Tajemnica przystanku kolejowego
Między Równem a Dubnem leży kraina chmielu. Chytrzy mieszkańcy powtykali w urodzajną ziemię dwumetrowe, drewniane tyki i zasadzili roślinę, którą sprzedają później fabrykantom piwa. Plantacje chmielowe tworzą prawdziwe lasy. Przez te lasy biegnie tor kolejowy, łączący Równe ze Lwowem i resztą świata. Następną stacją po Dubnie jest Kamienica Wołyńska, frapująca podróżnych szklanem akwarjum ze złotemi rybkami, ustawionem na peronie i świadczącem o ichtjologicznych zamiłowaniach kolejarzy. Z Kamienicy, wzgórzami, przez liściaste, a niechmielowe lasy, trzydziestocztero – kilometrowa odnoga linji kolejowej prowadzi do Krzemieńca. W Krzemieńcu pociąg staje i nie jedzie dalej. Szyny się kończą, trzeba przeto spowrotem wracać do Kamienicy.
Równe jest ostatniem miastem, w którem ludzie jeszcze gdzieś się śpieszą. Zajęci licznemi sprawami boją się, że na wszystko nie starczy czasu. Poza Równem już nikt nigdzie na Wołyniu nie śpieszy. Na wschód od Kamienicy przestaje nawet obowiązywać kolejowy rozkład jazdy. Któż może mieć pilny interes do Krzemieńca? Parogodzinne opóźnienie się pociągu nie robi na jadących żadnego wrażenia. Mają do rozporządzenia wielką ilość wolnego czasu, którego nikt im nie wymieni na gotówkę. Dlatego chętnie siedzą w wagonach, zadowoleni, że za przeciągającą się ponad normę jazdę, kolej nie każe sobie dodatkowo płacić.
Na środku trasy Kamienica – Krzemieniec znajduje się Smyga: przystanek kolejowy, niewielka osada, tartak i fabryka mebli. Według rozkładu postój pociągu trwa tam minutę, według utartego zwyczaju prawie dwie godziny. Podróżni wysiadają wówczas z przedziałów, niektórzy idą do lasu zbierać jagody lub grzyby, paru inteligentów urządza bridge’a z udziałem miejscowego zawiadowcy, wreszcie reszta wałęsa się bezmyślnie dookoła pociągu lub w małej poczekalni studjuje reklamowe plakaty w językach polskim i francuskim: „Pologne – le pays des chasses”, „Polska – kraina polowań”, ciesząc się, że tych cudów sztuki graficznej ostatecznie nie wywieziono zagranicę, lecz pozostawiono w kraju. Gdy wraz z innymi czekałem w Smydze, spróbowałem wypowiedzieć konduktorowi moje żale, spowodu długiego postoju pociągu. Zdziwiła go trochę podobna niecierpliwość.
– Krzemieniec panu nie ucieknie – zupełnie słusznie zauważył, poczem uchylił przedemną rąbek tajemnicy tamtejszego przystanku kolejowego.
Parowóz, codziennie wynajmowany dla tartaku, manewruje naładowanemi wagonami, podaje je na wagę i podstawia nowe. Przez ten czas skład osobowy musi oczywiście czekać, dopiero po ukończeniu pracy „przy drzewie” parowóz może ruszyć w dalszą drogę. Rozkład jazdy jest pewnym przepisem, ścisłe zaś przestrzeganie przez urzędników gdzieś i kiedyś ustanowionych przepisów, bez wglądania w potrzeby życia, nosi nazwę biurokratyzmu, który społeczeństwo zawsze zwalcza i nienawidzi. Toteż pociąg stał dalej, chociaż parowóz ukończył swoje „poboczne” zajęcie. Objaśniono:
– Pan Piotrowski dziś jedzie do miasta.
Po kwadransie okazało się jednak, że pan Piotrowski rozmyślił się i pojedzie jutro. Wyjechaliśmy wreszcie ze Smygi i dopiero wtedy mój sąsiad w przedziale, który spał od Zdołbunowa, przebudził się, przetarł oczy i zapytał, czy to już Dubno. Przespał dwie stacje, mimo to nie przejął się wcale, gdy podczas kontroli biletów, konduktor chciał zainkasować od niego, przewidzianą ustawą karę.
– Jak pan śmie – stanowczo zaprotestował. – Ja nie byle kto. Oto moja legitymacja.
Oglądając dowód, w kategoryczny sposób stwierdzający tożsamość osoby sekwestratora izby skarbowej, kolejarz stał się nagle mały, uprzejmy i pokorny. Przeprosił za nietakt i czemprędzej się wyniósł. Mój sąsiad nie omieszkał pochwalić się odniesionem zwycięstwem.
– Oni, kolejarze, znają już naszego brata, proszę pana. Jeden z nich, z Zdołbunowa, zadarł z którymś z naszych. To my mu rower za osiem złotych sprzedali i trzy ubrania za jedenaście.
– Co było powodem tej sprzedaży? – zapytałem.
– Podatku za psa, jednego złotego nie zapłacił. My mu tak odpowiednie koszta egzekucji policzyli, że go omal szlag nie trafił. Przyjemnie teraz kolejami jeździć, w wielkim szacunku nasz brat u kolejarzy. Boją się zaczepić. Rozparł się wygodnie na siedzeniu, zamknął oczy i znów spał, aż do chwili przyjazdu do Krzemieńca.
Urocze miasto
Miasto leży w głębokim jarze, środkiem którego płynie wartka Irwa. W lecie Irwa niemal zupełnie wysycha, natomiast na wiosnę i jesienią wylewa swoje wody poza zwykłe brzegi i grozi powodzią. Miasto jest wąskie i bardzo długie. Główna ulica, która kolejno nosi nazwy ulic: Dubieńskiej, Szerokiej i Wiśniowieckiej, ciągnie się na przestrzeni prawie piętnastu kilometrów. Inne uliczki równoległe i prostopadłe do magistrali, są bardzo krótkie, rychło kończą się lub zamieniają się w ścieżki, pnące się do góry zboczami jaru.
Pozbawiony zakładów przemysłowych Krzemieniec, nie został zeszpecony dużemi, koszarowemi zabudowaniami fabryk i robotniczych baraków. Ludzie mieszkają w charakterystycznych parterowych dworkach, budowanych w stylu późnego stanisławowskiego baroku, o biało-lazurowych ścianach i dachach z gontu lub karbowanej dachówki. Skryte wśród zieleni dworki, kończą się dopiero w śródmieściu, gdzie wśród typowych domków żydowskich, o mnóstwie galeryjek, balkoników, werand i nadbudówek, wznoszą się nowe, brzydkie kamienice. Ponad wszystkiemi dachami górują białe, wysokie mury słynnego Liceum Krzemienieckiego, którego zabudowania tworzą jakby rdzeń osiedla w kotlinie Irwy.
Te archaiczne dworki i domki, wąskie uliczki, któremi podczas deszczu płyną potoki, kościoły, cerkwie i cerkiewki nadają miastu swoisty charakter, gdzieindziej nie spotykany i uroczy. Na tem tle zabrukowane ulice, elektryczne latarnie i nowe gmachy wydają się przykrym dysonansem, zakłócającym staroświecką patynę. Gdy życie tętni w licznych naukowych zakładach Liceum, reszta Krzemieńca śpi. Budzi się tylko w dnie targowe, chodniki zapełniają się wówczas przybyszami z pobliskich wiosek i w sklepach toczą się długie, głośne targi. W pozostałe dnie jest pusto i cicho. Mieszkańcy powoli snują się po ulicach, spotykają znajomych i prowadzą z nimi długie rozmowy. Nie znają tempa wielkomiejskiego, nerwowego życia. Nie mają zresztą powodu, dla któregoby mieli przyśpieszać swoje czynności. To, co mają zrobić jutro, robią pojutrze i tak przez to nic się nie zmienia.
Góry: Dziewicze Skały, Czercza, Bona, Krzyżowa i inne, które zamykają kotlinę, „genre” i wygląd miasta, składają się razem na malowniczą całość. Zachwycają się nią jednak tylko turyści, tubylcy przyzwyczajeni od dzieciństwa do ładnych widoków, nie dopatrują w nich nic nadzwyczajnego i swoje osiedle nazywają „podłą dziurą”. „Cóż tu może być ciekawego?”
Ludzie i kryzys
W tych kryzysowych czasach rolnicy nie mają pieniędzy na zakupy, kupcy przeto muszą staczać z sobą niemal homeryckie boje o każdego klijenta. Poza obniżeniem cen do minimum, starają się zachęcić do kupna najprzeróżniejszemi szyldami, które w pomysłowości prześcigają słynne szyldy rówieńskie. Woreczki z cementem, wiszące przed drzwiami, nawet analfabetę informują o rodzaju materjału, sprzedawanego w składzie. Warsztat stolarski obiecuje do każdej zakupionej dużej trumny, małą dodawać darmo. Olbrzymie napisy i odpowiednie rysunki, zachęcają do odwiedzania wędliniarń i restauracyj. W pewnym domu mieszka „krawiec duchowny i mężczyźniany”. Sprzedają lody „Csibi” „Rumba”, „Carioca” i „Piccadilly”. Ostatnie zwłaszcza są świetne, o czem poucza umieszczony na plakacie, w oknie, dwuwiersz:
„Nie zwlekając ani chwyly
Zjedz tu lody Piccadilly”.
Zdaje się jednak, że ta humbugowa reklama nie wiele pomaga. Jeśli kupujący niema forsy, do wielkich zakupów nie zachęcą go nawet neony. O forsę zaś jest trudno nietylko kupcom. Za „gospodarską” dniówkę, t. zn. pracę od wschodu do zachodu słońca, robotnik dostaje złotówkę, robotnica całe osiemdziesiąt groszy. Żywić się przytem muszą na koszt własny. Kto zatem nie jest burżujem i nie ma zapewnionych dochodów, musi wegetować z dnia na dzień, wyczekując cudu, gdy będzie mógł się najeść do syta.
Deflacja prezesów
U podnóża góry Krzyżowej Zjednoczenie Organizacyj Społecznych wybudowało dom, w którem zainstalowało wygodne i tanie schronisko turystyczne. Co roku Zjednoczenie wraz z magistratem sprasza malarzy, ofiarowuje im bezpłatne mieszkanie, wikt i opierunek, żądając wzamian, by malowali regjonalne ciekawostki. W ten sposób działa propaganda, mająca za zadanie ściąganie do Krzemieńca turystów. Turyści mają przecież pieniądze, które są bardzo potrzebne miejscowej ludności.
Zjednoczenie nazywa się popularnie O. S. od pierwszych liter dwóch pozostałych słów swojego pełnego tytułu. Dawniej nazywało się Z. O. S. i pięknie wykonany inicjał zdobił ogłoszeniową szafkę, wywieszoną na głównej, wąskiej ulicy Szerokiej. Nieznani sprawcy ukradli niestety Z., w budżecie zaś nie przewidziano sumy na kupno nowej spółgłoski. Odtąd pozostałe litery musiały starczyć za pełną nazwę. Instytucja na tem nie straciła, gdyż rozwijała się i rozwija się w dalszym ciągu.
Zjednoczenie jest rewolucją, która przewraca dotychczasowy porządek krajowego „społecznictwa”. Po deflacji finansowej, inflacja prezesów tak przenikła do świadomości ogółu, że produkcja nadmiernej ilości nikomu niepotrzebnych stowarzyszeń i związków zaczęła uchodzić za narodową cnotę. W miastach i miasteczkach wołyńskich, po ulicach, szwędaja się tłumy prezesów i wiceprezesów, którzy robią ważne miny i z pogardą patrzą na nieutytułowanych obywateli. Nad Irwą zjednoczono większość organizacyj społecznych i wówczas rozpoczęła się epoka deflacji. Miast wielu prezesów jest jeden: prezes-prezesów, tak, jak w Abisynji negus-negesti – król-królów. Zwykli, powoli się likwidują, tytuły ich bowiem przestały budzić szacunek, a mocno problematyczna działalność stała się do reszty zbyteczną. Za nich, za wszystkich, wszystko robi Z. O. S. Propaguje, urządza i organizuje. Pozatem w każdą sobotę, w swym domu, improwizuje dancingi, dzięki czemu cieszy się w Krzemieńcu ogólną sympatją. W rezultacie Zjednoczenie jest wcale dobrym pomysłem. Deflacja prezesów jest może lepszą od deflacji finansowej.
Sportowe emocje
Przejechanie przechodnia na ul. Szerokiej nie budzi takiego zainteresowania co zawody sportowe. W tem wyraża się nowoczesność poglądów mieszkańców. Starsze pokolenie może jeszcze nie rozumie poezji, ruchu, młodsze, od lat ośmiu do trzydziestuośmiu, kupuje pestki i pędzi oglądać wszelkie imprezy sportowe, zwłaszcza spotkania piłkarskich drużyn.
W pogodne dnie sierpniowe, kiedy przebywałem w Krzemieńcu, afisze zapowiadały sensacyjne zawody w piłkę nożną, o mistrzostwo klasy B, między dubieńskim Strzelcem i miejscową Hasmoneją. Drużyny walczyły o zaszczyt grania w ciągu następnego roku z Hasmonejami A klasy, których sporo jest na Wołyniu. Spotkanie tedy zapowiadało się emocjonująco i afisze przezornie przestrzegały: „P. T. publiczność uprasza się o zachowywanie spokoju i nie przebywanie podczas meczu na boisku”.
Przed wejściem na „stadjon” zgromadziły się prawdziwe tłumy entuzjastów, przyczem co chwila śmiałkowie próbowali dostać się „na gapę”, wręczając bileterom świstki papieru lub stare bilety, licząc, że w chwili sprawdzania zdołają prześlizgnąć się przez furtkę. Stare cwaniaki-bileterzy znali te wszystkie chwyty na pamięć i nie dawali się nabrać. Mój bilet, nabyty za brzęczącą gotówkę, długo oglądali pod światło, wreszcie uznali za autentyczny i przepuścili mnie na boisko. Była to ostatnia chwila, gdyż sędzia zagwizdał na początek zawodów i prawoskrzydłowy Hasmonei, ku uciesze licznego zastępu żydowskich widzów, poprowadził piłkę na bramkę Strzelca.
Do goala jednak nie doszło, gdyż rychło potem piłka została skradziona. Obrońca Strzelca wybił ją tak silnie na aut, że przeleciała ogrodzenie i spoczęła w jakimś rowie. Pewien wielbiciel sportu, obserwujący przebieg zawodów przez dziurę w płocie, uznał ją za dar niebios, porwał i czemprędzej począł się oddalać w kierunku miasta. Nie zdążył jednak ujść nawet stu metrów, gdy dopadły go obydwie drużyny, conieco pobiły, w każdym razie odebrały piłkę, powróciły na boisko i zaczęły grać dalej.
Odrazu było widać, że młode i nerwowe żydziaki z Hasmonei, nie mogą dać rady tęgim dryblasom z Strzelca. Podnieceni widzowie szaleli i kategorycznie dopominali się goala. Niestety wszystkie ataki gospodarzy likwidował atletyczny obrońca przyjezdnych, który solidnie kopał piłkę i napastników. Podobnie brutalna gra wywołała liczne protesty. Dwa razy przerywano zawody, drużyny rzucały się na siebie wzajemnie grożąc mordobiciem, obydwa razy sędzia łagodził zajścia i skłaniał do dalszego kontynuowania meczu.
Spazmatyczne krzyki publiczności tymczasem się wzmagały.
– Sierioża, gola – darły się jakieś siksy, zachęcając obrońcę Strzelca, by sam poprowadził piłkę na obcą bramkę.
– Ajzyk, w mordę go! – dopingowali żydzi środkowego napastnika Hasmonei.
Ajzyk był mądry, wolał nie ryzykować walki wręcz z Sieriożą, dyskretnie tylko podstawiał mu nogę, gdy sędzia się w inną stronę patrzał. Wreszcie w dwudziestej minucie po przerwie jedna z drużyn zastosowała swój znakomity i oryginalny sposób, który dotychczas bezapelacyjnie prowadził od zwycięstwa do zwycięstwa. Koło bramki przeciwnika stanął wytwornie ubrany pan z olbrzymim psem na smyczy. Gdy piłka zbliżyła się do pola karnego dyskretnie poszczuł psa i spuścił go ze smyczy. Uwolnione zwierzę, z szczekaniem rzuciło się na bramkarza, który wolał się nie narażać i w panicznym strachu rzucił się do ucieczki. Atakująca drużyna wykorzystała zamieszanie i bez przeszkód wbiła goala do pustej bramki.
Wybuchł skandal.
– Znamy was – wołano. – Możecie te sztuczki stosować w Włodzimierzu i w Kostopolu, ale nie tutaj.
Oskarżeni, perfidnie tłumaczyli się, że nie mogą brać odpowiedzialności za obcego psa. Zresztą mógł bramkarz nie uciekać. Nie wierzono im, wszyscy sympatycy Strzelca i Hasmonei znaleźli się na boisku, jedni by bić zwycięzców, drudzy by bronić swoich. Sędzia bojąc się, że również coś oberwie odgwizdał zawody. Publiczność wznosząc okrzyki za i przeciw zaczęła opuszczać stadjon. W gruncie rzeczy wszyscy widzowie byli zadowoleni, gdyż za parę groszy przeżyli piękne, sportowe emocje.
Bona i noc
Wieczorem nie warto w Krzemieńcu chodzić do kina. Kino Luna konkuruje wprawdzie z Renesansem, ale obydwa są małe i nędzne. Pierwsze dla reklamy ogłasza, że wpuszcza trzy osoby za jednym biletem, drugie – tylko dwie, natomiast trzecia może wejść zupełnie darmo. Niewarto również iść do „Udziałówki” i do północy pić wyborową, lub grać w karty w kawiarni „Klubowej”, mającej 90 właścicieli. W pogodny wieczór turysta ma tylko jedno rozkoszne zajęcie: wycieczkę na Bonę.
150 metrów nad miastem, z ruin zamku włoskiej księżniczki i polskiej królowej – roztacza się jeden z najbardziej uroczych widoków. Zabudowania malowniczo stłoczone w jarze, wzgórza „wołyńskiej Szwajcarji”, na horyzoncie Ikwa, do której wpada Irwa. Na górze jest jeszcze zupełnie jasno, tymczasem dół zalegają coraz większe ciemności. Ciemność jak fala podnosi się stopniowo wyżej, okrąża ze wszystkich stron Bonę, wreszcie ogarnia ruiny. W mieście zaczynają się zapalać światła, w piątkowe wieczory prawie wszystkie okna w śródmieściu płoną blaskiem świec szabasowych. Gdy wreszcie nastaje zupełna noc – u podnóża góry – jaśnieje mnogością lamp – Krzemieniec.
Wydaje się wtedy bardzo dużem miastem, gdyż cały jar pokryty jest licznemi, świetlnemi punktami. Widok jest wspaniały, fascynujący, efektowniejszy może niż za dnia. Można wówczas marzyć, można myśleć o królowej, która na tej górze tęskniła za swą południową ojczyzną.
Aleksander Piskor
„Prosto z Mostu”, nr 42, 1935.
Najnowsze komentarze