W Obozie Narodowym bardzo głośno dziś się woła o wielką rewizję historii i bardzo żywo odczuwa tę potrzebę. Jest to najzupełniej zrozumiałe, że pierwsze pokolenie Polski odrodzonej, myślące i czujące narodowo, a więc w oparciu o przeszłość i tradycję, chce na dzieje swej ojczyzny spojrzeć własnymi oczyma, a nie przez cudze okulary. Czuje też ono żywotną potrzebę zbudowania nowej syntezy, bo bez tej syntezy chromać będzie cała jego ideologia, i to na punkcie najbardziej zasadniczym, bo jacyż to będą narodowcy, co o swoim narodzie nie potrafią nic powiedzieć.
Podstawą do owej syntezy będą jak zawsze fakty, o które wiedzę wciąż się wzbogaca, wyciągając coraz nowsze szczegóły; na pograniczu jej będą stały ich prześwietlone pewną myślą uszeregowania, pozwalające na snucie pewnych wniosków i ułatwiające pracę uzupełniającą. Taką właśnie pograniczną książką jest ostatnie dzieło profesora Konopczyńskiego „Dzieje Polski nowożytnej”, którego pasjonujący temat i bogactwo materiału skłania mię do rozbicia zamierzonej recenzji, aż na trzy artykuły, tak że teraz zajmę się tylko tomem pierwszym, a więc wiekiem złotym, aż do końca „szczęśliwości polskiej” to jest do roku 1648-ego.
Że książka prof. Konopczyńskiego nie jest jeszcze syntezą a tym bardziej rewizją, dziwić nie może, bo sprawy jeszcze nie dojrzały. Trzeba jeszcze bowiem drobiazgowych badań, a także pewnych czysto teoretycznych przemyśleń. Ale mimo wszystko te dwa grube tomy, napisane świetnym językiem, są już zapoczątkowaniem zarówno rewizji jak i syntezy. Uczony, sumienny badacz zbilansował ten dotychczasowy dorobek nauki, wskazał problemy, czekające na rozwiązanie, dał charakterystyki osób i wypadków, i powiązał wszystko w całość stanowiącą istotną historię narodu. Na razie nic więcej zrobić nie można, a w każdym razie niczego więcej firmować nie może ktoś biorący powołanie historyka na serio, a nie jako publicystyczną zabawkę.
W układzie pracy swojej prof. Konopczyński oparł się tradycyjnie o panowania, nie wprowadzając jeszcze podziału na okresy, chyba je liczyć na tomy, czy dopatrywać się jakiegoś według pewnych rozdziałów traktujących o rzeczach przed laty po za nawias historii wyrzuconymi, jak społeczne, gospodarcze czy kulturalne. Ale układ taki jest słuszny, bo każda wolna elekcja u nas jakieś wielkie „nowe” zaczynała, a trudno dzielić coś tak organicznego jak panowanie, zjednoczone indywidualnością królów.
Z tych królów w czasach złotych przywykliśmy wychwalać Zygmunta Augusta, Batorego i Władysława IV-go – pozostałych Zygmuntów, choć czasy „zygmuntowskie”, usuwać w cień. Otóż tu mamy pierwszą rewizję, bo choć Batory oczywiście nie stracił, to stracili dwaj inni na rzecz dwóch pozostałych. Zygmunt August swoim zadaniom nie sprostał i w życiu narodu zostawił pustkę; testamentu mu nie przekazał, żyć z nim nie umiał, rządzić nim nie bardzo potrafił. Romantyczny urok i idylla Barbary, dziś całkiem odarta z legendarnego nimbu, a także fakt, że to ostatni Jagiellon – zaskarbiły mu pośmiertną miłość narodu, ale werdykt historii nie może być inny, jak właśnie ten, że zadaniom swoim bądź co bądź nie sprostał.
Gorzej jeszcze z Władysławem IV-tym. Ów monarcha chwytający za serce swoją rycerskością i rozmachem; ostatni władca mocarstwowy, marzący o podbojach i krucjatach – okazuje się tylko marzycielem. Profesor Konopczyński wprawdzie używa o nim słowa „geniusz”, ale w świetle właśnie jego oceny i zestawionych przez niego faktów to słowo wydaje mi się stanowczo za wielkie. Mniejsza już o rezultaty rządów tak fatalne, jak żadnego innego króla (burza kozacka); – ale jak przyznać ten epitet monarsze, co rwał się do rządów, miał wielkie możliwości, a zmarnował wszystko sam przez własne wady i własne czyny. Brak konsekwencji, wytrwałości i błędna ocena wypadków (polityka wobec prawosławia), rzucają złe światło na Władysława jako władcę wielkiego. Prawda, że miał momenty świetne i że naród szlachecki mu często fatalnie ręce wiązał, jak w sprawie szwedzkiej, ale ostatecznie winien temu sam król, co ducha narodowego nie rozumiał, ufności rozbudzić nie potrafił i, prawdę rzekłszy, nie robił nic, żeby naród mieć za sobą, a wszystko, by być za słabym do rządów autorytatywnych. Nieład dworskiej gospodarki i chimeryczność królewska leżały u początku wszystkich klęsk życiowych Władysława.
Tymczasem Zygmunt Stary staje przed nami zupełnie oczyszczony z zarzutów niedołęstwa, a wszystkie wady jego panowania okazują się jedynie ciężkim spadkiem po Olbrachcie i Aleksandrze. Podkreślić należy to tym bardziej, że właśnie Olbrachtowi robi się teraz reklamę i winduje się go na wielkiego (Papée) bez żadnych właściwie podstaw, bo tylko na rachunek owych dobrych chęci, którymi jednak piekło jest wybrukowane. Drugi z Zygmuntów – Zygmunt III okazuje się wzorowym królem konstytucyjnym, mądrym pomnożycielem państwa i twórcą naszej jednolitości religijnej, która pozwoliła nam uniknąć tragedii Niemiec, a poniekąd i Węgier.
Na ogół można więc powiedzieć, że sterowano Polską w tych czasach dobrze i że jeden zaledwie król – Henryk Walezy zasługuje na miano bezwzględnie złego. Tym bardziej więc dręczy pytanie – dlaczego rezultat tych złotych czasów tak niesłychanie opłakany?
Pytanie to stawia sobie oczywiście i Konopczyński, widząc przyczynę katastrofy w tym, że „umysł polski, acz zdolny i bystry, nie osiągnął (poza kilku wyjątkami) rzeczy wielkich; pozostał świetnym, obiecującym młodzieńcem. Zabrakło mu planowej uprawy, zachęty – i tego podłoża siłotwórczego, jakie daje charakter”. I dalej: „Jakkolwiek bądź, z tym zasobem sił intelektualnych i moralnych, jakie mieli Polacy czasów Zamoyskiego, mogliby oni iść naprzód i wzwyż, gdyby nie ich ustrój państwowy – najtrudniejszy w świecie. Despotyzm nie wymaga innych cnót prócz posłuszeństwa; polska wolność żądała rozumu stanu, ofiarności, czujności od setek tysięcy. Tych starczyło w jednym pokoleniu, zabraknie w następnych. Jakikolwiek też nad narodem unosił się „Duch Dziejów Polski”, ku czemukolwiek ta „Polska szła”, nadludzkich zadań, jakie jej postawił Wiek Złoty, spełnić, taka jaka była, nie mogła. Od degradacji uratować ją mógłby tylko albo cud władzy, narzucający się wolnym duchom, albo jeszcze większy cud obywatelskiego wychowania”.
Smutne słowa i do cierpkich rozważeń zachęcające, bo jednak nie tłumaczące wszystkiego, skoro wciąż nasuwać się będzie pytanie – dlaczego zawiódł charakter i dlaczego ustroju nie poprawiono?
„Dulcis sanguis Polonorum”, owe tysiące przymiotów co mają wiele wdzięku, ale mało mocy, spowodowały upadek państwa, wykoleiły jego prześliczny złoty start, którego legendy niszczyć nie trzeba, Zło nie było nawet w liberum veto, a tym mniej w lęku o absolutum dominium, ale tylko w owym braku charakteru którego dziś brakować nie powinno, bo czasy się zmieniły.
Charakter mocny, a więc prawdziwy i wolę swoich celów świadomą może posiadać tylko taki naród, czy człowiek, co ma swoją osobowość i zna ją. Gdzie osobowości nie ma, a tylko jakiś konglomerat, tam oczywiście ani woli jednolitej ani mocy działania być nie może. To nie są przymioty, na które mógłby się zdobyć ktoś rozdarty. Do czasu można nadrabiać te braki, ale w końcu przyjdzie chwila, która każe obnażyć całą głąb duszy, a wtedy to organiczne kalectwo ukryć się nie da.
A taką kaleką stawała się rok za rokiem świetna Polska złotych zygmuntowskich czasów. Najprzód jeszcze w Horodle, a potem ostatecznie w Lublinie dokonała dzieła jedynego w historii: bezkrwawej aneksji przez podwyższenie niższych, przez unię trzech różnorodnych żywiołów, co połączone osłabić musiały ów piastowski, który państwo wybudował. Ogromne mocarstwo dźwignięto jakby czarami, bez trudu, bez wysiłku, bez walki i ta właśnie jasna słoneczność podboju, owo miłosne zbratanie stało się prawdziwą przepaścią zasłaną różami. Polska żyć nie mogła, bo popełniła dobrowolne samobójstwo, roztapiając się w „Rzeczypospolitej trzech narodów”.
A tymczasem te trzy narody były inne; inne słońca cywilizacyjne je wychowały i w jednym związku tylko bezsilnie się szamotały, daremnie próbując dać syntezę. Pierwszy zbuntował się pierwiastek ruski; morzem krwi zalał państwo i zakończył szczęśliwość złotego wieku. Płakali potem nad tym Szewczenko i Kulisz, ale poniewczasie. Bajeczny, ułudny gmach unii zawalił się.
Katolicka zachodnia Polska zbratała się na swoją zgubę z bizantyjską Rusią, co potem przemieniła się w kozacko-barokową Ukrainę, i z Litwą, którą po rzymsku ochrzciła, a która też ruską a turańską miała kulturę. Trzy cywilizacje się zetknęły i wydały sobie bój. Tworzyły się różne dziwa, ale ostatecznie upadło państwo i unia się zerwała. Dziś każdy z trzech narodów żyje osobno. Państwo nasze objęło tylko część owych litewsko-ruskich obszarów i chce uporać się z resztkami troistości, chce być stanowczo jednolite, nie używa Orła i Pogoni, ale jak przed unią – tylko Orła.
I tak być musi, tak być powinno. Imperia buduje się inaczej – nie łączy się w jedno rzeczy różnorodnych. Do liberum veto jeszcze znośnego w kulturalnej, zachodniej Polsce nie przypuszcza swawolnej, anarchistycznej Rusi, ani ślepo karnej swym bogom Litwy. Ustrój był trudny, ale poprawić się nie mógł, bo jego twórca utracił nad nim władzę. Zawiódł charakter, bo trzy charaktery wzajemnie mieszać się i ścierać poczęły.
Prawda, że i okoliczności ów proces utrudniały; brakło dynastii, brakło stałego ośrodka woli, ale wielkie pytanie, czy najbardziej nawet utalentowana dynastia scaliłaby coś, co tak dalece się różniło. W każdym razie historia pokazuje, że nie tylko stosunki wewnętrzne troistego państwa były trudne, ale i zewnętrzne także znajdowały się w tragicznym konflikcie.
Każdy bowiem z trzech narodów miał swoich wrogów i swoje żywotne zadania: Polska – Bałtyk i walkę z Niemczyzną, Ukraina Ruś – morze Czarne i problem turecki; wreszcie Litwa – Moskwę i kwestię wschodu. Podporządkować jedno drugiemu w olbrzymim, atakowanym zewsząd, państwie, nigdy się nie udawało. Rezultat, – że żadna z tych kwestyj nie została pozytywnie rozstrzygnięta, wszystkie przegrano, a państwo osłabiono. „Kto dwie sroki za ogon trzyma, ten żadnej nie ma” – to prawdziwe mądre przysłowie.
A zresztą znowu wielkie pytanie czy niektóre z tych problemów mogły być w ogóle w troistym państwie rozwiązane. Wiek złoty widział nas na Kremlu i po Kłuszynie Żółkiewski podjął próbę jeszcze jednej unii, ale fiasko z tego wyszło; przepaść cywilizacyjna była nie do zasypania. A znowu morze Czarne i wielka antyturecka krucjata, to był sen bez uprzedniego wprowadzenia Hadziaczu, bez odcięcia w osobne unijne państwo całej Ukrainy. O tych rzeczach są nawet, choć nie tak wyraźne, bardzo ciekawe napomknienia u Konopczyńskiego.
Szukając przyczyn upadku Polski, wiele się zawsze mówi o ustroju, wiele o tragicznym wymarciu państwowo twórczej dynastii. Ale bądź co bądź kwestii nie ulega, że jądro rzeczy zawsze leżeć będzie w owej raptownej metamorfozie państwa z Polskiego w polsko-litewskie. Unia uratowała nas przed niemczyzną, to prawda, ale przyniosła nam za to inne zło. Leżeliśmy na tragicznym pograniczu i tragedię swych losów musieliśmy przeżyć, a równie tragiczne też były i losy naszych sąsiadów: Czech i Węgier.
A co do ustroju, tak przepięknego w swojej koncepcji, to był on gmachem nie wykończonym; budowę jego przerwano, bo zabrakło narodu. Gdy on znowu odżył, gdy zaczął się po latach cementować, poprawił sobie ten ustrój w ustawie majowej i dźwignął praworządne państwo własnymi jedynie siłami. Niestety już za późno, a i wtedy w troistym państwie wylęgła się Targowica. A i dziś jeszcze prawdziwej jedności nie mamy. Zdobyć na nowo tę jedność, stać się narodem z charakterem, oto największa nauka przeszłości, oto ostrzegawczy głos dziejów.
Karol Stefan Frycz
„Myśl Narodowa”, nr 4, 1937.
23 kwietnia 2023 o 02:05
Czech? Najpierw zjedli nam Śląsk, a potem wzięli ich Jagiellonowie, co Polsce Śląska nie oddali, polegając na potędze dynastycznej, a potem Habsburgowie. Wazowie do Polski Śląska nie przyłączyli, choć byli tuż tuż.