Biały człowiek znowu górą. Po zwycięstwie nad Grenadą, po panamskiej wiktorii nasi chłopcy dali sobie radę z następnym tyranem i pax americana został chwalebnie przywrócony. Mówiąc inaczej, przypomniano światu, że lepiej nie narażać się mocarstwom, bo mają one długie ręce i sprawniejszy aparat propagandowy. Przedstawił on interwencję w Zatoce jako kolejny etap realizacji misji uszczęśliwiania ludzkości, czemu przeszkadza jeszcze kilku dyktatorów, łamiących prawa człowieka i bezczelnych wobec możnych tego świata. Niech wiedzą, że prędzej czy później pogruchoczemy im kości i staną się nawozem, na którym wyrosną bujne pędy demokracji. Któż jest w stanie przeciwstawić się cywilizowanemu światu, zjednoczonemu w moralnym oburzeniu?
Była to ładna wojna w starym, kolonialnym stylu. Z jednej strony doskonale zaopatrzone we wszystko oddziały wolnego świata, z drugiej uzbrojona w szmelc kolorowa hałastra, ginąca tysiącami i z zadowoleniem oddająca się w niewolę. Ot, takie lekkie, łatwe i przyjemne zwycięstwo, po którym pozostanie parę zdjęć w albumie; katharsis po wietnamskim kacu. Czyli jednak jesteśmy najlepsi i… God bless America, jak powiedział niedawno noblista z Gdańska, śmiejąc się ze swojej angielszczyzny. Niech wszyscy wiedzą, że gdy naruszone zostaną gdzieś nasze interesy, nie zawahamy się wysłać naszych kanonierek i lotniskowców. Jesteśmy parowozem światowego postępu i nic nas nie powstrzyma przed zmiażdżeniem tych, co to w zaślepieniu rzucają nam kłody na tory. Nikt nie oprze się amerykańskiej technice. Vae victis.
Coś mogą powiedzieć na ten temat Indianie, zepchnięci do rezerwatów, ponieważ nie demokratyzowali stosunków społecznych, nie zwiększali produkcji, nie chcieli przyznać kobietom prawa do głosowania, nie doceniali zalet życia w mieście, trzymali się z uporem godnym lepszej sprawy własnych skomplikowanych języków i, na dodatek, jak to głupi barbarzyńcy, wierzyli w wieczystą moc traktatów. Zostali potraktowani tak, jak sobie zasłużyli. Cóż, zwykły los Prusów, Irlandczyków i pozostałych podludzi. Wobec innych i słabszych nie musi się przestrzegać reguł, jakie obowiązują między stosującymi te same chwyty silnymi.
Jeżeli jednak nie będzie masowej eksterminacji i asymilacji, uciśnieni prędzej czy później dojdą do głosu w bardziej sprzyjających warunkach i per fas et nefas będą dobijać się swoich praw. Czyż jedność narodu arabskiego nie jest świętym i godnym pochwały celem? Przecież Kuwejt jest dla Iraku czymś jak Wolne Miasto Gdańsk dla przedwojennej Polski. Na dodatek w Kuwejcie mieszkają Arabowie i to w dużej części (Palestyńczycy) kontestujący reżim. Anschluss, realizujący uznawaną powszechnie zasadę samostanowienia narodów, był tutaj jedynym logicznym rozwiązaniem. Jankesi, którzy ongiś ferro et igni przyłączyli niewolnicze Południe, też coś wiedzą na ten temat. Instytucje społeczno-polityczne Iraku też są niewątpliwie „bardziej postępowe” niż głęboko średniowieczne rozwiązania kuwejckie.
Jest pewna niekonsekwencja w działaniu polegającym na tym; że najpierw eksportuje się na potęgę idee demokracji i samostanowienia narodów, a potem wysyła się armadę przeciwko tym, którzy te hasła biorą na serio. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę i iracki dyktator jest po prostu kolejnym tworem wielkiego ruchu na rzecz demokracji i praw człowieka, napędzanego przez różne ośrodki w Ameryce Północnej. Być może zajmie on godne miejsce w historii obok Lenina, Hitlera, Mao Tse-tunga i innych bohaterów naszych czasów, którzy też zrodzili się z amerykańskiego siewu, choć nie przyznawali się do tego, a może nawet nie zdawali sobie sprawy, komu mogą zawdzięczać swoje oszałamiające sukcesy. Nowy Świat w straszliwy sposób zemścił się na Europie, Azji i Afryce, oczyszczających się w przeszłości z niewygodnych elementów przez wysyłanie ich za Wielką Wodę, gdzie wyrzutki społeczeństwa budowały swoje Miasto na Wzgórzu. Ludzie o uproszczonych umysłach, czyli wizjonerzy rozmaitej maści stworzyli Nowy, Wspaniały Świat, kuszący co bardziej buntownicze duchy możliwością ucieczki od gnębiących ludzkość odwiecznych plag. Na wyłudzonych od Indian i zabranych zbrojnie im oraz Meksykanom terenach stworzono imperium, pragnące za wszelką cenę ideologicznie oraz kulturowo podbić świat. Rewolucja francuska była w dużym stopniu następstwem propagandy płynącej zza oceanu, gdzie przeciwstawiano się zwycięsko tyranowi i stary Franklin z gniewem w oczach opowiadał o tym zasłuchanym damom w paryskich salonach. Francja poparła walkę kolonii o niepodległość, sprzeniewierzając się zasadom, gdyż godziło to w znienawidzony Albion. To samo uczyniły w 1917 r. kajzerowskie Niemcy, popierając skrajne siły w Rosji. W obu przypadkach efektem był upadek monarchii. Nie zawsze opłaca się odstępować od zasad.
Zasadą napędową anglosaskiej Ameryki jest stała ekspansja. Lotniskowce krążą po morzach i oceanach, gotowe w każdej chwili wziąć kurs na „wzgórze Montezumy” lub „brzegi Trypolitanii”. Morze jest wygodną drogą dla pływających legionów Trzeciego Rzymu. Drugi Rzym, czyli Londyn co nieco podupadł i spełnia w tej chwili rolę egzotycznej stanicy na wysuniętych kresach imperium. Czwartej Romy ponoć ma nie być, przynajmniej tak się wydaje rządcom z Kapitolu.
Oczywiście Europa odgrywać tu może rolę wyłącznie skłóconej starożytnej Grecji, z wysoka spoglądającej na latyńskich prostaków, nie będących w stanie pojąć do końca filozoficznych subtelności, nadających się tylko do wywijania mieczem i egzekwowania prawniczych formułek. Cały problem w tym, że zachodni młodsi bracia są sprawniejsi, gdyż nie zajmują się interpretacją świata, ale intensywnie go zmieniają. Natomiast zhellenizowana Europa musi dźwigać wielowiekowy garb dziedzictwa kulturalnego i lokalnych odrębności, co nie sprzyja pragmatyzmowi w wymiarze ogólnokontynentalnym i zjednoczeniu wysiłków. Możliwy jest jakiś Związek Achajski (EWG), jakiś kongres w Koryncie, ale wszystko to nie przetrwa próby czasu i nasz kontynent skazany jest na odgrywanie roli muzeum dla amerykańskich emerytek, nie odróżniających Holandii od Szwajcarii. Nie uniknie tego losu również Wielka Brytania, obsadzająca w dramacie czasów nowożytnych rolę Macedonii, dzieląca, po okresie splendid isolation i imperialnym wzlocie, losy kulturalniejszych pobratymców. Dzisiaj wszystkie drogi prowadzą na Kapitol.
Związek Radziecki to oczywiście współczesna Persja, gubiąca imperialną potęgę gdzieś w afgańskich Termopilach. Reszta świata to po prostu barbarzyńcy, nie dojrzali na razie do przyjęcia american way of life. To, co stało się na Kubie lub w Iranie, świadczy, że nie warto ciskać margaritas ante porcos i że są na tym świecie ślepcy, nie dostrzegający blasku, jaki rzuca na wszystkie kontynenty ogień wolności, trzymany przez pogańską dziewicę u wrót Nowego Jorku. Ale kulturtraegerzy pomimo przejściowych porażek nie zrezygnują z wykonywania misji i będą indoktrynować ludy za pomocą Madonny, coca-coli i innych cywilizacyjnych gadgetów, niszcząc skutecznie rodzimą kulturę, ho kto będzie chciał słuchać lokalnych artystów, kiedy na wideo można obejrzeć gwiezdne wojny. Jankesi nie spoczną, póki nie zuniformizują świata, co im się jednakowoż nie uda i stać się może przyczyną historiozoficznej katastrofy. Trzeci Świat, poza wąską warstwą kosmopolitycznej elity, nie jest w stanie przyswoić sobie amerykańskich haseł, gdyż są one zbyt obce i potencjalnie niszczące mentalność – tradycyjny system przekonań, wartości, wierzeń, ukształtowany przez wieki rozwoju, czy też może raczej trwania. Przykład Indii jest tutaj niezwykle pouczający. Z wyjątkiem anglojęzycznej elity olbrzymi kraj żyje swoimi problemami i hinduska demokracja ma bardzo specyficzne cechy. Długotrwałe usiłowania angielskich kolonizatorów dały bardzo ograniczone efekty i Indie pozostały sobą. Podobnie rzecz się ma z Ameryką Łacińską, wystawioną na potężne oddziaływanie Stanów Zjednoczonych, którym nie udało się jednak wyprodukować nowego człowieka na południe od Rio Grande. Opór materii ludzkiej jest zbyt silny nawet dla rambopodobnych herosów znad Potomaku. Można nawet mówić o rekonkwiście. Meksykańscy wetbacks tysiącami przekraczają granicę, osiedlając się na terenach utraconych niegdyś przez ojczyznę. Ponieważ są niedaleko od granicy, często odwiedzają Meksyk, oglądają hiszpańskojęzyczne programy w telewizji, wielu z nich nawet nie zna angielskiego, co oznacza zupełnie nowe zjawisko kulturowe w dokładnie zdominowanym do tej pory przez angielski państwie. Biała, anglosaska i protestancka Ameryka jest podmywana przez coraz większe grupy ludzi, kwestionujących ideę melting pot – tygla, unifikującego przybyszów z różnych krajów.
W armii USA służy coraz większy odsetek Murzynów i Latynosów. Będzie to miało prędzej czy później, może nawet wkrótce, swoje znaczenie. Być może są to dobrzy żołnierze, ale brak im przekonania (świadomie lub podświadomie) co do wartości amerykańskich ideałów w takim samym stopniu, jak u ich białych kolegów. Podobnie rzecz się miała z Germanami w armii rzymskiej. Kiedy ich liczba w wojsku przekroczyła pewien krytyczny pułap, doszło do katastrofy i rozkładu armii oraz państwa. Konstrukcja Ameryki opiera się na dominacji białej rasy we wszelkich instytucjach. Jest to państwo mniej lub bardziej ukrycie rasistowskie (Murzyna pozna się nawet po zapachu lub głosie) i nie przetrzyma ofensywy kolorowych. Ameryka będzie biała, albo będzie czymś innym, w każdym razie nie światowym mocarstwem.
Bardzo spektakularną klęskę zadał mitowi Ameryki Fidel Castro, wysyłając przez Mariel na Florydę kubańskich rzezimieszków i prostytutki, za którymi ujmował się gorąco niezłomny obrońca praw człowieka Jimmy Carter, twierdząc, że znieprawił ich komunizm i w blasku amerykańskiej wolności staną się przykładnymi obywatelami. Skończyło się oczywiście w ten sposób, że w wolnym kraju przestępcy rozwinęli skrzydła i dzisiaj większość z nich siedzi za kratkami i gorąco protestuje przeciw zbrodniczym projektom rządu północnoamerykańskiego odesłania ich na „Wyspę jak wulkan gorącą”. Natura ludzka okazała się mocniejsza od szlachetnych iluzji lokatora Białego Domu. Castro zemścił się perfidnie za dziesięciolecia turystycznej inwazji z Północy pod sztandarem trzech S (sun, sea, sex), inwazji czyniącej z Hawany kloakę Ameryki. Po marielskiej operacji powiedział: „Wyrzuciłem nasze śmieci na ogólnoświatowy śmietnik”. Ale to przecież tylko odzywka tracącego kontakt z rzeczywistością czerwonego caudilla.
Mocarstwa przemijają i nic na to nie można poradzić. Niegdyś słońce nie zachodziło nad Hiszpanią, później nad Wielką Brytanią. Dziś po Karolu V i Wiktorii pozostały tylko wspomnienia. Na naszych oczach w okres Wielkiej Smuty wchodzi Imperium Piotra Wielkiego i Stalina, choć moim skromnym zdaniem ma ono większe szanse na przetrwanie niż 50-stanowe Błyszczące Miasto na Wzgórzu. Naród rosyjski wiele wycierpiał i może wiele przetrzymać, a nie wiadomo, jak się zachowają potomkowie Ojców Założycieli w naprawdę krytycznej chwili, w obliczu coraz groźniejszych wyzwań, jakich z pewnością nie poskąpią nadchodzące, być może mroczne, wieki. Nie można być w nieskończoność wybrańcem losu, żandarmem świata, globalnym bankierem i dyktatorem mody. Ponieważ Związek Radziecki nie wytrzymał konkurencji i zwolnił pole, wzrosną w siłę inne, drugorzędne do tej pory, mocarstwa, które rzucą wyzwanie Ameryce. Azja, umiejętnie czerpiąca z dorobku białego człowieka, ma olbrzymie możliwości rozwojowe i dużo cierpliwości. W demokratycznej epoce decy-duje ilość, a więc nieuchronnie światowe centrum gospodarcze przesunie się w stronę potężnych rynków zbytu. Podobno tokijska giełda wyprzedziła już nowojorską, tak jak kiedyś Nowy Jork odebrał prym Londynowi, a jeszcze wcześniej Londyn Paryżowi, tak dzisiaj Tokio usuwa w cień .miasto ONZ i Wall Street. Przypuszczalnie Ameryka osiągnęła dzisiaj wszystko, co mogła osiągnąć, i wojna nad Zatoką będzie dla niej czymś takim, jak wojna burska dla Wielkiej Brytanii – mało chwalebnym zwycięstwem, poprzedzającym okres zamętu, niepokoju i stopniowej utraty wpływów. Historia nie może zatrzymać się w miejscu i reguła ta dotyczy nawet pogromców nowego Saladyna. Panta rhei – również Potomac przed Białym Domem – i nic na to nie można poradzić. Przeminiesz – szepczą stale cienie dawnych imperiów – jako i my przeminęliśmy. To tylko kwestia czasu, a czas biegnie coraz szybciej, bo i przyspieszaczy zatrzęsienie.
Artur Ławniczak
„Elementarz antyamerykański”, 1994.
28 grudnia 2022 o 17:58
Wobec kontroli USA nad Polską raczej te stwierdzenia wydają się jeszcze przedwczesne.