Nasz niezwyciężony kraj robi co może, by wesprzeć Ukrainę. W tym celu sięgamy do najgłębszych rezerw nie tylko w postaci broni i amunicji, nie tylko w postaci generałów: Skrzypczaka i Polko, którzy na szczęście niczym już nie dowodzą i niech już tak zostanie, więc mają dużo czasu, by Ukrainie dodawać otuchy i umacniać wiarę w ostateczne zwycięstwo, ale również do tajnej broni w postaci Kukuńka. Jak wiadomo, Francja, podobnie jak i Niemcy, nie jest zachwycona przechodzeniem wojny na Ukrainie w stadium przewlekłe, ale w demokracji trzeba pokazać opinii publicznej jakiś argument, który skłoniłby ją do poparcia niechętnego stanowiska rządu do tej sprawy. W tym celu dziennikarz „Le Figaro” przeprowadził wywiad z Kukuńkiem. Kukuniek najwyraźniej był wyposzczony, bo „koncepcje” mnożyły mu się w głowie na podobieństwo królików, aż wreszcie przedstawiciel „Le Figaro” usłyszał od niego to, na czym chyba najbardziej mu zależało. Kukuniek zwierzył mu się, że jego zdaniem Rosja powinna zostać „zniszczona” już za panowania Michała Gorbaczowa, a jej populację trzeba by zmniejszyć do najwyżej 50 mln ludzi. Wyobrażam sobie, z jakim zainteresowaniem i zdumieniem musieli Francuzi czytać te rewelacje. Z zainteresowaniem, bo Kukuniek, jak zresztą wielu ludzi prostych, mówił to, co naprawdę myślał. To zaś stanowi znakomite pendant do deklaracji amerykańskiego sekretarza obrony Lloyda Austina, który podczas pielgrzymki do Kijowa ujawnił, że celem wojny, jaką Stany Zjednoczone, wespół z innymi państwami NATO prowadzą z Rosją na Ukrainie do ostatniego Ukraińca, jest „osłabienie Rosji”. To dość enigmatyczne określenie, ale od czego Kukuniek? Kukuniek je skonkretyzował, więc już wszyscy wiemy, o co naprawdę chodzi. Toteż czytelnicy „Le Figaro” musieli czytać te wywody również ze zdumieniem, że ktoś taki mógł być prezydentem Polski. Nie wiem, czy przysporzy to naszemu nieszczęśliwemu krajowi we Francji popularności, chyba, że takiej, jaka wynika z popularnego tam porzekadła: „soul comme un Polonais”, co się wykłada: pijany jak Polak – ale z pewnością przekona wielu Francuzów, że rząd francuski, podobnie, jak niemiecki, czy włoski, mają wiele racji oczekując, że wojna na Ukrainie zakończy się szybkim pokojem. Najwyraźniej chyba zrozumiał to wreszcie prezydent Zełeński, bo właśnie czytamy, że wydał swemu ministrowi obrony rozkaz odzyskania południowych rubieży Ukrainy i w tym celu postanowił zmobilizować milion żołnierzy. Ci żołnierze będą strzelać rosyjskim bestialskim żołnierzom prosto w serce z tajnej broni, która właśnie na tę okoliczność wykuwana jest w mrokach podziemia. Nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania; lepiej…” – no mniejsza z tym), że doprowadzi to do ostatecznego zwycięstwa, które jest przecież zatwierdzone – chyba, żeby nie doprowadziło. Ale zawsze do czegoś doprowadzi, na przykład – do dalszego zredukowania liczby Ukraińców i tak od zwycięstwa do zwycięstwa – aż do ostatniego. Jeśli Stany Zjednoczone, Nasz Najważniejszy Sojusznik, będą chciały wojnę nadal kontynuować, to wtedy będzie się ona toczyła do ostatniego Polaka, Litwina i innych naszych kolegów-samobójców. Czy Francuzi, którzy przeczytali wywiad Kukuńka dla „Le Figaro”, będą nadal chcieli w tym przedsięwzięciu uczestniczyć, podobnie jak Niemcy, czy Włochy – to zostanie nam w stosownym czasie objawione.
Nie czekając na ostateczne zwycięstwo, które – jak wiadomo – jest już w zasięgu ręki, ukraiński premier Denis Szmyhal, właśnie ogłosił plan odbudowy Ukrainy, w ramach którego ukraiński rząd rozdzielił zadania między wszystkie państwa Sojuszu Północnoatlantyckiego, najwyraźniej wychodząc z założenia, że kto nawarzył piwa, niech je teraz wypije. Przyszło mu to tym łatwiej, że amerykańscy dygnitarze od samego początku wojny mówią o „planie Marshalla” dla Ukrainy, co oczywiście musi rozpalać wyobraźnię tamtejszych oligarchów i biurokratów. Z doświadczenia jednak wiemy, że jeśli Partia mówi, że da – to mówi. Poza tym premier Szmyhal został działaczem państwowym w rządzie Oleksija Honczaruka, który zluzował na tym stanowisku premiera Hrojsmana, obdarzonego znakomitymi korzeniami, podobnie, jak prezydent Zełeński, czy Antoni Blinken, amerykański sekretarz stanu. Pan Oleksij Honczaruk startował do Rady Najwyższej Ukrainy z ramienia partii „Siła Ludu”, która uzyskała 0,1 procenta głosów, ale widocznie ma wiele innych zalet, bo prezydent Zełeński, kandydujący z partii „Sługa Ludu”, wysunął go na stanowisko premiera, z którego ustąpił, gdy podszywający się pod niego nieznany sprawca zaczął rozpowszechniać fałszywe pogłoski, jakoby prezydent Zełeński nie znał się na ekonomii. Tak rozpoczęła się kariera Denisa Szmyhala, który w rządzie premiera Honczaruka piastował stanowisko ministra rozwoju społeczności lokalnych, na stanowisku premiera.
O ile przed wybuchem wojny ukraińscy dygnitarze zachowywali się normalnie, to z chwilą jej wybuchu zaczęli przyjmować postawę coraz bardziej mocarstwową. Dotyczyło to nie tylko dygnitarzy rządowych, jak np. minister spraw zagranicznych Dmytro Kułeba, który w rządzie premiera Honczaruka był ministrem do spraw integracji z Unią Europejską i NATO, nie tylko sztorcował przywódców innych państw, że nie spełniają w podskokach ukraińskich życzeń, ale ostentacyjnie zlekceważył polskiego ministra spraw zagranicznych pana Rau, któremu z miedzianym czołem powiedział, że wypowiedź ambasadora Ukrainy w Berlinie pana Melnyka, zawierała jego „prywatne poglądy” – chociaż na początku wywiadu ambasador z naciskiem zaznaczył, że on żadnych prywatnych poglądów nie ma, tylko reprezentuje stanowisko swojego państwa. Pan minister Rau, który – jak zresztą cały rząd „dobrej zmiany” doskonali się w sztuce plucia pod wiatr, potulnie przyjął to do wiadomości – no bo co właściwie miał zrobić? I on wie i my wiemy, a Ukraińcy wiedzą to jeszcze lepiej, że bez względu na to, co zrobią, Polska tak czy owak będzie im nadskakiwała, bo w przeciwnym razie Nasz Najważniejszy Sojusznik zdmuchnie w jednej chwili tę całą „dobrą zmianę” i w charakterze jasnego idola osadzi niechby nawet pana Hołownię, w którym nasz mniej wartościowy naród tubylczy będzie musiał się zakochać. Więc tę mocarstwową postawę prezentują nie tylko dygnitarze szczebla rządowego, ale i ambasadorowie, jak to miało miejsce w przypadku pana Deszczycy, który – mało brakowało – a zacząłby rozkazywać nawet samemu panu prezydentowi Dudzie.
Wyrazem tej mocarstwowej postawy jest właśnie plan odbudowy Ukrainy, w ramach którego premier Szmyhała powyznaczał poszczególnym państwom zadania do wykonania. Polska ma odbudowywać Donbas. Na szczęście nie bardzo wiadomo, kiedy będzie mogła zacząć i to jest w tej całej sprawie jedyny plus dodatni, ale oprócz tego jest wiele plusów ujemnych. Po pierwsze – skąd Ukraina weźmie na tę odbudowę szmalec? Obecnie, jak wiadomo, jest już nie to, że na kroplówce, ale wręcz na finansowej transfuzji państw NATO. Nasz nieszczęśliwy kraj daje jej wszystko za darmo, ale inne państwa prawdopodobnie nie są takie głupie i wszystkie związane ze wspieraniem Ukrainy wydatki starannie odnotowują. Na razie nie ma to żadnych konsekwencji, może poza narastającym zniechęceniem, ale kiedy nastąpi – a przecież nastąpić musi – ostateczne zwycięstwo, to czy przypadkiem nie pojawią się z rachunkiem? Myślę, że właśnie na tę okoliczność ktoś podsunął naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu pokusę w postaci polsko-ukraińskiej unii. Abstrahując już od jej kształtu, którego nikt tak naprawdę nie sprecyzował, to jedno wydaje się pewne. To mianowicie, że taka „unia” byłaby następcą prawnym obydwu państw, które ją utworzyły, a więc przejęłaby na siebie zobowiązania zaciągnięte przez jednego i drugiego jej uczestnika. Czy przypadkiem cała ta „unia” nie była aby rodzajem celofanu, skrywającego obrzydliwą pigułę, przygotowaną przez Naszego Najważniejszego Sojusznika, który przecież ustawę nr 447 uchwalił nie dla zabawy?
Ale to tylko jedna sprawa, bo druga jest co najmniej tak samo ryzykowna. Po pierwsze – „plan Marshalla”, Czy przypadkiem nie oznacza on, że państwa NATO zostałyby zobowiązane do zrobienia zrzutki na „odbudowę Ukrainy”. W przeciwnym razie nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, skąd niby Ukraina miałaby wziąć środki na tę odbudowę. Wprawdzie ostateczne zwycięstwo jest zatwierdzone, podobnie jak to, że Rosja będzie musiała pokryć wszystkie koszty, ale bardziej prawdopodobna wydaje się możliwość pierwsza. Oznaczałoby to – po drugie – że Polska, której nasi ukraińscy zwierzchnicy wyznaczyli zadanie odbudowy Donbasu, musiałaby najpierw wyłożyć na tę odbudowę własne środki, a następnie wykonać wszystkie konieczne roboty. Krótko mówiąc, musiałaby sama sobie zapłacić nie tylko za całą odbudowę, ale również na korzyści dla tamtejszych oligarchów i biurokratów, którzy przecież takiej okazji nie przegapią, bo wojna z Rosją, nawet na Ukrainie nie zdarza się codziennie. W tej sytuacji niejasne jest tylko jedno: jak rządowa telewizja to wszystko przedstawi, żeby wyszło, że rząd „dobrej zmiany” w imieniu całej Polski odniósł kolejny sukces? Ale jak będziemy cierpliwi, to dowiemy się również tego, bo – jak mawiał mój szlafkamrat z akademiku na Jelonkach – „czego to komuniści nie wymyślą?
Stanisław Michalkiewicz
Premier „nacjonalistycznej” Ukrainy Denys Szmyhal. Jak mówią złośliwi przy porannej toalecie lubi śpiewać (podobnie jak Wołodymyr Hrojsman i Wołodymyr Zełenski) ten fragment utworu zespołu Honor: „Białe dziedzictwo, aryjskiej rasy głos….”
Tekst ukazał się w tygodniku „Najwyższy Czas!”.
Najnowsze komentarze