Nadszedł rok wyborczy, a wraz z nim – również podchody, w ramach których poszczególne gangi polityczne próbują się nawzajem przechytrzyć. Rząd przeforsował nowelizację kodeksu wyborczego, która z jednej strony polega na rozmnożeniu komisji wyborczych, w których – jak wiadomo – liczy się głosy – na co zwracał uwagę klasyk demokracji Józef Stalin, a z drugiej – na surowym egzekwowaniu praworządności wobec obywateli polskich mieszkających za granicą. Wieść gminna głosi, że to ma być kara za poparcie udzielone przez tych wyborców panu Rafałowi Trzaskowskiemu. Wszystko to oczywiście być może, ale przecież obywatele polscy mieszkający za granicą i wcześniej byli pokrzywdzeni. Ordynacja wyborcza bowiem, wbrew konstytucji, która nie uzależnia zakresu praw obywatelskich od miejsca zamieszkania, pozbawiła ich prawa do zgłaszania własnych kandydatów, zmuszając ich do głosowania na kandydatów wysuniętych przez kogo innego w okręgu wyborczym Warszawa-Śródmieście. W tej sytuacji od lat proponuję, by to bezprawie zostało naprawione w ten sposób, aby obywatele polscy mieszkający za granicą mogli sami zgłaszać kandydatów w okręgach 4-mandatowych. Taki okręgiem byłby kontynent; Ameryka Północna – 4 mandaty, Ameryka Południowa i Środkowa – 4 mandaty, Europa z Afryką – 4 mandaty i Australia z Azją – 4 mandaty. W ten sposób Polonia zagraniczna miałaby 16-osobową reprezentację parlamentarną, więc mogłaby utworzyć własny klub. Ci posłowie rewolucji by nie spowodowali, natomiast mogliby skutecznie sprzeciwić się instrumentalnemu traktowaniu Polonii przez MSZ i Senat. Najważniejsze byłoby jednak co innego. Tych posłów trzeba by wybrać, co wymagałoby pewnego minimum organizacyjnego i współdziałania. Co więcej; poseł raz wybrany, chciałby pewnie być wybrany po raz drugi, więc we własnym interesie dbałby, żeby organizacja, której zawdzięczałby swój wybór, nie rozleciała mu się już następnego dnia. W ten sposób, w ciągu 20-30 lat Polonia na świecie mogłaby się naprawdę zorganizować, tworząc wpływowe polityczne lobby w krajach swego osiedlenia. Ale jakoś nikt tego pomysłu nie popiera, co częściowo rozumiem; po co komu polskie lobby, skoro już jest żydowskie?
Wróćmy jednak do wyborów. Opozycja krytykowała rząd, że nowelizuje kodeks wyborczy w roku wyborczym. Ale bywało gorzej. W 1989 roku Rada Państwa zmieniła ordynację wyborczą W TRAKCIE WYBORÓW, co spotkało się z pełnym zrozumieniem ówczesnych autorytetów moralnych. Tadeusz Mazowiecki przypomniał zasadę, że umów należy dotrzymywać, ale nie miał na myśli umowy z wyborcami, którzy myśleli, że to wszystko naprawdę, tylko umowę z generałem Kiszczakiem. Tedy Konstytucja stanowi, że wybory do Sejmu są proporcjonalne. Oznacza to, że okręgi wyborcze muszą być wielomandatowe, bo jednego mandatu proporcjonalnie i w ogóle podzielić się nie da. W tej sytuacji znaczenia nabiera przyjęty sposób podziału głosów, jakie padły na poszczególne komitety wyborcze w okręgu, na mandaty. Najprościej byłoby podzielić mandaty proporcjonalnie do liczby oddanych głosów, ale to napotyka trudności. Wyobraźmy sobie 5-mandatowy okręg wyborczy, w którym do wyborów stanęło 5 komitetów. Jeden uzyskał 30 głosów, drugi – 25, trzeci – 20, czwarty – 15 i piąty – 10 głosów. Przy zastosowaniu sposobu przeliczania głosów na mandaty przyjętego w ordynacji z roku 1991, rozdział byłby następujący: pierwszy komitet z 30 głosami – 2 mandaty, a kolejne – po jednym, przy czym piąty z dziesięcioma głosami nie dostałby żadnego. Ale już w 1993 roku do przeliczania głosów na mandaty zastosowano system d’Hondta. Polega on na tym, że liczby głosów oddanych w okręgu na poszczególne komitety, dzielimy przez następujące po sobie kolejno liczby całkowite, aż uzyskana w ten sposób suma ilorazów będzie pokrywała się z liczbą mandatów w okręgu. W naszym przykładzie rozdział mandatów miedzy poszczególne komitety byłby taki sam, bo żeby suma ilorazów zrównała się z liczbą mandatów, trzeba by głosy oddane na poszczególne komitety podzielić aż przez 13: 30:13 = 2, 25: 13 = 1, 20:13=1, 15:13=1 i 10:13= 0. Ale dopiero w przypadku większej liczby głosów lepiej widać, że ten system preferuje komitety silniejsze kosztem słabszych, zgodnie z ewangeliczną wskazówką, że kto ma, temu będzie dodane, a kto nie ma, to odbiorą mu to, co ma.
Wprowadzono też tzw. klauzulę zaporową, to znaczy zasadę, że aby komitet wyborczy w ogóle uczestniczył w rozdziale mandatów w okręgu, to musi w skali całego kraju uzyskać co najmniej 5 procent głosów. Przy zastosowaniu klauzuli zaporowej w naszym przykładzie dwa komitety; ten z 10 głosami i ten z 15, prawdopodobnie nie przekroczyłyby klauzuli zaporowej. W tej sytuacji przypadające na ten okręg 5 mandatów zostałoby de facto rozdzielone między trzy komitety w sposób następujący: komitet z 30 głosami uzyskałby 2 mandaty, komitet z 25 głosami – też 2 mandaty, a komitet z 20 głosami – jeden mandat. Wskutek tego jednak 25 procent wyborców w tym okręgu – a prawdopodobnie we wszystkich innych też – zostałoby pozbawionych reprezentacji parlamentarnej. Bardzo możliwe, że to jest przyczyna, dla której w Polsce frekwencja wyborcza z wyborów na wybory oscyluje wokół 50 procent, co oznacza, że nawet 50 procent obywateli nie ma reprezentacji parlamentarnej. Co prawda ordynacja nie uzależnia ważności wyborów od jakiegoś minimum frekwencyjnego, więc nawet gdyby do głosowania poszli sami kandydaci nawet bez rodzin, to wybory byłyby ważne, niemniej jednak zasadne byłoby też pytanie, czy wybrany w ten sposób Sejm może być jeszcze uważany za przedstawicielstwo narodu, czy też za bandę bezczelnych uzurpatorów?
Użycie systemu d’Hondta i klauzuli zaporowej uzasadnia się potrzebą przeciwdziałania rozdrobnieniu Sejmu. W Sejmie rozdrobnionym wprawdzie jest szansa, że wszystkie, czy prawie wszystkie kierunku polityczne, jakie w społeczeństwie występują, będą miały reprezentację parlamentarną, ale ta sytuacja ma też plus ujemny. Chodzi o to, że w systemie parlamentarno-gabinetowym, jaki funkcjonuje w Polsce, zadaniem Sejmu jest nie tylko ustanawianie prawa, ale również – zapewnienie stabilnej podstawy politycznej dla rządu, który de facto jest rodzajem komitetu wykonawczego większości parlamentarnej. O ile rozdrobnienie Sejmu mogłoby doprowadzić do zahamowania biegunki legislacyjnej – co w naszych warunkach stanowiłoby niewątpliwie plus dodatni, bo im więcej ustaw i rozporządzeń, tym słabsze państwo – o tyle to samo rozdrobnienie mogłoby być, a skoro by mogło, to z pewnością by było – przyczyną częstych kryzysów i przesileń rządowych. Tymczasem stabilność władzy wykonawczej jest wartością, niekiedy nawet nie do przecenienia, zwłaszcza w państwie penetrowanym przez zagraniczną agenturę. Czy zatem jest możliwość wyzwolenia się z tej beznadziejnej alternatywy, że albo pełna reprezentacja i niestabilne państwo, albo stabilne państwo, ale za cenę pozbawienia polowy obywateli reprezentacji politycznej?
Myślę, że takim wyjściem jest system prezydencki. Obecnie w Polsce mamy sytuację co najmniej dziwaczną. Oto prezydent wybierany jest w głosowaniu powszechnym, więc niewątpliwie ma znacznie silniejszą legitymację demokratyczną od, dajmy na to, premiera. Tymczasem to właśnie premier ma władzę, podczas gdy prezydent – rodzaj jej atrapy. Podam przykład. Zgodnie z konstytucją, prezydent jest zwierzchnikiem sił zbrojnych. Ale nie może w siłach zbrojnych samodzielnie kiwnąć palcem, bo swoje zwierzchnictwo sprawuje za pośrednictwem ministra obrony narodowej, którego przełożonym jest prezes Rady Ministrów, więc w zasadzie może działać tylko na jego wniosek.
Wprowadzenie systemu prezydenckiego położyłoby kres temu dziwactwu, usuwając podwójny organ władzy wykonawczej. Rewolucji wielkiej by nie było, bo prezydent już teraz wybierany jest w powszechnym głosowaniu na 5-letnią kadencję, podczas gdy kadencja Sejmu trwa 4 lata. System prezydencki polega na tym, że władza wykonawcza spoczywa w osobie prezydenta. Oznacza to, ze prezydent w zakresie swoich kompetencji nie jest uzależniony od sejmowych fluktuacji, bo raz wybrany, sprawuje swój urząd przez co najmniej 5 lat. Władza wykonawcza w państwie jest więc stabilna, a poza tym, bez konieczności zmiany konstytucji, można mieć rządy o długiej kadencji, bo prezydent może sprawować swój urząd przez dwie 5-letnie kadencje pod rząd. W tej sytuacji Sejm może być bardziej rozdrobniony, bez ryzyka zachwiania stabilnością państwa, a to znaczy, że byłaby szansa, by jeśli nawet nie wszyscy, to przynajmniej większość obywateli miała swoją reprezentację parlamentarną. Krótko mówiąc, „rządem” byłby prezydent, natomiast kolektywny organ w postaci powoływanej przez sejmową większość Rady Ministrów należałoby w tej sytuacji zlikwidować. W ten sposób ustrój państwa, bez likwidacji zasady powszechnego głosowania, można by zbliżyć nieco do monarchii. Łączy się to z ryzykiem bonapartyzmu, ale ryzyko to nie jest wielkie w sytuacji rozdzielenia władzy wykonawczej, która spoczywałaby w ręku prezydenta, z władzą nad finansami państwowymi; klucz do państwowej kasy byłby w ręku Sejmu, którego z tego powodu prezydent lekceważyć by nie mógł, a przeciwnie – musiałby z nim współpracować.
Stanisław Michalkiewicz
Tekst ukazał się w tygodniku „Najwyższy Czas!”. Źródło: michalkiewicz.pl.
Najnowsze komentarze