Gorzko płakaliśmy z powodu abdykacji Cara. Budziło to u większości ludzi zdziwienie, gdyż oczekiwali oni teraz jakiegoś nowego, niesłychanego szczęścia. Pamiętam, jak dobrze mi znany kapłan w średnim wieku, którego zawsze uważałam za dość pobożnego i duchowego, czytał w cerkwi akt o abdykacji. Cerkiew była pełna, wszyscy przyszli odświętnie ubrani, z ożywionymi twarzami. Wszyscy, na czele z kapłanem, triumfowali, weselili się i z radością przyjmowali ten wyrok na Rosję, wzajemnie się pozdrawiając. Ja zaś płakałam gorzko.
Po upływie roku od tych wydarzeń spotykam tego batiuszkę i słyszę: „Wie pani co, gdy czytałem akt o abdykacji Cara widziałem, jak pani płacze. Uderzyło mnie to i pomyślałem wtedy: ‘Ależ dziwna kobieta. Mało tego, że nie oddaje się powszechnej radości, ale jeszcze zalewa się łzami’. Teraz panią rozumiem. Jakże teraz chciałoby się zapłakać!”. Odpowiedziałam mu na to: „Ech, batiuszka, nie szkoda róż, gdy płonie las. Teraz już opamiętaliście się, a minął dopiero rok. Zobaczycie, jak jeszcze będziecie płakać”.
Z dniem abdykacji w mieście zaczęły się skandaliczne ekscesy. Panami sytuacji stali się pijani żołnierze: bili po pijanemu we wszystkie dzwony, a w Jarosławiu było dużo cerkwi i dużo dzwonów. Zaczęli chodzić po mieszkaniach, awanturując się i żądając jedzenia. Miałam przepiękny obraz włoskiej Madonny, który kupiłam u antykwariusza. Nie mogłam ustalić, czy to była kopia, czy oryginał, ale była zadziwiająco pięknie namalowana i bardzo lubiłam tę Madonnę. Była taka duchowa, taka dobra, tak bardzo nastrajała do modlitwy, ale nie była ikoną, więc wisiała w pokoju gościnnym. Jeden z tych ordynarnych żołnierzy uderzył bagnetem w płótno i, ku zadowoleniu swojemu i swoich towarzyszy, przebił wyobrażenie Matki Bożej na wysokości piersi. W tamtym okresie mój mąż został wybrany członkiem Wszechrosyjskiego Soboru Cerkiewnego z naszej guberni i te straszne chwile przeżywałam w samotności, z dziećmi.
Do połowy 1918 roku moi dwaj starsi synowie byli jeszcze ze mną. Męczył mnie z tego powodu strach i niepokój. Wydawało się, że ich aresztowanie jest nieuniknione, jednak nie zostali aresztowani i mogli jeszcze wziąć udział w obronie Rosji w szeregach Białej Armii. W czasie jej odwrotu udało im się dostać za granicę.
Po jakimś czasie przeszukania zaczęły zmieniać formę. Przełożeni brali w karby te pijane i rozbestwione bandy, zaś przeszukania połączone z grabieżami przybierały formę zgodnych z prawem postanowień CzeKa, która zaczęła wtedy funkcjonować w całej Rosji. Nie było ani chwili spokoju. Gdy rozbrzmiewał ostry i długi dzwonek, wszyscy wiedzieliśmy, kto to tak dzwoni i o co chodzi. To przychodzili czerwonoarmiści, kilkuosobowa grupa na czele z tak zwanym komisarzem, który nie przedstawiając żadnego nakazu na piśmie, oznajmiał po prostu: „W imieniu prawa, mam obowiązek przeprowadzić rewizję”. Po tych słowach przetrząsali wszystko, przewracali kanapy i odsuwali szafy, szukając broni i schowanej żywności, a przy okazji zabierając wszystko, co im wpadło w oko, aby zaspokoić swoją chciwość i ochotę obłowienia się na cudzy koszt.
Pewnego dnia w czerwcu 1917 roku mieszkańcy miasta dowiedzieli się o tym, że nazajutrz ma się odbyć rzeź całej inteligencji. Cynizm ogłupiałych od zła ludzi doszedł do tego, że zawiadamiano o tym za pośrednictwem wywieszonych po całym mieście, prymitywnych w swej treści ogłoszeń: „Jutro w dzień rozkaz wszyscy zebrać się o g. 12 w domu, dawnym gubernatorskim, na Bartłomiejową noc, żeby wyrżnąć, do ostatniego, wszystkich burżujów”. Perspektywa nie była więc szczególnie zachęcająca. Każdy, kto miał taką możliwość, starał się uciec – pociągiem, statkiem, czy piechotą. Ku mojemu zdziwieniu, bolszewicy nie stawiali żadnych przeszkód. Mój mąż był tego dnia w domu i oświadczył, że w związku z tym, iż zarządza bankiem, nie ma prawa go porzucić i powinien pozostać na miejscu. Uciekli wszyscy służący, do ostatniego. Całe moje życie to była siódemka moich dzieci, które były mi droższe ponad wszystko, ale pomyślałam, że jeśli zabiją mego męża, to moim obowiązkiem jest być przy nim.
Nazajutrz wczesnym rankiem zaprowadziłam dzieci na statek płynący do Monasteru Nikoło-Babajewskiego, oddalonego o 25 wiorst. W tym czasie znalazła u nas schronienie hrabina T., która uciekła z dziećmi z Carskiego Sioła. Jej właśnie powierzyłam szczęście całego mojego życia i pobłogosławiłam dzieci z myślą, że nigdy ich już więcej nie zobaczę. Wyjechali także wszyscy nasi służący, oprócz jednego lokaja Mikołaja, który był bardzo mocno i wzruszająco do mnie przywiązany. Nie zwracając uwagi na wszystkie moje apele i prośby, nie wyjechał, pozostał, myśląc, że może mnie w jakiś sposób ochronić. Miał żonę i córkę w innej guberni, ale mówił, że jeśli będzie trzeba, to umrze, jako wierny i oddany sługa. W ten sposób pozostaliśmy razem.
Budynek banku był w podwórzu, zaś nasze dwupiętrowe mieszkanie wychodziło na nabrzeże Wołgi. W mieście panowała złowieszcza cisza. Dzień był jasny, gorący i na niebie nie było ani jednej chmurki. Patrzyłam na niebieskie niebo, było tak Boże, tak czyste! W myślach żegnałam się z niebem, z dziećmi i z Wołgą, po której rankiem odpłynęły statkiem do monasteru, by szukać tam schronienia.
W miarę przybliżania się godziny 12, na duszy robiło się coraz ciężej i straszniej. Dom gubernatora stał także na nabrzeżu Wołgi, w odległości 5 minut marszu piechotą. Postawiłam na oknie pokoju gościnnego ikonę Św. Mikołaja, którą otrzymałam w szczególnych, mistycznych okolicznościach (napiszę o tym dalej). Obraz ten niejednokrotnie wybawiał mnie i dzieci od niechybnych, jak się zdawało, śmierci i nieszczęść. Obróciłam oblicze Świętego w tę stronę, z której powinna napłynąć ciżba zabójców i zapaliłam lampadkę. Nikt z naszej trójki nie mówił ni słowa. Cóż tu można powiedzieć? – „Boże, zbaw i bądź miłościw”. Na dziesięć minut przed dwunastą rozległ się chaotyczny trezwon we wszystkie dzwony i zaczęły dobiegać nie tyle krzyki, ile jakieś wycie ogłupiałych z żądzy krwi ludzi.
Pożegnaliśmy się ze sobą i poprosiliśmy się wzajemnie o wybaczenie. Ryk się przybliżał i ukazała się ciżba kilkuset ludzi, ale tego, co to było, nie sposób opisać. Minęło już 28 lat, a nie mogę o tym pisać, serce bije tak mocno, jakbym wszystko przeżywała od nowa.
Ubrani w większości w czerwone koszule, z podwiniętymi rękawami, z rękami wymazanymi czerwoną farbą, aby przypominało to krew, z pistoletami, siekierami, nożami – biegli do naszego domu. Wszak wszyscy mieszkańcy tych domów, które oddzielały nas od domu gubernatora, uciekli z miasta! Z samego rana mój mąż zaryglował ciężkie żeliwne wrota, ale czy to mogło ich zatrzymać!
Niebo było przez cały czas tak samo przepiękne i czyste. Nie było ani jednej chmurki! Po chwili wrota, pod naporem walącej w nie masy ludzi, puściły. Do wejściowych, gościnnych drzwi, pozostało im kilka kroków. I oto, gdy pierwsi z ciżby dotknęli się drzwi z okrzykiem: „Wyłamuj drzwi!”, nastąpił niepojęty cud Boży, możliwy jedynie dla Jedynego Miłosiernego Boga. On nie oddał nas tym ludziom. Ale w jaki sposób! Wszystko to, co się stało, nastąpiło w jednej chwili.
Raptem uderzył tak straszny grom i lunęła taka ulewa z niespodziewanie poczerniałego nieba, że ogłupiali od zwierzęcej nienawiści ludzie, nagle zgłupieli z przerażenia i rzucili się w rozsypce, szukając ratunku po kolana w wodzie. Nie można w żaden sposób wyobrazić sobie tego rodzaju ulewy, gdyż nie był to zwykły ziemski deszcz, ale, powtarzam, Boży Cud, który stał się dzięki modlitwom i orędownictwu Św. Mikołaja.
Ludzie się rozbiegli, a chmury się rozwiały i świat znów oświeciło jasne słońce. Nasze oczy ujrzały nowy obraz: po nabrzeżu Wołgi płynęła rzeka wody i nie było słychać ani jednego dźwięku, wszystko znów pogrążyło się w ciszy, lecz tym razem nie była już ona złowieszcza, lecz napełniała nasze pełne wdzięczności dla Boga serca wielką, nieopisaną radością. Boże! Nie tylko jestem żywa, ale ujrzę moje dzieci i znowu będę z nimi! Jakże wielkiej łaski Bożej doświadczyliśmy my, grzeszni! Pomyśleć tylko! Zezwierzęceni ludzie, nastawieni na przelanie krwi, uciekli w panice przed deszczem. Tak! Deszczu, który, jak zawsze, składał się z wody z nieba, ale w tej wodzie był groźny dla przestępców, a dla nas wielce miłościwy Duch Boży. Gdy woda już spłynęła, nie czekając ani chwili dłużej, poszliśmy na przystań i odpłynęliśmy do monasteru pierwszym nadarzającym się statkiem. Przybyliśmy późnym wieczorem. Spotkanie mnichów było wzruszające. Cały monaster był przepełniony uciekinierami, lecz gdy się dowiedzieli, kogo szukamy, to uradowali się nie do opisania, gdyż bardzo przeżywali rozpacz moich dzieci, które zamartwiały się na śmierć i płakały. Poprowadzili nas na górne piętro hotelu, gdzie na podłodze, na słomie, leżały moje umiłowane, zmęczone dzieci. Leżały, ale nie spały. Do śmierci nie zapomnę ich krzyku radości, który wydały na nasz widok, rzucając się nam na szyję. Zarówno starsze, jak i najmłodsze nie mogły się oderwać i płakały, a o mnie nie ma nawet co mówić. Rankiem wróciliśmy do Jarosławia. O powtórce Bartłomiejowej rzezi nie było już więcej mowy.
Rzecz jasna, nadal nie było spokojnego życia. Przez wszystkie następne dwadzieścia pięć lat ani na chwilę nie można było zapomnieć o strachu, oczekując na nieszczęście, które groziło albo bliskim, albo mnie samej.
*
Przede wszystkim trzeba było ratować synów, gdyż całą młodzież, a nawet w ogóle mężczyzn łapali na ulicach, wyszukiwali w piwnicach i na strychach, następnie ustawiali rzędami na wysokim brzegu Wołgi, z rękoma zawiązanymi z tyłu, za plecami i rozstrzeliwali od tyłu, tak, że wpadali oni do Wołgi.
Jeśliby znaleźli moich synów, nikt by nie dociekał, czy brali oni udział w powstaniu, czy też nie, lecz uczyniliby z nimi to samo. Nie do pomyślenia było, aby sami coś mogli przedsięwziąć.
Na przeciwległym brzegu Wołgi była przystań towarowa i linia kolejowa. Trzeba było ich w jakiś sposób wysłać do Moskwy, chociaż bałam się ich wysyłać do samego miasta, gdyż jeszcze przed powstaniem w Jarosławiu były tam wielkie boje przeciwko kontrrewolucji i każdy przyjeżdżający był poddawany surowemu przesłuchaniu. Wybrałam Ławrę Troicko-Siergiejewską, w nadziei, że będzie to dla nich najlepsze miejsce. Umówiłam się z pewnym rybakiem, żeby przewiózł mnie w nocy przez Wołgę na przystań towarową. I oto, wziąwszy w ręce ster, wypłynęliśmy we dwoje z bardzo starym rybakiem na maleńkiej łódeczce, która zapewne nigdy nie ośmieliłaby się nawet pomyśleć, że przepłynie Wołgę, która jesienią była szeroka na całą wiorstę. Było strasznie, gdyż ze względu na zakaz przeprawiania się łódkami przez Wołgę nie wolno było zapalić światła i co chwilę groziło to tym, że wpadniemy pod nadpływający, oświecony ogniami, ogromny parostatek. Noc była ciemna i wietrzna. Nagle staruszek mówi ze strachem: „Proszę wziąć z dna wiaderko i szybko czerpać wodę”. Okazało się, że łódka jest nie tylko mała i stara, ale na domiar złego – przecieka. Chwytałam raz za ster, raz za czerpadło, całkowicie się zamęczyłam, ale w końcu dotarliśmy na drugi brzeg. Przybiliśmy niedaleko od przystani.
I od razu nowa trwoga, nowy strach. Do jakich ludzi będę musiała się zwracać? Przecież mogą mnie bez żadnej dyskusji aresztować i wywieźć na zawsze! Ale nie ma wyboru – trzeba ratować dzieci. Weszłam na przystań i zapytałam o naczelnika przystani. Pokazali mi go. Widzę marynarza, w średnim wieku, nie przypominającego bandyty-bolszewika. I tak właśnie było. Podeszłam i powiedziałam, że muszę koniecznie porozmawiać z nim na osobności. Zdziwił się, ale zaprosił mnie do swojej kajuty. Opowiedziałam mu wszystko otwarcie, wprost. Pomyślał i mówi: „Tak, przewieźć ich w taki sposób, by ich nie zauważyli, to trudne zadanie. Ale z Bożą pomocą, damy radę. Chodźmy do naczelnika linii kolejowej. To dobry człowiek, pomoże na tyle, na ile będzie to możliwe”. Zawołali jeszcze wagowego i rozmawiali w trójkę. W końcu powiedzieli tak: „Trzeba poczekać choćby z tydzień. Teraz jest bardzo niespokojny czas. Bądźcie z nami w kontakcie, aż powiemy kiedy – i wtedy przywieziecie synów, a my ich wyślemy”. Przez cały tydzień, noc w noc, kolejny raz przeżywałam strach przeprawy. Jednej nocy Wołga była bardzo wzburzona i myślałam, że się przewrócimy.
W końcu powiedzieli: „Niech przewoźnik płynie i zaraz ich przewozi, po kolei”. Trwało to ponad trzy godziny. Najpierw przypłynął starszy, Sergiusz, i zamknęli go w wagonie bagażowym. Gdy przypłynął mój drugi syn, Mikołaj, posadzili ich razem do klatki, w której wożone są psy i nakryli rogożami. Mieli jechać do Ławry 6 godzin, zgięci, w kucki. Poczekałam, aż pociąg odjechał, i z ulgą w sercu przeprawiłam się na daczę, z postanowieniem, że sama również, wraz z wszystkimi dziećmi, przeprowadzę się do Ławry. Nie mogłam tego uczynić od razu, gdyż nie miałam na to żadnych środków. Dlatego postanowiłam nauczyć się rzemiosła szewskiego i z tego powodu codziennie jeździłam do miasta.
Zapomniałam napisać, że gdy przeprowadzaliśmy się na daczę w dzień wybuchu powstania, wzięliśmy krowę, którą mieliśmy w mieście. Przyprowadziła ją pokojówka. Żadnymi słowami nie można było przekonać tej pokojówki, Gruszy, żeby od nas odeszła. Nawet lokaj Mikołaj, o którym pisałam, pojechał do domu, a ta silna, młoda dziewczyna, dziobata i nieładna, ale z przepięknym sercem, przez całe dwa lata opierała się naszym namowom.
Natalia Władimirowna Urusowa
Fragment książki „Macierzyński płacz Świętej Rusi. Wspomnienia”.
Komentarz redakcji Nacjonalista.pl: Księżna Natalia Władimirowna Urusowa to prawdziwy świadek upadku Rosji i zastąpienia jej przez judeobolszewickie imperium zła. Jej wspomnienia są niezwykle cenne – ukazują antychrześcijańskie oblicze rewolucji z 1917 roku, jej etnicznych beneficjentów, hipokryzję „obrońców ludu pracującego miast i wsi”, a także współpracę między komunistami a kapitalistami z Ameryki. Ciekawe, jak zareagowałaby dziś księżna na fakt, że po tylu latach w Moskwie wciąż istnieje Mauzoleum Lenina i stawia się pomniki masowym mordercom Rosjan? Jak zareagowałaby na fakt, że neosowieckie dziedzictwo wciąż zatruwa dusze wielu Rosjan, a elity tego kraju dodatkowo skażone są toksycznymi owocami liberalizmu? Nie znamy odpowiedzi, ale jako katolicy znamy przesłanie Matki Bożej z Fatimy i ono jest kluczem do zrozumienia obecnej sytuacji.
Najnowsze komentarze