat wolności. Dystrybutyzmu nie da się ludziom narzucić; może on jedynie zostać przez nich wybrany. To nie system, który da się zaprowadzić odgórnie; może wzrosnąć jedynie od dołu. Może się wziąć tylko z tego, co Chesterton nazywa „nie-mechaniczną częścią człowieka, właściwościami nienaruszalnymi: twórczością i wyborem”. [12] Jeśli zaistnieje, wydaje się najbardziej prawdopodobne, że zostanie wprowadzony drogą powszechnej rewolucji. W każdym razie musi być popularny. Będzie to wymagało, aby w pewnym momencie posiadacze ogromnych, nadmiernych bogactw zrezygnowali z nich. W większości powszechnych rewolucji niekoniecznie realizowano to zawsze delikatnymi i godziwymi środkami. Religia może dostarczyć bardzo praktycznego rozwiązania, które pozwoli uniknąć wielkiego rozlewu krwi i dewastacji. Zazwyczaj to robi. Chrześcijańska argumentacja, jeśli zostanie wzięta na poważnie, powinna być dla bogacza bardziej przerażająca niż pospólstwo z siekierami i pochodniami. Chrześcijańska argumentacja dotyczy wieczności, a nie tylko wygód doczesnych. Centralna postać religii chrześcijańskiej powiedziała zupełnie jasno, że łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu trafić do królestwa niebieskiego. Niezależnie od tego, jak bardzo wytężony wysiłek może włożyć bogacz w próby wyhodowania mniejszych wielbłądów albo wyprodukowania większych igieł, niezależnie od tego, jak silnie sapie i tupie, nie zdoła uniknąć rzeczywistości, w której przywiązanie do bogactw to wystawianie swojej duszy na niebezpieczeństwo. Choć istnieją komentatorzy spieszący z łagodniejszą interpretacją tego fragmentu, jego przesłanie potwierdza, niestety, pozostała część Nowego Testamentu, szczególnie wyraźnie w dziewiętnastym rozdziale Ewangelii według św. Mateusza, gdzie czytamy o bardzo dobrym człowieku, który słyszy, aby sprzedał wszystko, co posiada, i rozdał ubogim (Mt 19, 16–22), oraz w Liście św. Jakuba, który w opisie tego, co będzie wiecznym udziałem bogaczy, nie jest ani trochę delikatny (Jk 5, 1–6). Wniosek jest jasny. Jak mówi Chesterton: „Obowiązkiem bogacza jest pozbyć się swojego bogactwa”. [13]
Ale bogaci to drobna cząstka problemu – tylko dlatego, że jest ich tak niewielu. Większa jego część to pewien rodzaj mentalności, który prowadzi tak wiele osób do pogoni za pieniędzmi. I znów religia dostarcza praktycznego rozwiązania. Jest przykazanie, które mówi: „Nie pożądaj”. W celu zbudowania społeczeństwa dystrybutystycznego trzeba by na nowo odkryć to słabo znane przykazanie i podkreślić jego wagę.
Większość ludzi nigdy nie słyszała o Dystrybutyzmie. Znają tylko socjalizm i kapitalizm i opowiadają się za którymś z nich, cierpiąc pod panowaniem obu tych połączonych systemów. Nasze szkoły wyświadczyły nam niedźwiedzią przysługę, bo nigdy nie uczono w nich o idei Dystrybutyzmu. Gdyby więcej ludzi miało z nią styczność, zrozumieliby, że ma ona sens. A przynajmniej zdaliby sobie sprawę z tego, że istnieje alternatywa dla idei socjalizmu i kapitalizmu, które, jak twierdzą, wprowadzają między nimi podziały, ale tak naprawdę jednoczą ich w rozpaczy. Obecnie wielkie szkoły uczą zazwyczaj najbanalniejszych idei. Ale Dystrybutyzmu, jak żadnego sekretu, nie da się wiecznie trzymać w tajemnicy, mimo zinstytucjonalizowanej cenzury. Będzie brany na poważnie mimo tych, którzy z niego szydzą. Aby zacytować Chestertona w odniesieniu do czegoś innego [do ideału chrześcijańskiego – przyp. tłum.], nie było tak, że Dystrybutyzm „wypróbowano i znaleziono w nim braki, ale uznano go za trudny i porzucono nie wypróbowawszy”. [14]
Można swobodnie bronić Dystrybutyzmu jako najlepszego systemu budowy sprawiedliwego społeczeństwa i silnej gospodarki. Możemy podjąć taką dyskusję, jeśli musimy, ograniczając siebie samych do podmiotów prawa, praktyki pracy, polityki własności, podatków i całej reszty podręcznikowych i gazetowych mądrości. Możemy dać odpowiedź na wszystkie twierdzenia i kontrargumenty wysuwane przez zwolenników socjalizmu albo kapitalizmu. Taka dyskusja byłaby niewątpliwie żywa i pożyteczna. Ale zawsze niepełnowartościowa. Dystrybutyzm to tylko część tego pełnowartościowego śniadania. Z pewnością potrzeba czegoś więcej niż płatków śniadaniowych z reklamy. Potrzeba czegoś więcej niż państwowego przydziału wodnistej papki. Możemy powiedzieć, że to chleb powszedni. Ale trzeba go uzupełnić o inne podstawowe rzeczy potrzebne do ludzkiego życia. Potrzebuje on mleka moralności, mięsa znaczenia, soku radości. Musimy mieć wskazówki, które nas poprowadzą, cel, który popchnie nas do działania, filozofię, która nas nasyci. Nie samym chlebem żyje człowiek.
Dale Ahlquist
Przypisy:
[1] G.K. Chesterton, Orthodoxy [Ortodoksja], [w:] Collected Works of G.K. Chesterton [Dzieła zebrane G.K. Chestertona], San Francisco 1987–2005, t. 1, s. 225. Wszystkie dalsze cytaty pochodzą z dzieł G.K. Chestertona; numery tomów i stron wg Collected Works [Dzieł zebranych], chyba że zaznaczono inaczej.
[2] The Catholic Church and Conversion [Kościół Katolicki i nawrócenie], t. 3, s. 104.
[3] „Illustrated London News”, 17 lutego 1906, t. 27, s. 126.
[4] The Common Man [Zwykły człowiek], New York 1950, s. 173.
[5] Orthodoxy [Ortodoksja], t. 1, s. 233.
[6] William Cobbett, Londyn 1925, s. 125.
[7] „Illustrated London News”, 3 stycznia 1914, t. 30, s. 17.
[8] „Daily News”, 23 marca 1907, z mikrofilmu.
[9] William Cobbett, dz. cyt., s. 212.
[10] What I Saw in America [Co zobaczyłem w Ameryce], t. 21, s. 37.
[11] What’s Wrong with the World [Co jest nie tak ze światem], t. 4, s. 117–119.
[12] George Bernard Shaw, t. 11, s. 441.
[13] „New Witness”, 14 października 1915, z mikrofilmu.
[14] What’s Wrong with the World [Co jest nie tak ze światem], t. 4, s. 61.
*
Źródło: https://luke7777777.blogspot.com
Najnowsze komentarze