W sercu Azji kryje się tajemniczy, bogaty, olbrzymi kraj — Mongolia.
Od spadków Tiań-Szania, od gorących piasków zachodniej Dżungarii do leśnych Sajanów i do wielkiego muru chińskiego zajmuje ona największą część Azji Centralnej. Kolebka ludów, historii i legend, ojczyzna największych i najbardziej krwawych najeźdźców, którzy pozostawili po sobie ruiny swoich grodów stołecznych, już zasypanych piaskami pustyni Gobi, swoje czarodziejskie sygnety i stare koczownicze prawo; państwo leniwych mnichów i złych duchów, arena koczujących plemion, rządzonych przez ubóstwianych potomków chanów Dżengiza i Kubłaja — to jest Mongolia.
Tajemniczy kraj kultu Ramy, Sakkia-Muni, Dżonkappy i Paspy, wiernie strzeżonego przez „Żywego Boga“ Buddhę, wcielonego w części swej boskiej potęgi w jednego z trzech dostojników lamaickiej hierarchii kościelnej, Bogdo-Gegeni w Ta-Kure, czyli Urdze; kraj cudotwórców, lekarzy, proroków, jasnowidzących, wróżbiarzy i czarowników; kraj, żyjący pod znakiem „swastyki“; kraj, gdzie przetrwały potężne, dumne myśli przed wiekami zgasłych władców Azji i połowy Europy — to jest Mongolia.
Kraj nagich, ponurych gór, palonych słońcem i chłostanych zimnym wiatrem, kraj bezgranicznych stepów, kraj chorego bydła, gniazdo dżumy, trądu i czarnej ospy; kraj gorących źródeł siarczanych; górskich przejść dzikich, zamieszkałych przez złe demony; kraj świętych jezior, pełnych olbrzymich ryb; kraj wilków, jeleni, skalnych baranów, dzikich koni, zdziczałych psów i drapieżnych ptaków, szarpiących i zjadających wyrzucane na step ciała zmarłych — to jest Mongolia.
Kraj, gdzie, patrząc na białe, rozsypujące się w proch kości przodków, szybko wymiera rdzenny lud mongolski, który niegdyś podbił Chiny, Syjam, Indie i Rosję, a którego straszliwy pęd rozbił się o stalową pierś rycerzy polskich, broniących naonczas cały świat chrześcijański od powodzi azjatyckiej — to jest Mongolia.
W tym kraju dziwnym zrządzeniem losu, po nieudanej próbie przedarcia się przez Tybet do oceanu Indyjskiego, byłem zmuszony żyć i podróżować prawie przez pół roku. Sądzone było mnie i memu staremu, wypróbowanemu towarzyszowi podróży i przygód brać udział czynny w nader poważnych i niebezpiecznych wypadkach na terenie Mongolii Zewnętrznej, czyli Hałhi, w 1921 r. Miałem więc sposobność poznać blisko spokojny, dobry i uczciwy lud mongolski, jego szlachetną, lecz pełną trwogi duszę, jego męczarnie, troski i nadzieje; mogłem zrozumieć cały ogrom przygniatającego go strachu wobec niezbadanej tajemnicy życia. A tajemnic w Mongolii bez liku!
Rzeki, nagle podczas najostrzejszych mrozów z hukiem i łoskotem burzące więzy lodowe; jeziora, wyrzucające na płaskie brzegi kości ludzkie; niezrozumiałe, dzikie głosy w górach; zapalające się na trzęsawiskach błędne ogniki; płonące jeziora, szczyty górskie, na których umiera każdy śmiałek; całe zwoje wężów w głębokich, ciepłych dołach; niezamarzające potoki, skały, przypominające skamieniałych jeźdźców, wielbłądy i wozy. A ponad tym wszystkim nagie, bezbarwne, beznadziejne góry, podobne do fałd płaszcza diabelskiego, a o zachodzie słońca oblane szkarłatem buntu, czy krwią ofiar.
— Patrz tam! — mówił pewnego razu zgrzybiały, sędziwy pastuch, wyciągając rękę w stronę przeklętego przejścia górskiego, Zagastaju. — To nie są góry! To leży On w czerwonym płaszczu i oczekuje dnia, w którym ma się podnieść i rozpocząć śmiertelną walkę z dobrymi bogami.
Rzeczywiście, w tej chwili powstał mi w pamięci obraz mistyczny słynnego malarza Wróbla. Takież nagie szczyty gór, podobne do sfałdowanego, fioletowo-szkarłatnego płaszcza Szatana, którego oblicze przyćmiła chmura szara, tchnąca zgrozą i martwotą. Straszliwy to kraj Mongolia! Kraj tajemnic i Szatana! Nic więc dziwnego, że każde pogwałcenie panującego tu pierwotnego trybu życia nomadów azjatyckich wywołuje przelew krwi i zgrozę, ciesząc płonący nienawiścią i pogardą wzrok Szatana, leżącego na martwych skałach w szarym płaszczu rozpaczy i upokorzenia, lub w szkarłatnej opończy buntu, wojny i zemsty.
W drodze odwrotnej z Koko-Noru do Mongolii, wypocząwszy w gościnnym klasztorze Narabanczi, zamieszkaliśmy z mym towarzyszem w stolicy zachodniej, Hałbi-Uliasutaj. Jest to ostatnie miasto na zachodzie Mongolji Zewnętrznej. Ostatnie… z trzech. W Mongolii istnieją tylko trzy miasta: stolica „Żywego Boga“ i administracyjne centrum — Urga, czyli Ta-Kure (wielki klasztor), Uliasutaj i Ułankom, niedaleko od jeziora Ubsa. Istnieje jeszcze jedno miasto Kobdo, ale jest ono siedzibą zachłannej administracji chińskiej w tym kraju, zamieszkałym przez koczujące plemiona, rządzone przez swych książąt bohaterskiego szczepu Oletów i tylko nominalnie uznające wpływy Urgi i Pekinu. W Uliasutaju zaś i w Ułankomie, oprócz nieprawnie rządzących się tu gubernatorów chińskich, istnieją gubernatorzy mongolscy — „saity“, których zatwierdza swoimi dekretami „Żywy Bóg“ z Urgi na prośbę rady ministrów.
Przybywszy do tego miasta, od razu pogrążyliśmy się w wir namiętnej polityki. Niedawno powstały tu zaburzenia pośród Mongołów, doprowadzonych do rozpaczy uciskiem władz chińskich. Najeźdźcy pastwili się nad nimi, usiłując ściągnąć wszystkie podatki i daniny za ubiegłe lata autonomii Hałhi, wyrwanej z rąk Pekinu. Koloniści rosyjscy podzielili się na partie i prowadzili z sobą zażarty spór; w Mongolii Wschodniej na czele wojsk rosyjsko-mongolskich walczył z Chińczykami buddysta, Niemiec, generał rosyjski, baron Ungern von Sternberg, broniący niepodległości Mongolii i cesarskich praw „Żywego Boga“; rosyjscy oficerowie-uciekinierzy skupiali się w oddziały, przygotowując powstanie przeciwko bolszewikom na Syberii; władze mongolskie na ogół bardzo przychylnie patrzyły na formujące się wojsko, lecz za to urzędnicy chińscy prześladowali i gnębili Rosjan, a z nimi razem i innych cudzoziemców. Rząd sowiecki, zaniepokojony mobilizacją Rosjan-uciekinierów, posuwał coraz dalej, głębiej do Mongolii swoje wojska, a gubernatorzy chińscy chętnie wchodzili w jakieś tajne układy z komisarzami bolszewickimi; w Urdze minister „buforowej“ rzeczypospolitej, Juryn, sformował magistrat komunistyczny, srożący się w dzielnicy rosyjskiej pod przewodnictwem popa-bolszewika; konsulowie rosyjscy byli nieczynni, przeważnie trudniąc się paskarstwem i wyprzedażą własności państwowych; Chińczycy wzmacniali swoje załogi w głównych punktach strategicznych Hałhi, posyłając w głąb kraju oddziały karne; żołnierze chińscy wpadali do domów osób prywatnych, rabowali, zabijali mężczyzn i gwałcili kobiety.
Do takiej atmosfery dostaliśmy się od razu po przyjeździe.
— Proszę pana — mówił nieraz mój towarzysz — ja już wolę dusić partyzantów, potykać się z chunchuzami i jeść mięso zdechłych od dżumy byków, niż słuchać coraz to nowych i coraz bardziej trwożnych wieści!
Agronom miał rację. Najgorsze było to, że w tym chaosie nienawiści, plotek, podstępu i intryg czerwone wojska mogły niepostrzeżenie zbliżyć się do Uliasutaju i wziąć wszystkich do niewoli za zgodą milczącego, przebiegłego gubernatora chińskiego.
Bardzo chętnie porzucilibyśmy to miasto, lecz nie mieliśmy dokąd jechać. Na północy byli nasi wrogowie — bolszewicy, na południu już zdążyliśmy stracić na zawsze sześciu naszych towarzyszy i niemało własnej krwi; na zachodzie, w rejonie Kobdo, srożyli się nad cudzoziemcami Chińczycy; na wschodzie wrzała wojna, o której, pomimo wszystkich usiłowań urzędników chińskich, dochodziły wiadomości, często sprzeczne i fałszywe, lecz świadczące o poważnym stanie rzeczy.
Musieliśmy więc zostać w Uliasutaju i mimo woli żyć jego życiem. Znalazłem tu dwóch Polaków, żołnierzy 5-ej polskiej dywizji syberyjskiej, którzy uciekli z obozu jeńców i przez Urianchaj przedostali się do Mongolii, dwie rodziny polskie i dwie amerykańskie firmy handlowe. Na czele amerykańskiej firmy „Andersen and Mayer“ stał warszawiak, p. Stanisław Błoński, elektrotechnik z zawodu. Przed objęciem posady kierownika firmy handlowej był on szefem mongolskiego zarządu telegrafu i uzyskał za swoją pracę, sumienność i sprawiedliwość tak wielkie uznanie wśród Mongołów, że Żywy Buddha nadał mu książęcy tytuł „huna.“
Pan Błoński miał przy sobie żonę — panią Pelagię i dwóch miłych chłopaków — synków. Ta pełna dobroci dla ludzi i ukochania ojczyzny rodzina przytuliła kilkunastu Polaków, których los zarzucił do Mongolii, i zaopiekowała się nimi. Wielu z nich dotarło, zawdzięczając państwu Błońskim, do kraju, a wszyscy my, nigdy nie zapomnimy tej ofiarnej, uczciwej, godnej najgłębszego szacunku rodziny polskiej. Drugim Polakiem był kierownik rosyjskiej firmy p. Szymanowski, od dawna osiadły na Syberii, a później w Mongolii.
Wraz z moim towarzyszem korzystaliśmy z gościnności jego. Był to człowiek prosty, rubaszny, już znacznie zruszczony, lecz po przybyciu do Uliasutaju Polaków, obudziła się w nim tęsknota za krajem; wspomnienia i marzenia zaczęły ciągnąć go do Polski. Niestety! Warunki życia jego, trudności i zawikłania, jakie stworzył sobie, stanęły na przeszkodzie. Kraju ojczystego już nigdy nie ujrzał. Zginął w kilka miesięcy później z rąk mongolskich jeźdźców budiackiego oficera Wandałowa.
Połączyliśmy się, aby zorganizować własny wywiad i obronę, bacznie śledząc wszystko, co zachodziło w mieście i w Zachodniej Mongolii. Udało nam się nawiązać stosunki dyplomatyczne z władzami mongolskimi i chińskimi, co bardzo nam dopomagało do orientowania się w wypadkach. Bardzo rozumny i oczytany mongolski „sait“, książę Czułtun-Bejle, wkrótce zaprzyjaźnił się ze mną, a jego opowiadania pozwoliły mi zrozumieć dokładnie ogólne położenie i jego przyczyny.
— Wielka stała się niesprawiedliwość, panie! — mówił strwożonym głosem „sait“. — Nasz kraj ginie! Na mocy traktatów pomiędzy Mongolią, Rosją i Chinami 21 października 1912 r., 23 października 1913 r. i 7 czerwca 1915 r. Hałha otrzymała niezależność, a nasz duchowny wódz „żółtej wiary“, jego świętobliwość Żywy Buddha, z tytułem Bogdo Dżebtsung-Damba-Hutuhtu-Chana, stał się cesarzem całej Zewnętrznej Mongolii. Rząd pekiński dochowywał umów, dopóki Rosja była potężna i dbała o swoje wpływy w Azji; lecz już w początku 1915 r., gdy wojna z Niemcami stawała się niepomyślna dla Rosji, Chiny zaczęły stopniowo, a coraz to zuchwalej odbierać uzyskane przez nas prawa. Gdy w Rosji wybuchnęła rewolucja, i nastąpiły czasy bolszewickie, rząd chiński już się nie krępował. Wszystkich „saitów“ patriotów zastąpiono ugodowcami i wtedy wprowadzono do naszego kraju wojska chińskie, które zbrojną ręką wyciskały z nas podatki za ubiegłe lata. Ludność Hałhi zrabowano do szczętu, i wszędzie około miast i klasztorów można spotkać osady biedaków, mieszkających w norach ziemnych i żyjących z jałmużny. Wszystkie nasze majętności narodowe zostały zarekwirowane: skarbce w Urdze, arsenały, składy, klasztory. Wszyscy patrioci jęczeli w więzieniach chińskich, lub zostali otruci przez lekarzy chińskich, przysłanych tu w tym celu. Wypłynęły szumowiny niektórych zubożałych i zdemoralizowanych pomniejszych rodów książęcych. Chińczycy przekupywali Mongołów, dawali im wysokie rangi i ordery, a ci zdrajcy służyli im na zgubę Hałhi! Nie dziw się więc, że zarówno rządząca klasa: „Żywy Bóg“, chanowie, książęta i wyżsi lamowie, jako też i pospólstwo w równym stopniu nienawidzą ciemiężców chińskich i czekają tylko na chwilę wyzwolenia i zemsty. Powstania jednak nie mogliśmy zorganizować. Nie mieliśmy broni, nie mieliśmy wodzów, gdyż wszyscy głośni, wpływowi patrioci albo już zginęli, albo byli pod ścisłym dozorem, i każda próba walki zbrojnej zakończyłaby się była dla nich w tym samem więzieniu pekińskim, w którem przed kilku laty umarło z głodu osiemdziesięciu naszych najznakomitszych książąt z rodu wielkiego Mongoła i wysokich lamów — najodważniejszych bojowników za wolność Hałhi. Trzeba było jakiegoś zewnętrznego bodźca, ażeby cała ludność podniosła się od razu, i tu już sami Chińczycy bezwiednie dopomogli, gdyż zaaresztowali „Żywego Buddhę“, po raz już drugi usiłując przekonać lud, że Bogdo-Chan jest „ostatnią“ formą przeistoczonego Buddhy. Wtedy to rozpoczęły się tajne narady i spiskowanie lamaitów z „Żywym Buddhą“ oraz opracowano plan wyrwania go z rąk chińskich i zbrojnej walki o szczęście naszego kraju i ludu. Lamowie nawiązali stosunki z potomkiem carów buriackich, księciem Dżam-Bołonem, a przez niego z generałem rosyjskim, baronem Ungernem, który miał tytuł księcia mongolskiego, był wyznawcą naszej wiary i serdecznym przyjacielem i „bratem“ „Żywego Buddhy“ w Urdze i Dalaj Lamy w Lhassie tybetańskiej. Teraz właśnie wre walka!
Tak opowiadał mi książę Czułtun Bejle, potomek wielkiego Dżengiza.
Znacznie później do Uliasutaju przyszły wiadomości, że baron Ungern von Sternberg wszedł do Mongolji z Zabajkala, mając ze sobą mały oddział konny, zmobilizował Mongołów i po kilku nieudanych próbach 3 lutego 1921 r. wziął szturmem Urgę, a tron Dżengiza oddał „Żywemu Buddzie“ z tytułem cesarza, czyli Bogdo-Chana. Jednak w połowie marca jeszcze nikt tu nie wiedział o tych szczegółach walki o niepodległość Hałhi, chociaż w marcu baron Ungern zadał szereg klęsk wojskom chińskim i zupełnie opanował położenie w kraju. Chińczycy starannie ukrywali prawdę i nikogo nie przepuszczali z Urgi na zachód. Lecz mimo to pogłoski dochodziły do Ulasutaju i budziły niepokój.
Atmosfera z dnia na dzień była coraz cięższa. Stosunki pomiędzy Chińczykami, Mongołami i Rosjanami stawały się bardzo naprężone. Gubernator chiński, Wan-Dzao-Dziuń i dyplomatyczny komisarz, Fu-Siań, obaj ludzie bardzo młodzi, starali się przypodobać swemu rządowi i prowadzili nieprzejednaną politykę względem Mongołów i Rosjan, jątrząc ich wzajemnie. Wan-Dzao-Dziuniowi pomagał zastępca dymisjonowanego Czułtun-Bejle, nowy sait-ugodowiec, wywołując nienawiść Mongołów.
Oficerowie rosyjscy sformowali potajemnie oddział, aby się bronić w razie wrogich zarządzeń Chińczyków, lecz w oddziale od razu zaczęły się niesnaski i intrygi. Nie miałem żadnej wątpliwości, że wobec niebezpieczeństwa oddział ten rozproszy się niezawodnie.
Stan rzeczy zniewalał nas do czujności i ostrożności. Musieliśmy w każdej chwili być gotowi do obrony i ucieczki. Sytuacja moja i mego towarzysza była dość ciężka. Nie mieliśmy pieniędzy na nabycie koni, jakie-takie oporządzenie się na zimową podróż. Trzeba było coś wymyśleć. Zacząłem od szeregu płatnych odczytów na różne tematy. Przyniosło to bardzo małe sumki, bo, oprócz kilku kolonistów, resztę publiczności stanowili zbiegowie z Rosji. Wydębić od nich coś było rzeczą wprost niemożliwą, bo nic, oprócz dobrych apetytów i troski o przyszłość nie mieli.
Należało przedsiębiorczość swoją skierować w inną stronę. Z Syberii wyjechałem ze skarbem, który przechowałem aż do dnia, w którym piszę te słowa. Był to mały notatnik ze zapisanymi w nich receptami chemicznymi oraz statystyką ekonomiczną. Po co wziąłem ze sobą takie dziwne dla przymusowego podróżnika materiały naukowe?
Wierzyłem w swoją szczęśliwą gwiazdę i byłem przekonany, że dobrnę do jakiegoś cywilizowanego miasta. Nie wątpiłem, że zjawię się tam goły, jak święty turecki, i będę zmuszony zarabiać na życie. Jako chemik, zaopatrzyłem się w niezawodne przepisy, które mogłem zastosować w przemyśle; pamiętałem, że od jedenastego roku życia czułem pociąg do fachu literackiego. Zabrałem więc ze sobą dane statystyczne; przydałyby się, gdybym zaczął pisywać artykuły do dzienników.
W tym notatniku, pomiędzy liniami formuł i kolumnami cyfr zapisywałem dziennik swojej podróży od Krasnojarska aż do dnia przybycia do Uliasutaju. Napisałem kilka artykułów o mojej włóczędze i posłałem do Szanghaju do redakcyj pism angielskich i rosyjskich, bo kilka numerów ich z lat ubiegłych znalazłem w czytelni dawnego konsulatu rosyjskiego. Z dziesięciu listów, wysłanych przez pocztę chińską, na jeden tylko otrzymałem odpowiedź bardzo przyjemną, bo kilka słów, że artykuł mój umieszczono w piśmie, i dwadzieścia pięć dolarów chińskich, jako honorarium. Inne listy z moimi opisami zaginęły lub nie doszły do rąk redaktorów, bo ich dzienniki dawno już nie istniały.
Wtedy jąłem się innej pracy. Zacząłem dawać lekcje angielskiego i francuskiego. Miałem kilku uczniów z pośród kolonistów i kupców chińskich. Ułożyłem dla nich słownik angielski, zawierający pięć tysięcy wyrazów, dla Rosjan, handlujących z Mongołami i Sojotami słowniki mongolski i sojocki, obejmujące najpotrzebniejsze słowa. Mój towarzysz, p. Władysław, przepisywał słowniki w dwudziestu egzemplarzach, które sprzedałem po 25 dolarów za sztukę. W ten sposób w przeciągu trzech miesięcy byliśmy posiadaczami znacznego „kapitału“, odkrywającego przed nami cały świat. Było to bardzo na czasie, bo coraz częściej zaczęły krążyć wieści o ruchu czerwonych oddziałów na granicy mongolskiej.
Obawiając się zjawienia wojsk bolszewickich, cudzoziemcy postanowili wysłać wywiad, aby zbadać położenie na zachodzie, czego ja i mój agronom podjęliśmy się chętnie. Książę Czułtun dał nam za przewodnika urzędowego dragomana, starego Sojota, Cerena, płynnie mówiącego po rosyjsku. Była to miejscowa znakomitość, znana w całej Mongolii, gdyż słynął jako niezrównany jeździec. Jeszcze niedawno posyłano go z najważniejszymi i tajnymi listami do Pekinu, a Ceren przebył konno w ciągu 9 dni 2400 kilometrów, oddzielających Uliasutaj od stolicy chińskiej. Drogę tę odbył w następujący sposób: Zabandażowano mu piersi, brzuch i nogi pasmami grubego płótna, aby się nazbyt nie wytrząsł na siodle. Do czapki miał przymocowane trzy pióra orle na znak, że musi „lecieć jak ptak“, w zanadrzu chował dokument „dzara“ na otrzymanie najśmiglejszych koni pocztowych na pierwsze swe żądanie; mając przy sobie zapasowego wierzchowca i dwóch przewodników pocztowych — „ułaczenów“, mknął, co koń wyskoczy, do pierwszej stacji pocztowej — „urtonu“. Jeden z „ułaczenów“, pędząc naprzód, przygotowywał zmianę koni, i gdy Ceren podjeżdżał, zdejmowano go razem z siodłem i przenoszono na świeżego konia, po czym Ceren z nowemi „ułaczenami“ ruszał dalej. Na każdym trzecim „urtonie“, nie schodząc z siodła, wypijał miseczkę gorącej herbaty z solą i znowu mknął. Po 18—20 godzinach takiej jazdy szalonej, zatrzymywał się na nocleg w jurcie urtońskiej, gdzie zjadał całą szynkę baranią, wypijał moc herbaty i spał, jak zabity, do świtu. Tak przez 9 dni mknął mały, chudy Ceren bez wytchnienia!
Z nim to właśnie wyruszyliśmy w mroźny, zimowy poranek na zachód, w stronę Kobdo, skąd nadeszły trwożne wieści, że „czerwoni“ wkroczyli do Ułankomu i że Chińczycy zaczęli wydawać im cudzoziemców. Po kilku godzinach przejechaliśmy po lodzie rzekę Zaphyn, która corocznie zabiera dużo ofiar, gdyż dno jej stanowią bezdenne piaski ruchome. Za rzeką wjechaliśmy w wąską dolinę śród gór i niewielkich lasów modrzewiowych.
Ferdynand Ossendowski
Fragment z „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów. Konno przez Azję Centralną”.
26 lipca 2022 o 15:10
Był najczęściej tłumaczonym polskim pisarzem po Henryku Sienkiewiczu oraz jednym z najpopularniejszych autorów dwudziestolecia międzywojennego – jego książki zostały wówczas wydane w 80 milionach egzemplarzy. Za swój radykalny antykomunizm w okresie PRL został skazany na zapomnienie.
.
Ferdynand Antoni Ossendowski był pisarzem, podróżnikiem, działaczem politycznym i dziennikarzem. Zmarł 3 stycznia 1945 roku, w Grodzisku Mazowieckim. Śmierć najprawdopodobniej zaoszczędziła mu cierpień z rąk NKWD, którzy dopuścili się nawet rozkopania jego grobu, aby potwierdzić, czy pisarz rzeczywiście umarł.
.
Ossendowski był znienawidzony przez komunistów za wydaną w 1930 roku powieść biograficzną o Włodzimierzu Leninie – w której demaskował rewolucję październikową i jej przywódców – oraz za wspomnienia z Rosji z lat 1917-1920, w których opisywał zbrodnie bolszewików.
.
– O jego życiu wiemy tylko to, co sam powiedział – prof. Zbigniew Kopeć w audycji Doroty Gacek z cyklu „Spotkania z Dwójką”. – Korzystamy z jego wspomnień, utworów biograficznych i wywiadów, które udzielał prasie. Większość informacji pochodzi ze źródeł, których sam jest autorem.
.
Dorastał na Kresach w rodzinie szlacheckiej o tatarskich korzeniach. Żył najpierw w Lucynie, na terenie dzisiejszej Łotwy, a następnie w Kamieńcu Podolskim. Jako nastolatek przeprowadził się do Petersburga, w którym ukończył gimnazjum.
.
– W tym czasie razem z wujem wyruszył na wyprawę, podczas której mieszkali w namiocie, polowali i łowili ryby. To był jego pierwszy kontakt z przyrodą, który później zaowocował podczas wędrówek przez Syberię, gdzie Ossendowski radził sobie doskonale – powiedział prof. Zbigniew Kopeć.
.
W Petersburgu ukończył studia chemiczne i podjął pracę naukową. W jej ramach odbywał ekspedycje po Azji, które stały się inspiracją dla jego pierwszych książek podróżniczych.
.
Już wtedy dał o sobie znać jego porywczy temperament. Z powodu udziału w demonstracjach studenckich musiał uciec z Rosji. Trafił do Francji i uczył się na Sorbonie, gdzie poznał samą Marię Skłodowską-Curie.
Powrócił do Rosji i ponownie udał się na ekspedycje naukowe na Syberię. Kolejny raz podpadł carskiej władzy za udział w proteście przeciwko represjom wymierzonym w Królestwo Polskie podczas rozruchów rewolucji 1905 roku. Dostał wyrok kary śmierci, która została zmieniona na półtora roku więzienia. Po wyjściu na wolność tymczasowo się ustatkował i podjął pracę dziennikarza. Współpracował z rosyjskimi gazetami, a następnie zaczął pracę w polskim „Dzienniku Petersburskim”.
.
W Petersburgu zastał go wybuch rewolucji bolszewickiej w listopadzie 1917 roku. Nie miał złudzeń co do nowej władzy i uciekł z miasta w kierunku dobrze znanej mu Syberii.
– Sądził, że tam odbędzie się walka. Pojawiła się Ententa i będzie wspomagać Rosję w zwalczaniu rewolucji. Znalazł się w szeregach tzw. białej armii admirała Aleksandra Kołczaka. Według swoich wspomnień był tam jednym z ministrów, co jest pewnie informacją grubo przesadzoną – mówił prof. Zbigniew Kopeć w audycji Polskiego Radia z 2017 roku.
.
Podczas zawieruchy wojennej Ferdynand Ossendowski wszedł w posiadanie dokumentów, które potwierdzały finansowanie Włodzimierza Lenina oraz pozostałych przywódców rewolucji październikowej przez Niemców. Ściągnęło to na niego nienawiść bolszewików, spotęgowaną jeszcze bardziej po wydaniu w 1930 powieści „Lenin”, która demaskowała rewolucję oraz jej przywódcę.
.
Po klęsce Kołczaka dotarł do Mongolii, gdzie dołączył do grona zwolenników barona Romana von Ungerna-Sternberga, zwanego „krwawym baronem” ze względu na brutalne metody walki z bolszewikami. Jest to najbardziej tajemniczy rozdział życia Ossendowskiego, do końca nie wiadomo, czym zajmował się w Mongolii.
.
Po ucieczce z kraju opanowanego przez bolszewików dotarł do Stanów Zjednoczonych, w których w 1920 roku wydał książkę „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. Opisał w niej swoją drogę przez Syberię i Mongolię. Powieść szybko stała się światowym bestsellerem i przyniosła autorowi rozgłos, ale również dyskusje na temat wiarygodności. Wiązały się z ambicjami naukowymi autora, który podpisywał się z tytułem „profesor doktor”.
.
– Zarzucano Ossendowskiemu, że jest niekonkretny, a jego doświadczenia są niemożliwe do przeżycia. Mylił się podstawowych sprawach odnośnie odległości, opisu gatunków i w związku z tym jest niewiarygodny jako naukowiec – mówił prof. Zbigniew Kopeć w audycji Doroty Gacek.
.
Ossendowski odpowiedział na krytykę. Dbał o wiarygodność następnych książek – podawał rozmówców, od których zasięgał informacji – oraz zrezygnował z naukowych pretensji.
.
Na początku lat 20. powrócił do Polski. Pomnażał fortunę zakrojoną na szeroką skalę działalnością wydawniczą. Wydał kilkadziesiąt książek podróżniczych i reportaży z rozlicznych podróży, m.in. do Afryki, Azji, ale również i po bezdrożach II Rzeczpospolitej.